Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Obiecaj mi miłość
Zajrzyj do książki

Obiecaj mi miłość

ImprintHarlequin
Liczba stron384
ISBN978-83-291-1066-2
EAN9788329110662
Tytuł oryginalnyPromise Me Tomorrow
TłumaczEwelina Grychtoł
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-09-12
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Obiecaj mi miłość" nowy romans Harlequin z cyklu HQN POWIEŚĆ HISTORYCZNA.
Marie Anne wie, że życie to nie bajka. Wychowana w sierocińcu, szybko nauczyła się dbać o własne interesy. Gdy wpada w kłopoty, przygarnia ją para drobnych oszustów. Traktują ją jak córkę, uczą dobrych manier i sztuki konwersacji. Marie Anne, podając się za wdowę, ma jak najczęściej bywać w towarzystwie i sprawdzać, co w każdym domu najłatwiej ukraść i gdzie znajduje się sejf. Podczas jednej z takich misji nakrywa ją lord Justin Lambeth. Jednak zamiast ją wydać - postanawia bliżej poznać. Większość kobiet go szybko nudzi, a ta piękna oszustka jest jak powiew bryzy podczas upału. Marzy mu się szybki romans, ale na przychylność Marie Anne będzie musiał ciężko zapracować.

 

Fragment książki

- Cóż za piękne przyjęcie - powiedziała jej towarzyszka, wyrywając ją z zamyślenia.
Pani Willoughby była entuzjastyczną i pełną energii kobietą, tak dumną ze swojego zaproszenia na raut u lady Batterslee, że po prostu musiała wziąć z sobą kogoś, kto będzie świadkiem jej chwały. Marianne miała mnóstwo szczęścia, że zaproszenie przyszło akurat w chwili, kiedy piły razem herbatkę.
Rzecz jasna nie zamierzała pozostawać przy jej boku przez całe przyjęcie. Potowarzyszy jej tyle, ile wymagała przyzwoitość, a przy okazji pozna wszystkich jej znajomych. Szansa na nawiązanie znajomości z innymi ludźmi, którzy zaproszą ją następnie przyjęcia, była prawie tak ważna, jak znalezienie najcenniejszych przedmiotów w domu.
Były już na samym przodzie kolejki, tuż obok drzwi sali balowej. Ogromne pomieszczenie ociekało złotem, a lustra na ścianach zwielokrotniały jego przepych. Pod ścianami stały krzesła o wygiętych nogach i czerwonych aksamitnych siedziskach. W wysokich kandelabrach paliły się białe woskowe świece. Na nadgarstkach, szyjach i uszach kobiet pyszniły się brylanty, rubiny, szafiry i szmaragdy. W odróżnieniu od surowych, czarno-białych strojów wieczorowych mężczyzn, suknie kobiet były feerią barwnych jedwabi, satyn, koronek, a nawet aksamitów, mimo panującego upału. Marianne zaczęła się zastanawiać, czy jej błękitna jedwabna suknia jest dostatecznie elegancka. Świetnie sprawdzała się w Bath, ale w Londynie…
Rozejrzała się, mając nadzieję znaleźć więcej osób w podobnych sukniach. Zamiast tego jej wzrok padł na mężczyznę, który opierał się o jedną ze smukłych kolumn sali balowej i patrzył na nią. Przyłapany, nie odwrócił ze wstydem wzroku. Wciąż wpatrywał się w nią, nieuprzejmie i bezwstydnie.
Był wysoki i szczupły, o szerokich ramionach i muskularnych udach. Jego włosy, obcięte dość krótko i zmierzwione, miały jasnobrązowy kolor. Jego oczy, złote i głęboko osadzone, przypominały oczy jastrzębia. Miał wysokie kości policzkowe i prosty nos. To była twarz arystokraty, przystojna, dumna i nieco znudzona.
I z jakiegoś powodu patrzył na Marianne.
Dziwnie wytrącona z równowagi, odkryła, że nie potrafi odwrócić od niego wzroku. Uśmiechnął się do niej. Marianne już chciała odwzajemnić uśmiech, ale zaraz przypomniała sobie, kim był i co sądziła o takich jak on. Poza tym wytworna wdowa nie powinna uśmiechać się do nieznajomych! Dlatego pogardliwie uniosła brwi i odwróciła się od niego.
Już tylko dwie osoby dzieliły ją od gospodyni, z wprawą witającej swoich gości. Przywitała się z panią Willoughby, nie sprawiając wrażenia, jakby ją poznała, po czym ukłoniła się Marianne z tą samą wyważoną serdecznością. Marianne była pewna, że lady Batterslee nie zna połowy gości. W duchu podziękowała pani Willoughby, że zdecydowała się ją zaprosić.
Na sali było tyle osób, że trudno było przedrzeć się przez tłum. Marianne nie miała pojęcia, jak ktokolwiek miał znaleźć dość miejsca, żeby zatańczyć. Wreszcie udało im się znaleźć dwa wolne krzesła. Pani Willoughby opadła na jedno z nich, wachlując zarumienioną twarz.
- O, tam jest lady Bulwen! Jestem zaskoczona, że ją tu widzę. Podobno lada chwila trafi do więzienia dla dłużników. - Potrząsnęła głową, cmokając z udawanym współczuciem. - A tam stoi Harold Upsmith. Zna go pani? Dżentelmen w każdym calu, nie to, co jego brat, James. To nicpoń i darmozjad.
- W samej rzeczy - mruknęła Marianne. Podtrzymywanie konwersacji wymagało niewielkiego wysiłku z jej strony. Dobrze się składało, że pani Willoughby tyle plotkowała. Zanim ten wieczór dobiegnie końca, Marianne będzie znała towarzystwo tak dobrze, jakby należała do niego od lat.
Nagle odezwała się kobieta siedząca po jej prawej stronie.
- Nie garb się, Penelope. I spróbuj chociaż wyglądać, jakbyś dobrze się bawiła! To jest raut, a nie czuwanie przy zmarłym.
Marianne z ciekawością zerknęła w bok. Głos należał do dużej kobiety ubranej w niefortunny odcień fioletu. Ona też obserwowała tłum niczym drapieżny ptak. Dziewczyna siedziała między Marianne a starszą kobietą, blada i niewyraźna w białej sukni. Marianne wiedziała, że biel była uważana za jedyny odpowiedni kolor dla panny na balu, ale w jej przypadku podkreślał tylko bladość twarzy. Wyglądu nie poprawiały też binokle na nosie dziewczyny, ukrywające jej ciepłe, brązowe oczy.
- Dobrze, mamo - mruknęła bezbarwnie Penelope. Jej palce były ciasno splecione na podołku. Podniosła rękę, żeby poprawić okulary, a wachlarz z jej kolan spadł na podłogę.
- Doprawdy, Penelope, postaraj się nie być taka niezdarna! - zganiła ją znowu matka.
- Przepraszam, mamo. - Penelope zaczerwieniła się ze wstydu i schyliła się po wachlarz, ale Marianne już go podniosła. Podała go z uśmiechem nieszczęsnej dziewczynie, czując, jak wzbiera w niej współczucie.
- Dziękuję - szepnęła Penelope i uśmiechnęła się nieśmiało do Marianne.
- Ależ proszę. Cóż za straszliwy ścisk, nie uważa pani?
Penelope gorliwie przytaknęła.
- Tak. Nie znoszę, kiedy jest tyle ludzi.
- Nazywam się Marianne Cotterwood - powiedziała Marianne.
Penelope uśmiechnęła się.
- Ja nazywam się Penelope Castlereigh - powiedziała. - Miło panią poznać.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Musi pani sądzić, że zachowałam się bezczelnie, ale dlaczego miałybyśmy siedzieć obok siebie w milczeniu tylko dlatego, że nie ma tu nikogo, kto by nas z sobą poznał?
- Ma pani rację - zgodziła się Penelope. - Sama bym się pani przedstawiła, gdybym miała więcej odwagi.
W tym momencie matka Penelope, która ględziła od kilku minut, wreszcie zdała sobie sprawę, że córka jej nie słucha. Widząc, że Penelope jest zajęta rozmową z obcą kobietą, zmarszczyła brwi i podniosła lorgnon do oczu, żeby spojrzeć z dezaprobatą na Marianne.
- Penelope! Co ty robisz?
Penelope podskoczyła.
- Właśnie rozmawiałam z panią Cotterwood. Poznałam ją u Nicoli w zeszłym tygodniu.
Szybko, zanim jej matka zdążyła zadać więcej pytań, przedstawiła Marianne matce. Widząc to, pani Willoughby pochyliła się do nich.
- Och, nie zna pani lady Castlereigh, pani Cotterwood? Pani Cotterwood, lady Ursula Castlereigh. Jeśli pani pamięta, spotkałyśmy się na przyjęciu u pani Blackwood w zeszłym sezonie.
- Doprawdy? - spytała lady Ursula głosem, który mniej zdeterminowaną kobietę z pewnością by zniechęcił.
- Tak, zgadza się. Bardzo mi się podobała pani suknia. - Opowiadając ze szczegółami o sukni, pani Willoughby wstała i przeniosła się na puste krzesło obok lady Ursuli.
Marianne dostrzegła szansę, żeby uciec.
- Przejdziemy się, panno Castlereigh?
- Bardzo chętnie.
Pozbycie się gadatliwej pani Willoughby służyło celom Marianne, ale zaproponowała spacer po części po to, żeby pomóc Penelope.
Kiedy tylko odeszły kawałek od lady Ursuli, Penelope wyraźnie się rozluźniła. Marianne rozglądała się dyskretnie. W dużym pomieszczeniu było kilka wartościowych przedmiotów, a przez wysokie okna dałoby się z łatwością dostać do środka.
Marianne poprowadziła Penelope w stronę okien.
- Tu jest o wiele znośniej - skomentowała na wszelki wypadek.
- O tak - zgodziła się Penelope, podążając za nią. - Przyjemnie jest zaczerpnąć świeżego powietrza.
Marianne wyjrzała przez okno. Byli na drugim piętrze, a okna wychodziły na mały ogród na tyłach domu. Niestety brakowało drzew i treliaży, po których można byłoby się wspiąć. Mimo to Marianne obrzuciła profesjonalnym spojrzeniem okno i mechanizm, który je zamykał, zanim poprowadziła Penelope dalej.
Nagle poczuła dziwne mrowienie na karku. Odwróciła się i zobaczyła go - tego samego mężczyznę, który obserwował ją wcześniej. Zauważywszy jej wzrok, skłonił jej się.
- Panno Castlereigh… - Ujęła ramię swojej towarzyszki. - Kim jest tamten mężczyzna?
- Jaki mężczyzna? - Penelope rozejrzała się.
- Tamten. - Marianne wskazała go ruchem głowy.
- Och. Ma pani na myśli lorda Lambetha?
- Tego przystojnego łajdaka, który uśmiecha się arogancko.
- Tak. To Justin, markiz Lambeth.
- Ciągle na mnie patrzy. To bardzo denerwujące.
- Ośmielę się stwierdzić, że powinna pani być przyzwyczajona do patrzących na panią mężczyzn - odparła Penelope. Marianne Cotterwood była olśniewająco piękna. Penelope zauważyła ją, gdy tylko weszła na salę balową. Suknia Marianne, choć prosta, idealnie podkreślała jej urodę i krągłą, kobiecą sylwetkę. Nie potrzebowała falbanek i koronek.
- Dziękuję za komplement. - Marianne uśmiechnęła się. - Ale to już drugi raz, kiedy przyłapałam go, jak patrzy na mnie w bardzo nieuprzejmy sposób. Po prostu stoi tam i wygląda…
- ...arogancko? - podsunęła Penelope. - Nie dziwi mnie to. Lambeth jest dość arogancki. Wszystkie kobiety do niego wzdychają.
- Jest dobrą partią?
Penelope zaśmiała się.
- Można tak powiedzieć. Nie słyszała pani o nim?
- Obawiam się, że nie. Widzi pani, po śmierci męża zaszyłam się w Bath i prowadziłam ciche życie na uboczu.
- Oczywiście. Wobec tego nic dziwnego, że o nim pani nie słyszała. Bath nie jest dla Lambetha dostatecznie ekscytujące.
- Czyli jest hulaką?
- Nie wiem, czy prowadzi bardziej hulaszcze życie niż większość mężczyzn. Ale nienawidzi nudy. Bucky mówi, że zrobi wszystko, żeby jej uniknąć. W zeszłym miesiącu on i sir Charles Pellingham założyli się o to, jak szybko pająk uprzędzie pajęczynę w rogu okna w White's.
Marianne uniosła brwi.
- Brzmi dość głupio.
- Sir Charles faktycznie taki jest, ale Bucky mówi, że Lambeth to szczwany lis.
- Kim jest Bucky? - zapytała Marianne.
Penelope zaczerwieniła się lekko.
- Lord Buckminster. Jest kuzynem mojej przyjaciółki Nicoli Falcourt. Uważa się go za bardzo dobrą partię.
- Lorda Buckminstera czy lorda Lambetha?
Rumieniec Penelope pogłębił się.
- Właściwie to obu, ale miałam na myśli Lambetha. Mówią, że jest bogaty, a jego ojciec jest księciem.
- Rozumiem. - Nic dziwnego, że ten mężczyzna tak bezczelnie jej się przyglądał. Pewnie większość kobiet na tym przyjęciu byłaby wniebowzięta, że je zauważył.
- Ale myślę, że to wszystko na nic - kontynuowała Penelope. - Mama mówi, że on i Cecilia Winborne zawarli niepisaną umowę i pewnego dnia się pobiorą. To byłby idealny mariaż. Jej rodowód jest równie imponujący, co jego, i w jej rodzinie nigdy nie było skandalu. Wszyscy są świętoszkami - dodała poufale.
Marianne roześmiała się. Penelope zrobiła zawstydzoną minę.
- Przepraszam, nie powinnam była tego mówić. Mama mówi, że nie zamykają mi się usta.
- Nonsens - sprzeciwiła się Marianne. - Myślę, że jest pani doprawdy wspaniałą towarzyszką.
- Naprawdę? - ucieszyła się Penelopę. - Zawsze się boję, że powiem coś złego, ale kiedy oczekuje się ode mnie błyskotliwej konwersacji, milczę.
- Sama często czułam się tak samo - skłamała Marianne. W rzeczywistości nigdy nie doskwierała jej nieśmiałość.
Uspokojona Penelope mówiła dalej:
- Bucky bardzo lubi lorda Lambetha, ale ja trochę się go boję. Jest taki dumny i zimny. Cała jego rodzina taka jest. Jego matka jest nawet straszniejsza niż on.
- W takim razie musi być doprawdy przerażająca.
- Jest. Mówiąc szczerze, myślę, że ona i Cecilia Winborne są ulepione z tej samej gliny. Ale skoro lord Lambeth gardzi miłością, to nie ma dla niego znaczenia.
- Wydają się uroczą parą.
Penelope zachichotała.
- Penelope! - Męski głos zabrzmiał za ich plecami. Obie odwróciły się. Ujrzały idącego w ich stronę mężczyznę. Był wysoki i blondwłosy, o dobrodusznej, uśmiechniętej twarzy. - Cóż za szczęście, że przyłapałem cię bez lady Ursuli.
Policzki Penelope poróżowiały, a jej ciepłe, brązowe oczy rozbłysły. Podała mu dłoń do pocałowania.
- Bucky! Nie byłam pewna, czy cię tutaj spotkam.
- Och, wyszedłem wcześniej z opery. Matka Nicoli pewnie zmyje mi za to głowę, ale nie mogą oczekiwać, że będę w nieskończoność znosił to miauczenie!
Penelope uśmiechnęła się.
- Jestem pewna, że lady Falcourt zrozumie.
- Nie sądzę - odparł z żalem. - Ale nic nie powie z obawy, że następnym razem nie będę jej towarzyszył. - Obrócił się do Marianne. - Przepraszam, to było nieuprzejme z mojej strony…
Słowa nagle zamarły mu na ustach. Krew odpłynęła mu z twarzy, po czym wróciła ze zdwojoną mocą.
- Och… eee… to znaczy…
Marianne z trudem powstrzymała śmiech. Lord Buckminster wyglądał, jakby ktoś uderzył go w głowę.
- Pani Cotterwood, proszę pozwolić, że przedstawię pani lorda Buckminstera - wtrąciła Penelope.
- Miło mi pana poznać - Marianne uprzejmie podała mu rękę.
- Och, mnie też jest bardzo miło. - Buckminster pokonał niemoc i zrobił krok w jej stronę, by ująć jej dłoń. Robiąc to, potknął się, ale udało mu się odzyskać równowagę. Cmoknął Marianne w wierzch dłoni i wyprostował się, szczerząc zęby.
Marianne westchnęła w duchu. Widziała jak na dłoni, że Penelope jest zakochana w Buckym, ale on wydawał się tego nie zauważać. Było to równie oczywiste, jak jego zauroczenie Marianne. Oczywiście mężczyźni często reagowali na nią w sposób. Wiedziała, że wpasowuje się w obecne kanony urody. Zazwyczaj zauroczony zalotnik był tylko przelotną uciążliwością; nauczyła się, jak ich zniechęcać. Tym razem jednak obawiała się, że otwarte uwielbienie lorda Buckminstera zrani jej nową znajomą. Spojrzała na Penelope, która wyglądała na smutną, a potem na lorda Buckminstera, który wciąż uśmiechał się głupio.
- Bardzo miło pana poznać - powiedziała uprzejmie - ale obawiam się, że muszę już iść. Jeśli nie wrócę do pani Willoughby, zacznie się martwić.
- Proszę pozwolić, że panią odprowadzę - powiedział gorliwie Buckminster, poprawiając mankiet. W jakiś sposób udało mu się przy tym odpiąć spinkę, która spadła na podłogę. - Ojej… - Pochylił się, żeby ją podnieść.
- Nie, nie - zaprotestowała szybko Marianne. - Musi pan dotrzymać towarzystwa Penelope. Jestem pewna, że mają państwo wiele do omówienia.
Lawirując w tłumie, Marianne dotarła do drzwi. Znalazłszy się na korytarzu, zaczęła się wachlować, by sprawić wrażenie, że to zaduch skłonił ją do opuszczenia sali balowej. Rozejrzała się dyskretnie, zapamiętując lokalizację drzwi, okien i schodów. Zatrzymała się, udając, że podziwia obraz, i wyjrzała przez okno, by sprawdzić, czy jest dostępne z ulicy. Potem skręciła w prawo i szła przed siebie, aż znalazła się poza zasięgiem wzroku stojących w drzwiach sali balowej lokajów.
Upewniła się, że w pobliżu nie ma innych gości ani służących, po czym zaczęła metodycznie przeszukiwać pomieszczenia po obu stronach korytarza. Każde było pełne kosztownych przedmiotów. Przede wszystkim zależało jej na znalezieniu gabinetu, ponieważ tam zwykle mieścił się sejf. Znalezienie sejfu oraz najłatwiejszych dróg wejścia i wyjścia zawsze było najważniejszą częścią rekonesansu.
Zlokalizowała dwa salony i pokój muzyczny, ale żadnego gabinetu, więc zawróciła. Kiedy zbliżała się do szerokiego korytarza, zwolniła do spacerowego kroku, znów zaczęła wachlować się i przyglądać portretom. Przeszła przez korytarz, zerkając kątem oka w stronę sali balowej. Ani lokaje, ani dwaj mężczyźni, którzy rozmawiali pod drzwiami, nie zwracali na nią uwagi.
Kiedy tylko znalazła się poza zasięgiem ich wzroku, wróciła do poszukiwań, otwierając drzwi i zaglądając do środka. Drugie pomieszczenie, do którego zajrzała, wydało jej się obiecujące. Nie było w nim ani biurka, ani książek, ale fotele były duże i wygodne, a w barku stały kieliszki, szklanki i kilka karafek. Była też wąska konsola, na której stały dwa humidory i stojak na fajki. Ściany udekorowano obrazami przedstawiającymi sceny polowań.
Z uśmiechem satysfakcji Marianne weszła do palarni, podniosła świecznik na stoliku przy drzwiach i zapaliła go od kinkietu na korytarzu. Wracając do środka, zamknęła za sobą drzwi. To była najbardziej niebezpieczna część jej misji, a także najbardziej ekscytująca. Gdyby została przyłapana, musiałaby się gęsto tłumaczyć. Mogłaby oczywiście zamknąć drzwi na klucz, ale gdyby ktoś próbował się dostać do pomieszczenia, to byłoby jeszcze bardziej podejrzane.
Z mocno bijącym sercem odstawiła świecznik na stół i zaczęła rozglądać się po pokoju, podnosząc każdy z obrazów i sprawdzając ścianę pod nimi. Pod trzecim obrazem znalazła to, czego szukała: sejf wmurowany w ścianę. Pochyliła się do przodu i obejrzała zamek otwierany kluczem, a nie kombinacją cyfr.a
- Bardzo przepraszam, ale naprawdę nie mogę pozwolić, żeby włamała się pani do sejfu gospodarza - zabrzmiał męski głos za jej plecami.
Marianne podskoczyła i okręciła się, czując, jak serce podchodzi jej do gardła. Oparty leniwie o framugę i uśmiechający się z rozbawieniem, stał przed nią lord Lambeth.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel