Od pierwszego wejrzenia
Przedstawiamy "Od pierwszego wejrzenia" nowy romans Harlequin z cyklu HQN POWIEŚĆ HISTORYCZNA.
Panna Margery jest pokojówką. Pracowała już w wielu domach kobiet z towarzystwa i była świadkiem licznych skandalizujących romansów. Jest co prawda zadowolona ze swojego zajęcia, ale w duchu marzy o innym życiu, pełnym pasji i uniesień niczym w gotyckich powieściach.
Kiedy sir Henry Ward zaczyna z nią flirt, Margery pozwala się adorować i szybko dla niego traci głowę. Byłaby zdumiona, znając prawdziwy powód jego zainteresowania.
Fragment książki
Gdy Margery schodziła po schodach dla służby do sutereny domu uciech pani Tong, zegar na wieży Świętego Pawła wybijał dziesiątą. Margery zwykle odwiedzała Świątynię Wenus za dnia, gdy nie było klientów, a kurtyzany odpoczywały w swoich pokojach przed czekającą je nocną pracą, dzisiaj jednak przybyła dopiero wieczorem. Dziewczęta pani Tong były hojne, czego nie dało się powiedzieć o ich chlebodawczyni. Wpuszczały Margery do swoich pokojów i pozwalały jej zabierać suknie, kapelusze, rękawiczki – w ogóle wszystko, czego już nie używały – w zamian za świeże ciastka i słodycze, które Margery szykowała własnoręcznie.
Dziś wieczorem przyniosła kandyzowane ananasy oraz ciasteczka marcepanowe posypywane cukrem, a także małe neapolitańskie przysmaki składające się z ciasta biszkoptowego i dżemu.
Weszła tylnymi schodami do buduaru na pierwszym piętrze. Ten pokój cieszył oczy kolorami, znajdowały się tu bowiem poduszki obciągnięte jedwabiem w barwach fioletu i złota, a okna zasłaniały czerwone aksamitne story. W powietrzu unosił się zapach perfum i wosku ze świec i panował tu gwar rozmów. Dziewczęta były gotowe do nocnej pracy, jednak omal nie omdlewały z łakomstwa i rozkoszy na widok łakoci, które Margery przyniosła w swoim koszu. Rozbiegły się też zaraz do swych pokoi, by przynieść szale oraz rękawiczki i wymienić je na ciasteczka.
– Dziewczęta! Dziewczęta! – Pani Tong wpadła do pokoju z impetem godnym cyrkowego tresera dzikich zwierząt. – Panowie już przybyli. – Klasnęła w dłonie. – Panno Kitty, pyta o ciebie lord Carver. Panno Martho, proszę tym razem oczarować lorda Miltona. Panno Harriet – tu pozwoliła sobie na znaczący uśmieszek – książę Tyne jest bardzo z ciebie zadowolony.
Po tych słowach pani Tong, obciągnąwszy niektórym dziewczętom dekolt i podkasawszy im spódnice, posłała je do salonu. A one poszły, rozmawiając cicho – w chmurze perfum, machając na do widzenia Margery i oblizując palce z cukru. Margery patrzyła, jak zbiegają po głównych schodach niczym stadko różnobarwnych rajskich ptaków. Przyzwyczajona do korzystania z wejścia dla służby, tylko raz w życiu widziała salony recepcyjne tego domu schadzek. Wydały jej się wyjątkowo luksusowe i tajemnicze, stanowiły inny, niebezpieczny świat.
Pokój opustoszał, rozmowy ucichły. Pani Tong spojrzała przelotnie na Margery niczym handlarka, która zna cenę każdej rzeczy i zdaje sobie sprawę, że tutaj nie ma nic godnego jej uwagi. Wiedziała, co myśli pani Tong. Od lat spotykała się z nieprzychylną oceną swej urody. Była drobna i nieatrakcyjna, podobna do myszy. Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, by popatrzywszy na nią raz, spojrzeć po raz drugi. Była do tego przyzwyczajona i nie przejmowała się tym, bo dobry wygląd, o czym wiele razy się przekonała, często bywał przyczyną nie lada problemów.
– Najlepiej już sobie idź. – Pani Tong włożyła do ust marcepanowe ciasteczko i zamrugała z rozkoszą, gdy cukier roztopił jej się na języku. – I koniecznie zejdź tylnymi schodami – dodała ostro, gdyż cukier najwidoczniej nie osłodził jej nastroju. – Nie chcę, by jakiś klient pomyślał, że pracujesz dla mnie. – Chwyciła rąbek złocistej sukni zwisający z kosza Margery. – Czy to ta marnotrawna Kitty to wyrzuciła? Mogłaby się w tym pokazać jeszcze nie raz. – Pociągnęła za rąbek i suknia spłynęła na podłogę niczym wodospad składający się ze złocistej materii i koronek. – No, idź już. I zostaw te ananasy w cukrze.
– Nie będzie sukni, nie będzie ananasów – odrzekła stanowczo Margery.
Pani Tong wzniosła oczy do nieba, ale zwinęła suknię i cisnęła nią w Margery, która ją zręcznie złapała.
– Wezmę też marcepany – dodała, wyjmując je z kosza.
Zamykając za sobą drzwi i wychodząc na podest, Margery po raz ostatni spojrzała na panią Tong, gdy ta, siedząc w fotelu w przekrzywionej peruce i z rozsuniętymi nogami, wciskała sobie do ust smakołyki z taką zachłannością, jakby od dawna nic nie jadła.
Na pogrążonym w półmroku podeście panował spokój. Dziewczęta na dole zabawiały klientów, flirtując z nimi i częstując ich winem. Z salonu dobiegały śmiechy i muzyka. Margery skierowała się cicho w stronę schodów dla służby. Odgłos jej kroków tłumił gruby dywan. Gdyby nawet – wskutek skąpstwa pani Tong – straciła złocistą suknię, to i tak dziś sporo zyskała. Trzy pary rękawiczek, dwa kapelusze, dwie inne suknie, z których jedna została rozdarta zapewne w trakcie miłosnych igraszek, piękny jedwabny szal nieco poplamiony winem, a także trochę bielizny. Na widok tej ostatniej Margery się zdziwiła, bo dziewczęta twierdziły, że jej nie noszą.
Jej brat, Billy, będzie z niej zadowolony, zyskała bowiem wiele przedmiotów na sprzedaż. Billy wraz z żoną prowadził na Giltspur Street sklep z używaną odzieżą i innymi używanymi rzeczami. Wprawdzie Margery nigdy nie zadawała zbyt dociekliwych pytań o jego interesy, ale w głębi duszy podejrzewała, że handluje też kradzionym towarem. Jednak wobec niej był uczciwy i płacił dobrze za to, co przynosiła.
Postanowiła, że jutro, w dzień wychodnego, zaniesie mu to, co dostała, i zje z Billym, Alison i ich dziećmi podwieczorek. Teraz jednak musiała wracać na Bedford Street. Lady Grant była bardzo dobrą panią, ale nawet ona by się oburzyła, gdyby się dowiedziała, że jej pokojówka odwiedza regularnie dom rozpusty.
Zmierzając ku schodom, w połowie podestu Margery potknęła się, kosz przechylił jej się w ręku, a złocista suknia, która znajdowała się na jego wierzchu, wypadła i niczym balon poszybowała w dół, lądując na marmurowej posadzce holu na parterze.
Zawahała się. Nie chciała stracić drogiej jedwabnej sukni, za którą dała trzy paczuszki słodyczy. Z drugiej jednak strony nie chciała też zapuszczać się w tę część domu, w której nie wolno jej było bywać. Gdyby złamała zasady, pani Tong mogłaby jej więcej nie wpuścić, odcinając od bardzo dobrego źródła zarobkowania.
Powoli, ostrożnie, na palcach Margery zaczęła schodzić głównymi schodami. Była już w połowie drogi, gdy z góry dobiegł ją jakiś dźwięk. Znieruchomiała, cofnąwszy się w pogrążoną w mroku niszę, w której stały posągi przedstawiające oddające się miłosnym igraszkom nimfy i pasterzy. Coś długiego i twardego dźgnęło ją w żebra. Zorientowała się, że jest to fallus marmurowego satyra. Margery spojrzała krytycznie na tę jego bezwstydnie obnażoną część ciała. Nie miała w tej materii doświadczenia, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że nie może być naturalnej wielkości. Kto wie, pomyślała, może wszystkie posągi w domu pani Tong są nadzwyczaj szczodrze obdarzone przez naturę. Trzeba tylko mieć nadzieję, dodała w myślach, że nie budzi to u gości frustracji.
Margery bardzo ostrożnie zeszła trochę niżej. Była już prawie w holu. Jeszcze trzy stopnie, a znajdzie się na marmurowej czarno-białej szachownicy tworzącej posadzkę. Chwyci suknię, upchnie ją w koszu i wybiegnie przez obite zielonym suknem drzwi prowadzące do pomieszczeń dla służby.
Był to prosty plan, ale kiedy Margery już miała wejść do pomieszczeń dla służby, ktoś jej zastąpił drogę. Mężczyzna nie poruszył się ani nie wypowiedział słowa. Światło świec padało na jego twarz. Miał ciemne włosy, nie widziała jednak, jakiego dokładnie są koloru. Jego twarz była pociągła i smagła, o wysokich kościach policzkowych, przywodziła na myśl kamienne rzeźby, które widuje się w kościołach. Na policzkach dostrzegła zmarszczki od częstego uśmiechu, a w brodzie dołeczek. Czując na sobie jego spojrzenie, Margery zadrżała, gdyż oto miała przed sobą człowieka o twarzy świętego i oczach grzesznika, oczach rozpustnych i skrywających grzeszne sekrety. Gdy się uśmiechnął, uświadomiła sobie, że się w niego wpatruje.
Poczuła, że przenika ją nagłe gorąco, dzikie i niespodziewane, jak po wypiciu alkoholu. Zakręciło jej się w głowie. Cofnęła się o krok, usiłując stanąć pewniej na nogach, lecz zrobiło jej się słabo czy też może – jak powiedziałaby jej babka – ogarnęło ją nagłe pożądanie.
Dżentelmen nadal stał nieruchomo i w milczeniu się w nią wpatrywał. A ona patrzyła na niego. Dżentelmen, bo co do tego nie miała wątpliwości, fular miał fantazyjnie zawiązany i spięty brylantową spinką. Elegancki frak leżał na nim jak ulał, podobnie jak obcisłe spodnie z koźlej skóry. Dandys, pomyślała Margery. Posiadała właściwy służącej instynkt pozwalający dostrzegać cechy charakterystyczne mężczyzn i kobiet. Ten mężczyzna był człowiekiem modnym, ale wyczuwała, że kryje się w nim coś więcej – coś mrocznego, głęboko ukrytego, być może niebezpiecznego, coś, czego do końca nie rozumiała. Pomyślawszy o tym, poczuła, że przechodzi ją dreszcz.
– Czy mogę panu czymś służyć? – zapytała i natychmiast zapragnęła cofnąć to pytanie, bo w domu rozpusty nie były to najszczęśliwiej dobrane słowa.
W oczach mężczyzny pojawił się błysk. Wyprostował się i postąpił krok w jej kierunku, a Margery odruchowo ścisnęła pałąk koszyka.
– Jestem pewien, że możesz – odrzekł.
W jego aksamitnym głosie zabrzmiało rozbawienie, a na jego usta powoli wypłynął uśmiech. Natomiast twarz Margery zapłonęła, a w jej głowie pojawiła się ostrzegawcza myśl: To rozpustnik, uważaj!
– Ja tutaj nie pracuję – powiedziała pospiesznie.
Mężczyzna znieruchomiał i zmierzył ją taksującym spojrzeniem. O tak, był rozpustnikiem. Wiedział, jak patrzeć na kobietę. Jego oczy miały wyraz, który był Margery znany. Pojawiał się w oczach mężczyzn patrzących na piękne i swawolne damy, u których kiedyś pracowała. Dostrzegała go też w oczach tych, którzy patrzyli na jej domowego wyrobu słodycze. Ten wyraz był mieszaniną pożądliwości i pragnienia.
Pomyślała, że musiała zajść jakaś pomyłka, bo jeszcze nikt dotąd tak na nią nie patrzył.
– Nie pracujesz tutaj? – powtórzył miękko.
Zbliżył się do niej o krok i dotknął lekko jej policzka zewnętrzną stroną palców. Skóra jego dłoni była ciepła.
– Przyszłam tu tylko w odwiedziny – odpowiedziała pospiesznie.
Patrząc na nią, mężczyzna otworzył szerzej oczy. Jego uśmiech stał się wyraźniejszy i przypominał blask słońca na wodzie.
– Nie ma w tym nic złego – oznajmił.
– Nie! To znaczy… – zaczęła się plątać. – Nie jestem tu, by… – Przerwała, zastanawiając się, jak opisać bardzo liczne i zróżnicowane praktyki seksualne, w których lubowali się klienci pani Tong. – Jestem pokojówką pewnej damy – stwierdziła na koniec.
– Oczywiście. Chcesz występować incognito. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie martw się, pani Tong zaspokaja wszelkie gusta. Wiele dam lubi przebierać się za pokojówki. Na przykład Maria Antonina… – Uśmiechnął się. – Kosz na zakupy to miły dodatek.
– Ja nie jestem przebrana – powiedziała niemal szeptem Margery, bo mężczyzna przybliżył się do niej tak bardzo, że z wrażenia prawie straciła głos. – Naprawdę jestem pokojówką.
Mężczyzna roześmiał się.
– No to jesteś bardzo przedsiębiorcza, powiększając w ten sposób swoje dochody.
O Boże, pomyślała, on naprawdę sądzi, że dorabiam jako dziewczyna lekkich obyczajów. Margery wiedziała o wielu pokojówkach sprzedających swoje wdzięki, przecież było to bardziej lukratywne zajęcie niż szorowanie podłóg. W mieście szeptano, że lord Osborne, gdy odwiedził swój ulubiony dom rozpusty, bardzo się zdumiał, bo spotkał tam jedną ze swoich służących. Ale ona, Margery, nigdy o tym nie myślała. Gdy wyjeżdżała z Berkshire do Londynu, babka nakładła jej do głowy mnóstwo ostrzeżeń.
– Londyn to kloaka występku – powiedziała. – Uwierz mi… bo byłam tam kiedyś. Ze względu na swego przyszłego męża pilnuj się, moje dziecko, żebyś do dnia ślubu pozostała nietknięta.
Margery nie zaprzątała sobie głowy szukaniem męża, chciała jednak pozostać nietknięta. Była to dla niej rzecz wyjątkowo ważna.
A poza tym, jak dotąd, i tak nikt nie nastawał na jej cnotę ani tym bardziej jej nie uwodził. Bliźniacy służący u lady Grant jako lokaje byli na to zbyt ładni i zbyt zakochani w sobie, a reszta męskiej służby za młoda, za stara albo zbyt nieatrakcyjna. Wszyscy natomiast się z nią przyjaźnili.
Miała jednak adoratora. Był nim Humphrey, pomocnik ogrodnika z sąsiedztwa. Przynosił jej kwiaty i przesiadywał godzinami w kuchni, milcząc i rumieniąc się za każdym razem, gdy się do niego odezwała. Przypominał wtedy zabłąkane zwierzątko. Lubiła go, a zarazem było jej go żal. Nie był jednak w stanie sprawić, by drżała i słabły pod nią kolana – tak jak teraz. Nie potrafił sprawić, by zabrakło jej tchu, a serce zabiło mocniej i szybciej.
Babcia Mallon ostrzegała ją zwłaszcza przed przystojnymi dżentelmenami, którzy polowali na naiwne dziewczęta z prowincji. I nie myliła się co do Londynu – to miasto naprawdę było kloaką pełną wszelkiego występku, jaki zaistniał na tej ziemi od zarania ludzkiego rodu. I jaki z pewnością nie był obcy mężczyźnie, z którym miała do czynienia w tej chwili.
– Nasze cele się rozmijają – powiedziała do niego łamiącym się głosem. – Nie jestem dziewczyną lekkich obyczajów i nie znalazłam się tutaj, by próbować rozkoszy, jakie oferuje dom rozpusty.
– Jesteś pewna? – zapytał sceptycznie, jakby usłyszał w jej głosie nutkę tęsknoty za takimi rozkoszami.
Margery zdumiała się, ale nie odpowiedziała.
– Nie chcesz… – zapytał, a jego usta niebezpiecznie zbliżyły się do jej ust – …ani jednego pocałunku?
– Jestem dziewicą! – odrzekła głosem nienaturalnie wysokim z oburzenia i zobaczyła, że on się uśmiecha.
– By to zmienić, kochanie – oznajmił – trzeba do tego czegoś więcej niż tylko jednego pocałunku.
Przez długą chwilę chciała pocałować tego mężczyznę. Ogarnęła ją nagła i gorączkowa ciekawość. Poczuła dziwne ściskanie w żołądku i z trudem mogła uwierzyć w to, co się z nią dzieje. Dotychczas nigdy takie rzeczy jej się nie zdarzały.
Nim Margery zorientowała się, jego wargi dotknęły jej ust. Bardzo lekko, tak lekko, że pomyślała, że sobie to jedynie wyobraża. Wstrzymała oddech, gdyż pocałunek, gorący i słodki, sprawił jej wielką niespodziankę. Był to jej pierwszy pocałunek, w ogóle pierwszy w życiu. Wydało jej się, że doznaje zbyt wielu rzeczy naraz. Po pierwsze czuła siłę obejmujących ją męskich ramion, a po drugie dotyk jego ust. Doznania te były jak iskry rozpalające ogień pożądania i wywoływały frustrację niezaspokojonych pragnień.
Gdy językiem dotknął jej języka, spowodował szok rozkoszy i zawrót głowy. I już wiedziała, dlaczego ludzie tak bardzo lubią te pieszczoty, i zapragnęła, by ta chwila trwała w nieskończoność. Zapomniała, gdzie i z kim jest.
Nagle usłyszała dźwięk głośno zamykanych drzwi. Drgnęła, natychmiast oprzytomniała i zrobiła krok do tyłu, wycofując się z ramion mężczyzny. Przyjemność zniknęła, a w jej miejsce pojawił się wstyd. Nie była żadnym Kopciuszkiem ani bohaterką jednego z romansów gotyckich, które tak chętnie czytywała. Była służącą, a ten człowiek dżentelmenem. Zbeształa się w myślach za tę chwilę zapomnienia. Nie żałowała jednak pocałunku.
– Nie. – Przycisnęła palce do ust i zobaczyła, że jego oczy pociemniały. – Nie – powtórzyła. – To jest całkiem niewłaściwe.
– To ty?! – Pani Tong ruszyła na Margery niczym żądna zemsty harpia. – Powiedziałam ci…
Przerwała, gdy mężczyzna objął Margery opiekuńczym gestem. Spojrzenie jej złagodniało, a na twarz wypłynął fałszywy uśmiech.
– Przepraszam pana bardzo. Nie zauważyłam… Czy ta dziewczyna się panu narzucała? Ona tu nie pracuje. Moje dziewczęta są znacznie bardziej profesjonalne…
– Nie wątpię w to – wpadł jej w słowo nieznajomy. – Ale pani się myli. Zabłądziłem – dodał lekko rozbawionym tonem – i panna Mallon wskazywała mi tylko drogę, za co jestem jej bardzo wdzięczny.
– Jest dla mnie zdumiewające – rzekła ostro pani Tong – że mogła komuś wskazywać drogę, skoro sama ją zgubiła. Gdyby zechciał pan pójść ze mną – dodała, złagodziwszy ton i kładąc rękę na jego ramieniu – spełnimy wszelkie pańskie życzenia. A ty – zwróciła się do Margery – wyjdź stąd natychmiast.
– Dobranoc pani – rzucił jej na do widzenia.
Margery skłoniła się przed panią Tong, czując na sobie jej przenikliwy wzrok.
– Dobranoc panu – dygnęła przed nieznajomym dżentelmenem. – Mam nadzieję, że znajdzie pan drogę.
W oczach dżentelmena pojawił się ponownie ten prowokacyjny uśmiech, który parę chwil przedtem przyprawił ją o drżenie.
– Panno Mallon – powiedział żartobliwym tonem – pani mówi jak kaznodzieja.
Margery odwróciła się. Nie chciała patrzeć, jak pani Tong odprowadza go do salonu, gdzie otoczą go szczebiotliwe kurtyzany. Na tę myśl bowiem poczuła w sercu dziwne ukłucie bólu.
Drzwi salonu otworzyły się i posadzkę holu zalało światło. Dały się też słyszeć dźwięki muzyki. W domu rozpusty zaczynała się kolejna pracowita noc. Margery wcisnęła kosz pod ramię i pospieszyła do pomieszczeń dla służby – przez kuchnię, gdzie wśród kłębów pary pracowały kucharki, przygotowując przysmaki dla gości pani Tong. Nikt na nią nie patrzył, gdy przechodziła. Ponownie stała się niewidzialna.