Pamiętnikarze. Druga wojna światowa w Holandii słowami jej naocznych świadków
„Pamiętnikarze” to unikalna w swej misternej konstrukcji książka, poświęcona zagadnieniu Holokaustu i postaw wobec niego prezentowanych w czasie wojny przez przeciętnych ludzi. W szerszej perspektywie to także książka o działaniu ludzkiej psychiki w obliczu dylematów upiornej rzeczywistości – o odwracaniu oczu, o biernej (a czasem czynnej) akceptacji nazistowskiej propagandy, o późniejszym zakłamywaniu prawdy i wypieraniu wspomnień. Ale także o niezgodzie, oporze wobec zła, pomocy prześladowanym…
Autorkę, korespondentkę kulturalną New York Timesa w Amsterdamie, zainteresowało to, że w Holandii podczas II wojny światowej zginęło niewspółmiernie więcej Żydów niż w innych okupowanych krajach tego regionu Europy. Usiłując zrozumieć ten bulwersujący, lecz bezdyskusyjny fakt, podjęła się dzieła niezwykłego. Spróbowała spojrzeć na okupacyjną rzeczywistość „od wewnątrz”, oczami ludzi wówczas tam żyjących. Na tle naszkicowanej historii nazistowskiej okupacji kraju umieściła dopasowane chronologicznie fragmenty autentycznych dzienników Holendrów z czasów wojny. Obywateli bardzo różnych kategorii, pochodzenia i nastawienia do hitlerowskiego porządku. Od żydowskiego więźnia obozu koncentracyjnego, do członkini nowej elity, żony holenderskiego SS-mana. Efekt jest hipnotyczny, niepokojący i mocno dający do myślenia. Skąd się bierze bierność i akceptacja w obliczu oczywistego zła? Jak daleko można zajść w odwracaniu oczu? Kiedy dobry człowiek staje się złym? Nina Siegal nie daje rozwiązań, raczej stawia pytania, na które możemy spróbować sobie odpowiedzieć.
To znakomicie skonstruowana książka opowiadająca o dramatycznym rozdziale historii świata, pouczająca i niepokojąca. Choć opisuje konkretny, niewątpliwie wyjątkowo tragiczny moment sprzed kilku dekad, to problemy, które ukazuje, są uniwersalne, ciągle niestety aktualne i dające do myślenia.
Fragment tekstu
Prolog
SZUKAJĄC EMERICHA
Kiedy byłam dzieckiem, mój dziadek Emerich przyjeżdżał swoim srebrnym pacerem z Sunnyside, Queens, do naszego domu na Long Island, żeby zabrać mojego brata Davida i mnie na lunch. Ulubionym miejscem Davida był McDonald na Northern Boulevard, moim natomiast Friendly’s na głównej ulicy naszego miasta – coś w rodzaju typowej amerykańskiej jadłodajni ze sprężystymi skórzanymi siedzeniami. Jeździliśmy więc do nich na przemian: w tygodniach parzystych do McDonalda, w nieparzystych do Friendly’s.
Jak często bywa w przypadku dobrych rytuałów, mieliśmy nasze powiedzonko. Przed wyjściem z pacera i rozprostowaniem nóg na parkingu dziadek Emerich zwykł odwracać się do nas i patrzeć na nas uważnie. „Możecie zamówić, cokolwiek będziecie chcieli”, mówił z psotnym błyskiem w swoich idealnie błękitnych oczach. „Ale jeśli coś zostawicie, wepchnę wam to do gardeł za pomocą wałka”.
Chociaż nerwowo się z niego podśmiewaliśmy, wiedzieliśmy, że w żarcie tym tkwiło konkretne, niezniszczalne ziarno prawdy. Dla dzieci Siegalów marnowanie jedzenia w ogóle nie wchodziło w grę, bez względu na to, którą restaurację w owładniętej śmieciowym jedzeniem Ameryce byśmy wybrali. Pewne wyjaśnienie tego stanu rzeczy następowało później, gdy siedzieliśmy już przy lepkim stole, wyławiając z naszych frytek ostatnie tłuste okruchy.
„Kiedy byłem w obozie”, zaczynał dziadek… Potem mogła nastąpić opowieść o ukrywaniu kromki chleba w kieszeni przez wiele dni i racjonowaniu jej sobie, aby zażegnać głód. Albo o tym, jak można było powoli sączyć wodnistą zupę, żeby wydała się bardziej sycąca.
Dziesięcioletnią dziewczynkę dorastającą na Long Island, której słowo „obóz” kojarzyło się wyłącznie z radosnymi wyprawami na kajaki i topiącymi się na ognisku piankami marshmallows, historie te wprawiały w zakłopotanie. Pamiętam zdziwienie na twarzy mojego dziadka, kiedy w końcu zebrałam się na odwagę i zapytałam: „Dziadku, jeśli ten obóz ci się nie podobał, dlaczego po prostu nie wróciłeś do domu?”. Nastąpiła chwila ciszy, w czasie której jego niebieskie oczy wnikliwie studiowały moją młodą twarz, a on zdał sobie sprawę, że wcale a wcale nie zrozumiałam sensu jego opowieści. Potem zaniósł się serdecznym śmiechem.
Chociaż zawsze dzielił się z nami tymi anegdotycznymi historiami całkiem swobodnie, nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wyraźnie określił, czym były „obozy” ani jak się do nich dostał. Chociaż czasami zaczynał swoją historię od słów „kiedy mnie aresztowano”, nie pamiętam, aby choć raz podał przyczynę tego stanu rzeczy. W jakiś sposób pośrednio rozumiałam, że nie popełnił żadnego przestępstwa, ale jego historie nigdy nie były o tym; zwykle opowiadały, jak w przebiegły sposób udało mu się przechytrzyć strażnika lub uniknąć niebezpieczeństwa, posługując się wyłącznie własnym sprytem.
W miarę jak dorastałam, łatwiej akceptowałam fakt, że istnieją pewne pytania, których się po prostu nie zadawało, a jeśli już je postawiłeś, nie powinieneś oczekiwać żadnej odpowiedzi. Chociaż uwielbiałam dziadka, wiedziałam, że dzielił nas cały wielki ocean. Jego życie toczyło się tam, w „Starym Kraju”, gdzieś po drugiej stronie Atlantyku, w miejscu, które wydawało mi się pełne niezliczonych, niewyobrażalnych okropności. Czechosłowacja, Węgry i Niemcy były dla mnie koszmarnymi krajami pracy przymusowej, więzienia, przypadkowych aresztowań, żydowskich strażników obozowych zwanych kapo oraz SS. Nie wiedziałam, co znaczyły wszystkie te słowa, ale budziły we mnie strach, mimo zapewnień, że wszystko to dawno się już zakończyło.
Ważna była natomiast czujność – i to pod wieloma względami – oraz gotowość na wypadek, gdyby coś takiego miało się jeszcze kiedykolwiek powtórzyć. Powinniśmy zjeść dzisiaj, w razie gdybyśmy nie mogli zjeść jutro. Nasze szafki były wypchane konserwami, a „najlepsze srebra” – ukryte w piwnicznym podwieszanym suficie. Zostałam poinformowana o kosztownościach powtykanych w szafki i szuflady, tak na wszelki wypadek. Na jaki wypadek? Na wypadek, gdybyśmy musieli nagle stąd uciekać?
Kiedy rozglądałam się wokół siebie, widziałam tylko ciche, skąpane w zieleni, urocze Long Island z widokiem na miasto po drugiej stronie cieśniny: podmiejskie rancza i skoszone trawniki z rytmicznie syczącymi zraszaczami, bujne krzewy fioletowych i białych hortensji za płotem naszego połyskującego w słońcu przydomowego basenu. Kiedy spacerowałam z psem po naszej przecznicy, sąsiedzi machali do mnie i przyjaźnie mnie pozdrawiali. Tutaj chyba byliśmy bezpieczni?
W końcu zaczęłam rozumieć, że mój dziadek był kimś, kogo ludzie nazywają ocalałym, i że przez to był osobą wyjątkową i rzadko spotykaną. Na lewym przedramieniu wytatuowane miał wyblakłe niebieskie cyfry, świadczące o jego statusie żydowskiego superbohatera. Ludzie dostrzegali je i natychmiast rozumieli ich znaczenie, które do mnie dopiero zaczynało docierać.
Dziadek Emerich, urodzony w walentynki, miał co najmniej dwa inne imiona: Imre Sàfàr było jego imieniem oficjalnym, a Sanyi pseudonimem. Mówił w siedmiu językach: po angielsku z nami, po węgiersku i czesku w domu. Znał też trochę jidysz i wystarczająco hebrajski, by prowadzić nasze paschalne sedery. Wiedziałam, że mówił również po niemiecku, ale tego języka nie używał nigdy.
Mama powiedziała nam, że przed wojną był uczonym, zaangażowanym politycznie w socjaldemokratyczny ruch w Czechosłowacji. Wyjaśniła, że jego rodzina prowadziła własną firmę, byli więc stosunkowo zamożni, choć prawa antysemickie utrudniały mu znalezienie innego zatrudnienia. Jak rozumiałam, mieszkali niedaleko Pragi, zarówno przed wojną, jak i po niej. Ale nigdy nie dowiedziałam się, jak nazywało się miasto, w którym żyli.
Dziadek był przystojnym mężczyzną o głęboko osadzonych oczach, wyraźnie zaznaczonej szczęce i niezwykle intensywnym wyglądzie. Po latach, kiedy zobaczyłam zdjęcie Franza Kafki, wydawało mi się, że rozpoznaję w nim jego twarz. W mojej głowie powstał romantyczny wizerunek czeskiego intelektualisty, siedzącego wraz z innymi mężczyznami w szarych czapkach przy zadymionym stoliku w praskiej kawiarni, uderzającego pięścią w stół i co i raz wygłaszającego ciętą puentę ku ogólnym toastom i okrzykom.
Po wojnie, kiedy wyjechał z Europy do Australii, by utrzymać rodzinę, został mechanikiem samochodowym. Jego umiejętności naprawcze przejawiały się w najróżniejszych momentach: w domu potrafił naprawić prawie wszystko i niczym chudy, siwowłosy żydowski MacGyver zawsze pomagał tacie w pracach hydraulicznych czy elektrycznych.
Dowiedziałam się, że Emerich miał trzynaścioro braci i sióstr, którzy przed rozpoczęciem wojny byli już dorośli i w większości mieli rodziny i dzieci. A może był jednym z trzynaściorga braci i sióstr? Nie jestem pewna. Poznałam tylko dwoje z nich – wujka Bumiego, który przed wybuchem wojny wyjechał do pracy w zachodniej Europie i wyemigrował do Queens, gdzie poślubił inną Węgierkę i miał dwoje dzieci, kuzynów mojej mamy, Frana i Steviego. Na Węgrzech zaś nadal mieszkała moja ciocia Blanca, która przeżyła wojnę wraz z córką, również Martą. Była też „kuzynka Mary”, którą być może kiedyś poznałam, ale jej nie pamiętam.
Mama powiedziała mi, że zanim go aresztowano, dziadkowi udało się załatwić dla niej i dla babci fałszywe papiery. Ukrywały się z Blancą i Martą w mieszkaniu w centrum Budapesztu, o którym mój brat myślał, że tak naprawdę mogło być domem Blanki. Mama niewiele z tego okresu pamiętała, ale wbiła mi się w pamięć opowiedziana przez nią historia o kobietach wychodzących nocą, by zdobyć żywność, i wracających do domu z koniną.
Kiedyś, kiedy nazwałam moją matkę ocalałą, szybko mnie poprawiła. To słowo, wyjaśniła ściszonym głosem, było ściśle zastrzeżone dla tych, którzy przetrwali obozy. Ona i jej matka tylko się ukrywały.
Wypowiedź tę potraktowałam jak zasadę leksykografii języka, który wymagał delikatności i precyzji. O tych sprawach można było mówić na określone sposoby, a jeśli nie robiłeś tego poprawnie, mogłeś przypadkowo zdetonować ukryte emocjonalne bomby. Na przykład kiedy czasem głośno zastanawiałam się, co stało się z którąś ciocią lub którymś kuzynem, często słyszałam w odpowiedzi, że „zginęli na wojnie”.
„Zginęło” zresztą wiele osób. W mojej młodej głowie słowo to kojarzyło się z wydarzeniem geograficznym lub klimatycznym, może jakimś rodzajem potężnej burzy piaskowej, która spustoszyła kontynent. „Ginąć” nie implikowało przemocy ani sprawców. Sugerowało bardziej śmierć w wyniku katastrofy naturalnej. Druga wojna światowa wydawała mi się więc katastrofalną siłą wyższą, a nie wojną ludzi, wywołaną w całości przez złe moce Adolfa Hitlera.
Ocalali, których znałam – bo dla mnie wszyscy oni byli ocalali – nigdy nie wyjaśnili mi nawet ogólnych zarysów historii. Wojna była zawsze obecna, ale nigdy nie dyskutowana. Czasami moja mama powtarzała jakieś opowieści, zwykle w wątpliwych okolicznościach, takich jak przyjęcia czy koktajle. Miała pewne narracje, do których wracała, będąc w towarzystwie, a które zwykle kończyły się puentą. Były starannie skomponowanymi, wypolerowanymi, smakowitymi historyjkami, które mogły wywołać śmiech, ale zawsze kryły mocno przerażający podtekst.
Kiedy w spokojniejszych chwilach prosiłam mamę, żeby opowiedziała mi o swoim dzieciństwie, machała ręką i mówiła: „Och, to wszystko zbyt straszne. Nie chcesz o tym słyszeć”.
Całą sobą czułam, że w mojej rodzinie wydarzyło się coś niezwykle wstrząsającego, coś, co w pewnym sensie było nie do opisania. Kiedy się o tym mówiło, miałam wrażenie, jakby jakiś okropny klaun wyskakiwał na sprężynie z pudełka.
Cokolwiek przeżyli, zasadniczo zdefiniowało to ich charaktery. Dziadek, uosobienie spokoju, był głęboko, prawdziwie dobry. Jego obecność zapewniała niezwykły komfort. Zawsze miał czas. Oczywiście był wtedy leciwym emerytem, ale tkwiło w tym coś jeszcze. Miałam poczucie, że po wszystkim, co przeszedł, nauczył się żyć w zgodzie z tym, co go otaczało, i nic już nie mogło go wytrącić z równowagi.
Więcej dowiedziałam się, gdy naszą szkołę odwiedziła inna ocalała z Holokaustu. Byłam wtedy w siódmej klasie, czytaliśmy Dziennik Anne Frank, a starsza kobieta, która w czasie wojny była młoda, opowiedziała nam o własnych doświadczeniach z Auschwitz.
Pamiętam, że na początku nie byłam przekonana: przecież już to wiem, myślałam. Mimo to jej świadectwo złożone naszej klasie wywarło na mnie ogromne wrażenie. Przemawiała do nas tak wyraźnie, tak bezpośrednio, rzeczowo opowiadając swoją historię od wybuchu wojny aż do jej osobistego wyzwolenia. Mówiła w sposób jasny, prosty i doskonale wyćwiczony, ale nie po to, by zapewnić nam rozrywkę albo cokolwiek załagodzić. Nie wstawała ani nie chodziła nerwowo po pokoju, nie rozpraszała się. Siedziała nieruchomo, patrzyła na nas i opowiadała o tym, co jej zrobili. Czasami do jej okolonych zmarszczkami, zielonych oczu napływały łzy i wtedy czułam, ile odwagi wymagało opowiedzenie jej historii. Miała w sobie ogromną godność.
Tego samego roku zmarł mój dziadek Emerich. Miałam trzynaście lat, a David piętnaście. Dziadek robił to, co lubił najbardziej: siedział przy stole karcianym w węgierskim klubie na Manhattanie i otoczony przyjaciółmi grał w remika. W pewnym momencie po prostu osunął się na stół. Nigdy nie zapomnę głębokiego szlochu, jaki wydała z siebie moja matka, kiedy następnego ranka dotarła do niej ta wiadomość.
Na pogrzebie, w którym uczestniczyło około dwustu osób, mocno przytuliło mnie z pół tuzina zapłakanych węgierskich kobiet i każda z nich wyznała, że była w moim dziadku zakochana. Nieźle: nawet mocno po siedemdziesiątce wciąż miał tę swoją charyzmę.
Po jego śmierci mama opowiedziała mi więcej o życiu Emericha. Jedna historia wydarzyła się na węgierskiej wsi, gdzie moja mama i Alzbeta schroniły się u rodziny rolników po tym, jak ich kryjówka w Budapeszcie została wydana. Nagle pojawił się mój dziadek – szedł wiejską drogą, jakby znikąd. W pobliżu stali niemieccy żołnierze. Mama miała wtedy zaledwie sześć lat, ale już wiedziała, że okazanie czułości ojcu naraziłoby ich wszystkich na niebezpieczeństwo. Udało jej się stłumić pragnienie podbiegnięcia do niego i rzucenia mu się w ramiona – zachowała powściągliwość, która nadal wydaje mi się zdumiewająca.
Zrozumiałam, że jej wersja historii była połączeniem hagiografii i mitologii. W czasie wojny moja matka była małym dzieckiem – co tak naprawdę mogła zapamiętać?
Później mama zapadła na stwardnienie rozsiane, chorobę zwyrodnieniową, która może wpływać na pamięć. Jej historie stały się bardziej hiperboliczne, a ona teatralnie je wyolbrzymiała. Kiedyś dziadek przebywał w trzech obozach koncentracyjnych; teraz ich liczba wzrosła do czterech. Czy to po prostu nowe szczegóły, czy może zacierały się jej wspomnienia? Tak czy inaczej, coraz trudniej było oddzielać fakty od ozdobników.
W tym okresie byłam już dorosła, mieszkałam w innych domach, innych miastach. Miałam życie, w którym powinnam była żyć teraźniejszością, dla przyszłości. Przeszłość była dla mnie przerażającym bagnem. Jak bardzo powinnam interesować się wojną, Holokaustem? Czy miałam się tym zajmować tylko dlatego, że pochodzę z rodziny ocalałych? Czy moja rodzina desperacko nie pragnęła „zostawić tego wszystkiego za sobą” i „żyć normalnym życiem”? Normalność była dobra, a żeby ją osiągnąć, niezbędne wydawało mi się zapomnienie.
Temat odpuściłam sobie na bardzo długi czas, na całe dekady. Miałam na głowie inne sprawy, inne problemy. Zostałam aktorką, potem dziennikarką. Na początku kariery pisałam głównie o problemach amerykańskiego społeczeństwa: o bezdomności, uwięzieniu, rasizmie, warunkach mieszkaniowych, systemie opieki zdrowotnej, przemocy domowej. Pisałam też o teatrze i sztuce. Później, kiedy zostałam dziennikarką „New York Timesa”, moimi tematami były Harlem i Bronx; potem dostałam pracę w „Bloomberg News” i zajmowałam się sztuką i kulturą miejską.
Nie miałam skłonności do identyfikowania się jako Żydówka, chociaż wiedziałam, że nią jestem. Bycie Żydem oznaczało dla mnie bycie religijnym, a ja byłam świecką ateistką. Jako dziecko nie chodziłam do synagogi ani do szkoły hebrajskiej. Moi rodzice zupełnie nie interesowali się religią, matka była jej wręcz przeciwna. Obchodziliśmy kilka świąt żydowskich, ale zawsze przy stole z rodziną, nigdy w synagodze. Kiedy brałam udział w bar micwach i bat micwach, rodzinnych ślubach czy pogrzebach, czułam się jak antropolożka odkrywająca egzotyczne kultury: a więc to są te tradycje żydowskie.
W 2006 roku przyjechałam do Europy. Pisałam powieść o zmarłym mężczyźnie z arcydzieła Rembrandta – Lekcji anatomii doktora Tulpa, portretu grupowego z 1632 roku – i właśnie zdobyłam stypendium Fulbrighta na prowadzenie dziesięciomiesięcznych badań w Amsterdamie. Miałam pracować z wiodącym na świecie badaczem Rembrandta, Ernstem van de Weteringiem, i spędzić prawie rok życia tam, gdzie w XVII wieku rozgrywały się wydarzenia z mojej powieści.
Moje pierwsze mieszkanie znajdowało się w dzielnicy czerwonych latarni, tuż za rogiem dawnego domu i pracowni malarza, dziś siedzibie Muzeum Domu Rembrandta. W holenderskim Złotym Wieku mieszkało tu wielu Żydów, którzy później nadali okolicy nazwę Jodenbuurt – dzielnica żydowska. Żydzi sefardyjscy z Portugalii i Hiszpanii znaleźli tu schronienie od inkwizycji, a Żydzi aszkenazyjscy przybyli z Europy Wschodniej, uciekając przed pogromami. Już w 1616 roku wszystkim Żydom przyznano obywatelstwo Republiki Holenderskiej, mogli więc w całkowitym spokoju praktykować tu judaizm.
Rembrandt przybył do Amsterdamu z Lejdy w roku 1631. Zupełnie jak dziś, niższe czynsze w biedniejszych dzielnicach przyciągały wtedy artystów, obcokrajowców i tanią siłę roboczą. Rembrandt lubił szkicować i malować swoich sąsiadów przy tętniących życiem lokalnych ulicach, a jego obrazy przedstawiały zarówno Afrykanów, jak i miejscowych rabinów. Żydowskie twarze uwieczniał na swoich tak zwanych obrazach historycznych, pokazujących historie zaczerpnięte z hebrajskiej Biblii.
Będąc w Nowym Jorku, próbowałam odejść od mojej żydowskiej tożsamości, ale tutaj znalazłam się w samym historycznym centrum żydowskiego Amsterdamu. Jego główna ulica, Jodenbreestraat, oddalona była o zaledwie minutę od mojego mieszkania, które mieściło się w przerobionym magazynie strychowym dawnego siedemnastowiecznego domu nad kanałem, zupełnie jak tajna kryjówka Anne Frank.
Przecznicę od Muzeum Domu Rembrandta – odrestaurowanego dworu z 1606 roku, który malarz kupił, gdy jego kariera i życie rodzinne osiągnęły apogeum – znajdowało się Żydowskie Muzeum Historyczne, zbudowane wokół zespołu dawnych synagog. Wśród nich wyróżniała się wspaniała Synagoga Portugalska, majestatycznie oświetlona złotymi świecznikami. Dowiedziałam się, że lokalny targ Waterlooplein, gdzie dziś można było kupić używane kurtki dżinsowe, kolorowe torby rastafariańskie i fajki wodne z każdej kultury, aż do czasów wojny słynął z bogatego asortymentu żydowskich wyrobów i żywności.
Gdy szłam ulicą Nieuwe Uilenburgerstraat, nazwaną imieniem Hendricka van Uilenburgha, handlarza dziełami sztuki, który nadał bieg karierze Rembrandta, mijałam Gassan Diamond, dawniej firmę szlifierzy diamentów Boas, przed wojną miejsce pracy setek żydowskich kamieniarzy, szlifierzy i specjalistów od diamentów. Niedaleko znajdowała się kolejna osobliwa mała synagoga, ozdobiona dużą gwiazdą Dawida i ukryta za wysokim ceglanym murem – Uilenburgersjoel.
Tak wiele zabytków związanych z żydowskim życiem, żydowską historią, żydowską kulturą i tradycjami, ale gdzie byli sami Żydzi? Codziennie chodziłam po okolicy wypełnionej pomnikami i muzeami dedykowanymi społeczności żydowskiej, która zdawała się istnieć gdzieś w świecie duchów.
Ani razu nie zauważyłam czarnego chasydzkiego kapelusza ani nawet mężczyzn noszących jarmułki czy kobiet w perukach i tradycyjnych strojach ortodoksów, jakich widywałam regularnie w Nowym Jorku. Ludzie, którzy wchodzili i wychodzili z Synagogi Portugalskiej, wydawali się w przeważającej mierze turystami; w małej synagodze w pobliżu mojego biura odprawiane były nabożeństwa muzułmańskie i chrześcijańskie. Na całej Jodenbreestraat, pośród wielu innych miejsc z białymi obrusami, pozostających zdecydowanie poza moim zasięgiem finansowym, znalazłam tylko jedną koszerną restaurację. Nigdzie na Waterlooplein, niegdyś centralnym rynku żydowskim, nie było porządnego bajgla, żydowskich delikatesów ani nawet prawdziwych kwaszonych ogórków. Ponieważ moim głównym narzędziem poznawania kultur było zawsze jedzenie, żołądek zaprowadził mnie w końcu do nowego centrum żydowskiego życia w Amsterdamie, dzielnicy w południowej części miasta, Buitenveldert. Tam znalazłam dwa koszerne sklepy mięsne, żydowski sklep specjalistyczny i supermarket, który miał sekcję żydowską, sprzedającą produkty importowane z Izraela, w tym karpia po żydowsku i macę. Wreszcie miałam składniki na Paschę.
Kiedy już poznałam lepiej miasto i poszerzyłam swoje kręgi towarzyskie, odkryłam, że Holendrzy rzadko identyfikowali się jako Żydzi. Zaciekawiło mnie to. Kiedyś zobaczyłam w biurze kobietę, której rysy twarzy były uderzająco podobne do rysów mojej ciotki, więc grzecznie do niej podeszłam i zapytałam, czy przypadkiem nie jest Żydówką. Zbladła, wyglądała na dotkniętą, urażoną. „Dlaczego?”, zapytała. „Czy to przez mój nos?” I szybko odeszła.
Innym razem przeprowadzałam wywiad z parą, która zorganizowała wystawę na temat zrabowanych przez nazistów dzieł sztuki, i kiedy niepewnie zapytałam, czy mieli osobisty związek z tematem – wtedy już wiedziałam, że lepiej nie pytać bezpośrednio – przywołali mnie do kąta i wyszeptali, że oboje mieli żydowskich rodziców. „Ale prosimy, nie umieszczaj tego w swoim artykule”, powiedzieli. „Nie chcemy, żeby nasi sąsiedzi się dowiedzieli”.
W życiu Żydów w Holandii było coś głęboko niepokojącego. Wspomniałam to w rozmowie z moją przyjaciółką Jenn, starszą żydowską kobietą z Nowego Jorku, która żyła w Amsterdamie już dobrych parędziesiąt lat. „Ach, więc zauważyłaś”, powiedziała. „Mówi się, że holenderscy Żydzi nadal się ukrywają”.