Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Piękni i bogaci (ebook)
Zajrzyj do książki

Piękni i bogaci (ebook)

ImprintHarlequin
KategoriaEbooki
Liczba stron160
ISBN978-83-276-6453-2
Formatepubmobi
Tytuł oryginalnyRedemption of the Untamed Italian
TłumaczMaria Nowak
Język oryginałuangielski
EAN9788327664532
Data premiery2021-04-29
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Włoski finansista i miliarder Cesare Durante spotyka się z angielskim arystokratą Woodcroftem, który liczy, że Cesare zainwestuje pieniądze w jego firmę. Woodcroft na spotkanie przychodzi ze swoją kuzynką Jemimą – supermodelką światowej sławy. Cesare, zachwycony jej urodą, składa Jemimie zaskakującą propozycję…

Fragment książki

Powiew wiosennego wiatru, zaskakująco ciepły, przyniósł kompozycję woni charakterystyczną dla luksusowej dzielnicy wielkiego miasta. Pachniały kwiaty moreli rosnących w prywatnych ogrodach bogaczy, w powietrzu snuła się smuga słodko-gorzkiego dymu z fajki, którą palił siwy dżentelmen, wyprowadzający na wieczorny spacer dwa psy rasy corgie, a przez uchylone okno kuchni znajdującej się na tyłach eleganckiej restauracji wymykał się boski zapach, świadczący o tym, że przyrządzano tu kaczkę w pomarańczach. Wysoki mężczyzna w ciemnym garniturze zwolnił kroku, uniósł głowę, z lubością zaciągnął się przesyconym miejskimi zapachami, łagodnym powietrzem. Gdyby ktoś przyjrzał mu się teraz, na pewno by dostrzegł, że ma przed sobą samotnego drapieżcę, władcę miejskiej dżungli. Ale ten mężczyzna potrafił, jeśli chciał, wtopić się w tłum przechodniów i pozostać niezauważony. Nauczył się tego jako chłopiec, mały obdartus z blokowiska na przedmieściach Rzymu. I choć przeszłość zostawił daleko za sobą, wciąż potrafił korzystać z nabytych za młodu umiejętności.
Stanął nieruchomo w cieniu niewielkiego drzewka o koronie przystrzyżonej w ozdobną kulę, dokładnie naprzeciwko wielkich okien ukazujących skąpane w ciepłym świetle wnętrze restauracji. Lokal nosił niezbyt apetyczną nazwę „Pod stryczkiem”, ale wtajemniczeni wiedzieli, że jest to właściwy adres, gdy ktoś chciał rozkoszować się wykwintną kuchnią w atmosferze spokojnej dyskrecji. Oczywiście, dotyczyło to tylko posiadaczy portfeli dostatecznie grubych, by wytrzymać tutejsze ceny.
Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi, zapatrzony w okna, za którymi w eleganckim zaciszu wąskie grono wpływowych i bogatych ludzi raczyło się wyrafinowanymi daniami. Kelnerzy bezszelestnie krążyli pomiędzy stolikami, nosząc ogromne tace z taką swobodą, jakby to były papierowe zabawki, i dolewając wina każdemu, kto opróżnił już swój kieliszek.
Wciąż nieporuszony, skrzywił usta w cynicznym uśmiechu. Co go podkusiło, żeby obcym ludziom gapić się w talerze? Nie miał takiego zwyczaju. To znaczy, owszem, miał, ale porzucił go już niemal dwadzieścia lat temu. W dniu, w którym powiedział sobie, że ma dość. Kiedy postanowił, że nie będzie więcej zazdrościł ludziom, którzy przez życie podróżowali pierwszą klasą, podczas gdy on jechał na gapę, o głodzie i w chłodzie. Nie pozwoli, by nim pomiatano, tylko dlatego, że był biedny jak mysz kościelna, w dodatku zawsze sam, bo jego mama pracowała od rana do nocy, a i tak ledwo jej wystarczało na opłacenie czynszu za obskurny pokoik z kuchnią na jedenastym piętrze budynku z szarego betonu, który lokalne władze postawiły na przedmieściach, by wielkodusznie dać dach nad głową takim jak oni wyrzutkom społeczeństwa. Jako mały chłopiec całe dnie spędzał, włócząc się po mieście, i gdy burczało mu w brzuchu, zatrzymywał się przed oknami restauracji, by popatrzeć, jak beztrosko spędzają czas ludzie o grubych portfelach. Nieraz wracał do domu zapłakany. Życie było niesprawiedliwe, a on, cóż, po prostu głodny. Aż pewnego dnia jego rozżalenie zamieniło się w gniew.
„Jeszcze się policzymy” rzucił przez zaciśnięte zęby, patrząc przez zapocone okienko ciasnego pokoju na dalekie, rzęsiście oświetlone centrum metropolii. „Jeszcze wam wszystkim pokażę, na co mnie stać”.
Gniew kazał mu zacisnąć zęby i dotrwać do końca liceum. Gniew napędzał go, gdy uczył się nocami, by wyśrubować średnią. A kiedy zdał maturę z wyróżnieniem, dostał się na wymarzony kierunek studiów i otrzymał stypendium naukowe, jego gniew zabarwił się odcieniem satysfakcji. Złożył papiery na znaną uczelnię w Londynie i został przyjęty. Miał wrażenie, że podbił świat, ale prawdziwa szkoła życia była jeszcze przed nim. Na uniwersytecie roiło się od młodych arystokratów, przekonanych, że wszystko im wolno. Dla nich był nikim. Albo raczej – chłopcem do bicia. Słali mu rozbawione spojrzenia i pobłażliwe uśmieszki. Nie przepuścili żadnej okazji, by dać mu odczuć, jak bardzo jest żałosny. Do czasu. Gniew, który wciąż się w nim żarzył, buchnął jasnym płomieniem. „Jeszcze się policzymy”, powtarzał za każdym razem, kiedy rozbawione towarzystwo obierało go sobie za temat do żartów. Egzaminy zaliczał na maksimum, szczegółowo planował przyszłą karierę. I pielęgnował gniew, który pchał go naprzód.
Dziś był na samym szczycie. Stał na czele potężnej grupy kapitałowej, posiadał firmę inwestycyjną, a jego osobisty majątek dawał mu poczesną pozycję na liście Forbesa. Wszystkich paniczyków, którzy kiedyś bawili się jego kosztem, mógłby dzisiaj dziesięć razy kupić i sprzedać. Nie musiał już kryć się w cieniu, wsłuchany w wariacką melodię, którą na instrumencie jego ciała wygrywał głód, wpatrzony w suto zastawione stoły, przy których bogacze ucztowali niespiesznie, popijając absurdalnie kosztowne trunki. Kiedy za chwilę wejdzie do tej restauracji, maître d’hôtel zegnie się w ukłonie, a kelnerzy, ile ich tylko, ustawią się na baczność. Już czekał na niego najlepszy stolik, a przy nim kręcił się niecierpliwie człowiek, który gotów był zapłacić niemałe pieniądze, żeby zapewnić sobie parę godzin jego niepodzielnej uwagi.
Rozpoznał go bez trudu. Niejaki Lawrence Woodcroft, przylizany blondas, który swoje arystokratyczne pochodzenie potrafił wywieść od czasów bitwy pod Hastings, lecz dziś był w rozpaczliwej sytuacji. Potrzebował pieniędzy, żeby uratować swój fundusz inwestycyjny. Bez natychmiastowego zastrzyku gotówki zostanie z niczym, i to nie tylko on, ale też jego rodzina. Przepadnie historyczna, rodowa siedziba. Cały majątek pójdzie pod młotek. Cóż, kiedy stawia się wszystko na jedną kartę, tak bywa. A panicz Woodcroft był na tyle niefrasobliwy, że sobie na to pozwolił. Teraz gotów był pewnie lizać buty każdemu, kto zechce wyciągnąć go za uszy z bagna, w jakie się wpakował.
Na początek, zamiast lizania butów, Lawrence oferował potencjalnemu wybawcy „kolację w miłym towarzystwie”. Mężczyzna w mroku skrzywił się z niesmakiem. Czyżby paniczyk raczył zniżyć się do stręczycielstwa? Cóż, to uczyniłoby zarówno kolację, jak i ofertę partnerstwa finansowego całkowicie niestrawną… Przez oświetlone okno restauracji widać było wyraźnie kobietę o długich, lśniących popielatych włosach, która wysoką szklankę z wodą obejmowała smukłymi palcami obu dłoni, kurczowo, jakby trzymała koło ratunkowe.
Nieśmiała córa Koryntu? To było naprawdę komiczne. Gdzież ten nieudacznik, Lawrence, wynalazł takie kuriozum? Obserwator uśmiechnął się cynicznie i w tym momencie dziewczyna siedząca przy stoliku uniosła głowę, jakby nagle wyczuła, że ktoś na nią patrzy. A on wzroku od niej nie odrywał.
Popielate włosy.
Długa grzywka, opadająca miękko na połowę twarzy, zakrywająca prawe oko.
Idealnie wyprofilowany kształt brwi i ciemna oprawa rzęs, podkreślająca – co nawet z tej odległości było widać – lewe oko o tęczówce tak intensywnie zielonej jak mech w deszczowym lesie.
Uśmiech zamarł na wargach mężczyzny, wciąż nieruchomo stojącego w mroku. Ostatecznie to nie Lawrence, tylko on okazał się durniem. Nie wpadł na rzecz oczywistą – panicz Woodcroft zagrał kartą atutową, jedyną, jaką miał. Przy stoliku nie czekała na bogatego kontrahenta dama lekkich obyczajów, gotowa umilić biznesową rozmowę. Siedział tam nie kto inny, tylko sama lady Jemima Woodcroft.
Kuzynka Lawrence’a. Supermodelka pozująca do najgłośniejszych sesji zdjęciowych i pojawiająca się na wybiegach najbardziej ekskluzywnych pokazów mody. Istota o nogach aż do nieba, rozkołysanych biodrach i dziewczęcych piersiach. Śnił o niej nieraz, jak chyba każdy zdrowy facet, który choć raz widział ją na bilbordzie reklamującym obcisłą suknię albo strój kąpielowy.
Mężczyzna w mroku z niedowierzaniem pokręcił głową. Może i nie docenił panicza Lawrence’a, ale, tak czy owak, tamten grubo się mylił, zakładając, że towarzystwo zjawiskowo pięknej kobiety mogłoby choćby na jotę zmienić jego decyzję, gdy szło o poważny biznes. Fundusz Woodcrofta potrzebował niebagatelnego zastrzyku pieniędzy – co najmniej kilkuset milionów. Nawet gdyby Lawrence przywlókł do restauracji samą boginię Afrodytę, dla niego i tak liczyłby się tylko bilans zysków i strat.
Lawrence powiedział coś, gestykulując ze swadą. Smukła piękność o niespotykanym kolorze włosów, o których mówiono, że są jak mgła nad deszczowym lasem, zwróciła się ku kuzynowi i roześmiała, unosząc dłoń do ust. Obserwator zupełnie nie był przygotowany na to, że poczuje nagły dreszcz zachwytu. Pomyślał mimowolnie, że chyba nawet Afrodyta nie wyglądała z profilu tak bosko, jak Jemima Woodcroft. Wpatrzony w finezyjnie zarysowaną linię jej wysokiego czoła, zgrabnego noska i zmysłowych ust, wyszedł z cienia. Spotkanie, na które szykował się ze świadomością, że będzie to jeden z wielu koniecznych w jego pracy, lecz przeraźliwie nudnych wieczorów, okazało się czymś innym. Szedł ku oświetlonym drzwiom restauracji, wiedziony nagle rozbudzoną ciekawością. I czymś jeszcze – chyba nakazem instynktu, który przemawiał bez słów, imperatywem tak starym i tak żywotnym, jak ludzki gatunek. Nie był już biznesmenem rozważającym kolejną inwestycję. Był mężczyzną i obchodziła go tylko kobieta siedząca przy restauracyjnym stoliku.
Pragnął jej.
Zanim dotarł do wejścia, zdołał nad sobą zapanować. Cała sytuacja była bardzo prosta – zepsuty, spłukany paniczyk uważał go zapewne za naiwniaka, który dla pięknych oczu kuzyneczki wysupła ostatni grosz. Chcieli z nim pogrywać? Cóż, ich błąd. Nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Interesowało go wyłącznie całkowite zwycięstwo, a kiedy czegoś chciał, zawsze dopinał swego.
O, tak, wieczór zapowiadał się interesująco…

Nie była osobą pewną siebie, ale ukrywała to skutecznie od dnia, gdy jako piętnastolatka po raz pierwszy stanęła przed obiektywem aparatu. Fotograf wykrzykiwał polecenia i strzelał fleszem, jakby to miała być egzekucja, trzy stylistki uwijały się wokół niej, nerwowo poprawiając makijaż i fryzurę, lecz do młodocianej właścicielki pięknych oczu i bujnych włosów o niespotykanym odcieniu odnosiły się tak, jakby była przedmiotem mogącym znieść bez szwanku obcesowe traktowanie. Wytrzymała kilkugodzinną sesję wyprostowana, z głową uniesioną wysoko, tak jak uczyła ją babcia, i z uśmiechem na ustach. Zdjęcia wyszły znakomicie, obwołano ją odkryciem sezonu. Spojrzenie określono jako magnetyczne, uśmiech nazwano zaraźliwym, przed małoletnią modelką stanęła otworem światowa kariera. Wtedy zrozumiała, że posiada przynajmniej jedną mocną stronę – potrafi robić dobre wrażenie.
Tego przekonania uczepiła się całą siłą woli, kiedy wysoki mężczyzna pojawił się drzwiach restauracji, a potem, nie czekając na to, by wskazano mu stolik, zdecydowanym krokiem ruszył w jej stronę, mierząc ją ostrym spojrzeniem ciemnych oczu. Uśmiechnęła się promiennie, ale jego usta, zacięte w niemal wrogim, aroganckim grymasie, nawet nie drgnęły.
– Cezare – rzucił, zanim Lawrence zdążył podnieść się z krzesła, by wymienić grzeczności. Jemima wiedziała, że ich gość nazywa się Cezare Durante, ale pierwszy raz posłyszała to imię wymówione z włoska. „Cze-za-re”. Egzotyczny akcent, zarazem twardy i śpiewny, miał w sobie coś takiego, że nie mogła nie pomyśleć o całych wiekach rzymskiego panowania nad Europą. Niemalże zobaczyła blask słońca po tysiąckroć odbity w zbrojach maszerujących legionistów. Zapatrzona we własną wyobraźnię, zasłuchana w ten głos, machinalnie przedstawiła się i podała rękę, którą gość uścisnął krzepko, przenosząc uwagę na Lawrence’a. Kelnerzy nie zdążyli jeszcze podać przystawek, a kuzyn już pocił się w krzyżowym ogniu pytań. Z branżowego żargonu Jemima nie rozumiała nic; pozostawało jej robić dobre wrażenie. Była tu po to, żeby wesprzeć kuzyna. Od powodzenia tego spotkania zależała nie tylko kariera zawodowa Lawrence’a, ale los całej rodziny. Skoro nie mogła pomóc inaczej, będzie się uśmiechać, trzepotać rzęsami, roztaczać swój urok i, jeśli pozwolą jej dojść do słowa, zabawiać gościa lekką, niezobowiązującą rozmową.
– Mocną stroną funduszu jest zróżnicowanie środków. To był główny punkt strategii jego tworzenia i dziś nie zawahałbym się nazwać go wszechstronnym. Gdy zastrzyk gotówki zbilansuje straty spowodowane kryzysem, pojawią się inwestorzy… – perorował Lawrence, gestykulując kieliszkiem. Zamówił szampana, który wart był tyle, ile miesięczny koszt utrzymania mieszkania w Londynie. Jemima była zdania, że zachowanie typu „zastaw się, a postaw się”, jest po prostu niemądre, ale postanowiła zastosować wobec Lawrence’a taryfę ulgową. Z kojącym uśmiechem kiwała głową, jakby chciała potwierdzić prawdziwość słów kuzyna, chociaż doskonale wiedziała, że Lawrence blefuje.
„Uległem pokusie. Zgrzeszyłem. Schemat Ponziego, to z początku wydaje się takie proste. Człowiek czuje się bezkarny. Sama wiesz, jak bardzo potrzebujemy pieniędzy, a tu wystarczyło sięgnąć… Cóż, krótko mówiąc, przywłaszczyłem sobie jedną trzecią kapitału. Jeżeli fundusz nie odrobi strat i inwestorzy dowiedzą się o defraudacji, już po mnie. To suma rzędu stu milionów, chyba jasne, że nie mam jak jej zwrócić. Remont dachów w Almer Hall kosztował oczy z głowy. Utrzymanie stajni też tanie nie jest, sama wiesz. Muszę, po prostu muszę wyszarpać tę forsę Durantemu z gardła! Jeżeli uda mi się go namówić, żeby zainwestował, utrzymamy płynność finansową. Ale mam tylko jedną szansę. Pomóż mi, Jem. Ty jedna możesz…”
Lawrence długo nie musiał prosić. Już jako mała dziewczynka, Jemima go uwielbiała i zrobiłaby dla niego niemal wszystko. A po śmierci rodzonego brata przylgnęła do kuzyna na dobre. Połączyła ich żałoba. Przeżywali ją razem, gdy dla rodziców Jemimy okazało się to za trudne i zamknęli się w sobie, odrzucając rzeczywistość. Co gorzej, odrzucili też córkę, która płakała z żalu i tęsknoty za starszym bratem. Od tamtej pory Jemima żyła w przekonaniu, że rodzice to istoty słabe, w których nie ma oparcia. Pozostał tylko kuzyn Lawrence, który, tak jak ona, nie wstydził się płakać po Cameronie. Lawrence, który nie odciął się ani od niej, ani od wspomnień. Lawrence, z którym zawsze mogła być szczera. Z czasem zaczęła go uważać za jedynego bliskiego człowieka. Rodzicami trzeba się było opiekować, to oczywiste. Ale liczyć mogła tylko na kuzyna. A on przez lata był dla niej podporą. Kiedy więc okazało się, że potrzebuje pomocy, nawet się nie zastanawiała. Po prostu – stawiła się na posterunku. Z włosami ułożonymi w miękkie fale imitujące artystyczny nieład, z makijażem, który podkreślał ciemną oprawę oczu i intensywną barwę tęczówek. Usta pomalowała szminką o chłodnym odcieniu czarnych jagód. Wiedziała, że kontrast z jasną cerą i zielenią oczu bardzo skutecznie przyciąga męskie spojrzenia.
– Cóż, takich funduszów, jak pański, jest na pęczki. – Cesare odchylił się na oparcie fotela i splótł ramiona na piersi. Na szampana nawet nie spojrzał. – Wiele z nich nie poniosło aż tak znaczących strat. Nie po to przyleciałem tu z Rzymu, żeby wysłuchiwać bajeczek dla dzieci. Powiem krótko. Albo przekona mnie pan, dlaczego opłaca mi się zainwestować w pański fundusz, albo się pożegnamy. Nie lubię marnować czasu.
Lawrence zacisnął palce na nóżce kieliszka tak mocno, że pobielały. Jemima widziała, że rozpaczliwie szuka słów. O rany, jakie to było dla niej trudne – widzieć go w takim stresie, być świadkiem walki, jaką toczył. Jeśli przegra, pójdzie na dno. I pociągnie za sobą całą rodzinę, wszystkich pozostałych przy życiu Woodcroftów. On najprawdopodobniej stanie przed sądem za defraudację. Rodzina straci dach nad głową. Jemima zdawała sobie sprawę, że jej rodzice po uszy toną w długach. Zostaną zlicytowani przez komornika. Zagłada domu Woodcroftów – oto, na co się zanosiło.
Pozostawało jej walczyć. Wszystkimi środkami z arsenału, jakim obdarzyła ją matka natura. Sięgnęła po kieliszek, powoli przesunęła opuszkami palców po nóżce, w górę, w dół. I jeszcze raz w górę. Zerknąć spor rzęs, dostrzec moment, w którym ruch jej dłoni przyciągnął jego wzrok – to naprawdę nie było trudne.
– Dziś przyleciał pan z Rzymu? – rzuciła lekko, unosząc dłoń, by na chwilę – tylko na chwilę – odgarnąć z czoła asymetryczną, popielatą grzywkę i zogniskować na mężczyźnie, który miał w ręku los jej rodziny, całą siłę spojrzenia swoich obu zielonych oczu. Wiedziała dobrze, że robi ono duże wrażenie. Wzrok Cesarego powędrował posłusznie ku jej oczom. Wydęła lekko wargi, unosząc kąciki ust w uśmiechu, który miał być szczery, osobisty, przeznaczony tylko dla niego. – Nasz klimat nie umywa się do śródziemnomorskiego, prawda?
„Jem, nie zawiedź mnie. Jeżeli usiądziesz z nami przy stole, wpłyniesz na charakter tego spotkania. Będzie niezobowiązująco, przyjemnie i z klasą. No i może ten Makaroniarz nie uprze się, żeby mnie męczyć pytaniami. Musi złapać przynętę, inaczej leżymy”.
Rozumiała podejście kuzyna, nawet jeśli gdzieś w głębi duszy była na niego wściekła, że zachował się tak niefrasobliwie. Ale na żale i pretensje przyjdzie czas później. Teraz musiała zająć się tym, co do niej należało. Cesare Durante miał się tego wieczoru dobrze bawić. Tak dobrze, by po wszystkim z satysfakcją złożyć podpis pod dyspozycją bankową, przekazującą na cel funduszu Lawrence’a kwotę… której nie umiała sobie nawet wyobrazić.
– Tak mówią. – Cesare odpowiedział jej uśmiechem, trochę zbyt zdawkowym jak na jej gust.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel