Pod szkockim niebem (ebook)
Lucas podczas wędrówki po Szkocji traci przytomność obok posiadłości zubożałych ziemian. Wraca do zdrowia dzięki troskliwej opiece Mairi, która z konieczności pełni rolę głowy rodu. Jej uroda i dobroć wywierają na Lucasie wielkie wrażenie.
Fragment książki
Huk tysięcy kopyt, impet szarży i krzyki rannych dudniły w głowie Lucasa Johnsa-Ivesa. Siekł francuskich żołnierzy zaskoczonych atakiem brytyjskiej kawalerii. Z początku byli łatwym łupem dla ich szabel, ale szarża, zrazu niczym huragan wdzierająca się we wroga, rychło zmieniła się w rzeź, w morze krwi, w ludzi krzyczący w agonii i w padające konie.
Sygnał trąbki z trudem się przebił do świadomości Lucasa. Był to rozkaz do odwrotu. Daleko werżnęli się w siły wroga i wykonali zadanie. Zabili wystarczająco wielu i czas się wycofać.
Gdzie jest Bradleigh?
Lucas poszukał wzrokiem swojego brata i zobaczył, że szaleńczo wymachuje szablą z twarzą wykrzywioną wojenną furią. Był na niego wściekły, i to tak bardzo, że nie chciał jechać u jego boku. Niech walczy na własną rękę.
Ale teraz w jego głosie brzmiała panika, gdy zaczął wrzeszczeć:
– Bradleigh! Bradleigh! Wycofujemy się! Zajechaliśmy za daleko! Bradleigh!
Kątem oka dostrzegł morze Francuzów na świeżych koniach, pędzących na nich z uniesionymi szablami.
Jego brat zapamiętał się w walce.
– Bradleigh! Bradleigh!
Lucas spiął konia ostrogą, kierując go w tamtą stronę. Uratuje brata, ocali przed zgubą, jak obiecał ojcu. Doprowadzi go do linii sojuszników. Uratuje brata przed nim samym.
Był już prawie przy nim, kiedy nagle pomiędzy nich wpadł kirasjer na wielkim czarnym koniu. Lucas ściągnął wodze, żeby uniknąć zderzenia, i mógł tylko patrzeć, jak chlasnął pałaszem, a Bradleigh cały zalał się krwią.
– Nie! – wrzasnął Lucas, gdy brat z rozplataną piersią bezwładnie zsunął się z konia. – Niee!
– Uwielbiam ten kamienny krąg.
Melodyjny głos młodej dziewczyny wdarł się w myśli Lucasa, tłumiąc odgłosy i widoki bitwy.
Zabrzmiał perlisty śmiech.
– Pamiętasz, jak się tam bawiliśmy?
Lucas potrząsnął głową. Niemożliwe. Przecież jest w Belgii, czyż nie? Ale co z bitwą? I gdzie jest brat?
Nagle zapachniało wilgotną trawą i powiew wiatru schłodził jego rozpaloną skórę. Pamiętał, że szedł. Głowę miał dziwnie pustą i chwiejny krok, jakby sobie golnął za dużo szkockiej whisky. Czy po tym trunku coś mu się roi? A może to nie wizja? Więc co jest rzeczywistością: bitwa czy ten melodyjny głos?
– Wtedy byliśmy dziećmi – odpowiedział drugi głos, tym razem chłopięcy. – Albo raczej ja byłem, bo ty ciągle jesteś jak dziecko.
– Wcale nie! – zaprotestowała dziewczynka. – Czternaście lat to już poważny wiek. – Nagle jej głos się zmienił. – Niven, zobacz! Jakiś pan tam leży! W kręgu!
Lucas usłyszał, jak szybko się zbliżają.
– Kto to jest? – zapytał chłopak.
– Nie wiem. Ktoś obcy.
– Gadanie! – prychnął chłopiec. – Tu nie ma obcych. Nie na naszej ziemi. Wszystkich tu znamy.
Na ich ziemi? Gdzie on jest, jeśli nie w Belgii? Gdzie się podział zapach prochu? I woń krwi? Z trudem otworzył oczy, ale oślepiło go światło. Zaparł się o kamień i usiłował wstać.
– Bradleigh…
Nogi nie były w stanie go utrzymać i upadł.
Gdy kroki ucichły przy nim, znów powoli uniósł powieki i w jego pole widzenia niczym zjawy napłynęły te dzieciaki.
– Panie! Panie! Nic panu nie jest? – Dziewczynka pochylia się nad nim, ale jej obraz się rozmazał.
Nim Lucas zdołał coś odpowiedzieć, zawładnęła nim ciemność.
Mairi Wallace strząsnęła pył z fartucha i podniosła z ziemi kosz pełen buraków, marchewek i rzodkiewek zebranych w kuchennym ogrodzie. Ależ by dostała burę, gdyby matka się dowiedziała, że grzebała w ziemi! Wyobraziła sobie, jak mówi:
– Posłuchaj, Mairi, córce barona nie wypada zbierać warzyw z grządki. Jeśli już musisz chodzić po słońcu, to ścinaj kwiaty. Przecież nie jesteś pomocą kuchenną.
Rzecz w tym, że wszystkie służące, poza Evie, dawno się zwolniły. Ludzie szukali lepiej płatnej roboty i nie było komu pracować. Oprócz Evie mieli jeszcze tylko dwie pokojówki i dwóch lokajów, a Mairi z chęcią przejęła część ich obowiązków. Uwielbiała słońce i świeże powietrze w taki piękny szkocki dzień.
Gdy odwróciła się i spojrzała ponad płotem, zobaczyła młodszego brata Nivena, który zbiegał ze wzgórza, jakby sam diabeł go gonił.
Mairi zmarszczyła czoło. Zaraz, przecież poszedł na spacer z Daviną. Jej serce zabiło szybciej. Gdzie w takim razie ona jest?
Odstawiła koszyk i pobiegła do bramy.
– Mairi! Mairi! – krzyczał Niven z daleka. – Chodź szybko! Musisz przyjść!
– Co się stało? Coś z Daviną?
– Nie. No, może trochę… – Z trudem łapał oddech. – Chodź, sama zobacz.
Szesnastoletni Niven czasami potrafił już zachować rozsądek, a jednocześnie był impulsywny i nieostrożny jak ich ojciec. Nie pierwszy raz Mairi musiała go wyciągać z tarapatów. Davina miała bardziej zrównoważoną naturę, choć zdarzało się jej to i owo.
Mairi pośpieszyła za Nivenem na wzgórze. Ta część ich ziemi nadal była niezagospodarowana i bliska dzikiej naturze. Za szybko szli, żeby rozmawiać. Niven prowadził ją w stronę kamiennego kręgu, który według rodzinnych przekazów był miejscem złowrogim, magicznym i tajemniczym. Na wyeksponowanej w tle nieba naturalnej ramie z głazów dostrzegła Davinę. Ucisk w sercu Mairi nieco zelżał.
Dziewczynka wybiegła im na spotkanie.
– Siostrzyczko, dobrze, że jesteś! Nie wiedzieliśmy, co robić.
Mairi z trudem się powstrzymała, żeby nie chwycić jej w objęcia.
– Co robić? Z czym?
Davina gestem nakazała, aby szła za nią, i zaprowadziła ją do wnętrza kręgu. Zobaczyła tam nieznajomego mężczyznę, który bezwładnie opierał się o jeden z głazów. Nie miał kapelusza; rozchełstana zielona kurtka ukazywała zmięte i brudne ubranie. Obok walały się dwie puste butelki po whisky.
Skóra Mairi nagle zlodowaciała.
– On zemdlał – powiedziała Davina. – Chyba jest chory.
Raczej pijany, pomyślała Mairi, ściskając siostrę za ramię.
– Nie zrobił ci krzywdy?
– No co ty? Głupie pytanie. Kiedy tu przyszliśmy, leżał pod tym kamieniem. Kiedy zaczęliśmy do niego mówić, próbował wstać, ale znów się osunął. Posłałam więc Nivena po pomoc. – Uklękła przy mężczyźnie. – Myślę, że ma gorączkę.
Mairi chciała odciągnąć od niego siostrę. Davina nie miała pojęcia, jak niebezpieczni bywają mężczyźni, a już zwłaszcza pijani.
Ale ten był, przynajmniej na jakiś czas, nieprzytomny.
Mairi stanęła nad nim, a Davina dotknęła jego czoła i orzekła:
– Jest rozpalony.
Nieznajomy był blady, ale można by rzec, że wyglądał szlachetnie. Miał jasne włosy, wyrazisty podbródek, prosty nos i usta godne greckiego posągu.
– Czy on umarł? – zapytał Niven.
Mairi zmusiła się, żeby przyłożyć obcemu palce do szyi, i na szczęście wyczuła tętno.
– Żyje. – Dotknęła jego czoła. – Ale ma wysoką gorączkę.
– Czy myślisz, że to sprawka druidów? Może zjawił się w kręgu o północy? – z wielką powagą zastanawiał się Niven.
Opowieści o druidach przechodziły z pokolenia na pokolenie. Twierdzono, że ich duchy potrafią ukarać każdego, kto im przeszkodzi w nocnych obrzędach w świętym kręgu.
Ubranie mężczyzny było mokre.
– Pewnie zmoczył go nocny deszcz – orzekła Mairi.
Ale co ten człowiek robi na wzgórzach, w samym środku ich ziemi? Skoro zmoczył go deszcz, musiał tu być całą noc.
– Trzeba być jak dobry Samarytanin – powiedziała Davina.
Czyżby coś do niej dotarło z niedzielnego kazania? A wyglądało na to, że bardziej ją zajmuje flirtowanie z najmłodszym synem lorda Buchana niż mądrości wielebnego Hilla.
– Nie możemy go tu zostawić – upierała się Davina.
Mairi miała całkiem inne zdanie. Najchętniej zostawiłaby tu obcego mężczyznę, a brata i siostrę zabrała do domu. Jednak powiedziała:
– To prawda, nie możemy. Ten człowiek choruje, nawet jeśli za dużo wypił. Jego życie jest zagrożone. – Potrząsnęła go za ramię. – Panie! Niech pan się obudzi!
Otworzył niebieskie jak niebo oczy, ale natychmiast je zamknął i głowa mu opadła. Nie dadzą rady postawić go na nogi. I jest za ciężki, żeby go przenieśli taki kawał drogi.
Mairi zwróciła się do siostry:
– Davino, biegnij do stajni i powiedz, żeby MacKay albo John przyjechał tu wozem. – Nie chciała, żeby siostra została przy tym dziwnym człowieku.
MacKay, starszy od ich ojca, był stajennym. W lepszych czasach mieli co najmniej pięciu ludzi do obsługi koni i powozów.
– Ja? – zaprotestowała Davina. – Chcę zostać, niech Niven pójdzie.
– Dobra, pójdę. – I już go nie było.
– Zabierzemy go do nas, prawda, Mairi? – spytała Davina, kiedy niecierpliwie czekały, aż wóz doturla się do nich przez wzgórza. – A nie do miasteczka, bo tam nikt o niego nie zadba. My lepiej się nim zajmiemy.
Mairi nie miała ochoty przyjmować tego człowieka pod swój dach, lecz musiała przyznać, że siostra ma dużo racji. Miasteczko leżało dość daleko i nie miałyby gwarancji, że ktoś się zajmie chorym.
– Powinniśmy też wezwać doktora – dodała Davina.
Ale skąd wezmą pieniądze? Ten człowiek sam powinien zapłacić, tylko czy stać go na to? Och, gdyby miał gotówkę, czy włóczyłby się po wzgórzach, zamiast wynająć w gospodzie pokój wraz z utrzymaniem?
– Mam biec po doktora? – zapytała Davina.
Ta mała sama chciała pójść do miasteczka? Mairi nie spodobał się ten pomysł. Z drugiej strony nie chciała zostawiać siostry samej z tym dziwnym człowiekiem.
Wzdrygnęła się na wspomnienie koszmaru, jaki przeżyła, gdy została sam na sam z mężczyzną tak samo napitym jak ten. Absolutnie nie miała ochoty powtarzać tego doświadczenia z następnym obcym.
Ale ten człowiek naprawdę był chory. Jak będzie się czuła, jeśli umrze pozostawiony na pastwę losu? Serce łomotało jej niespokojnie.
– Tak. – Kiwnęła głową. – Bardzo dobry pomysł. Ty leć, a ja tu zaczekam na wóz i Nivena. Spotkamy się w domu.
Odprowadziła wzrokiem siostrę, która niczym sarna pognała w dół do drogi. Stamtąd były jeszcze trzy mile do miasteczka.
Mairi usiadła obok mężczyzny na wilgotnej trawie.
– Dobrze, że mi nie zagrażasz – mruknęła.
Kolejny raz otworzył oczy, po czym nagle wychylił się, chwycił ją za ramiona i wyrzęził z dzikim wzrokiem:
– Mój brat… Bradleigh… – Rozluźnił chwyt, wstając nieporadnie. Wciąż dziko popatrywał wokół, a przerażonej Mairi jakby w ogóle nie zauważał. Przebywał w dziwnych rejonach swojego delirium. – Muszę odszukać brata… Gdzie jest Bradleigh? – wychrypiał, próbując wesprzeć się na niej, ale zachybotał się na nogach i znów przytrzymał się głazu. – Ja muszę… Bradleigh… – Osunął się na ziemię, ponownie tracąc przytomność.
Mairi, wreszcie wolna od jego rąk, otrząsnęła się i zakryła twarz dłońmi. Mężczyzna już się nie poruszył.
Jego brat umarł? Tego mu nie życzyła, ale nadal była wobec niego nieufna. Za dobrze pamiętała twarde męskie palce na szyi, które zmusiły ją, by legła na ziemi…
Cień rzucany przez menhiry gęstniał, kiedy Mairi czekała na Nivena i wóz, aż wreszcie po jakichś dwóch godzinach usłyszała odgłos kopyt i skrzyp osi. Ona, Niven i stary MacKay władowali bezwładne ciało na wóz.
Kiedy dotarli do domu, Davina już tam była.
– Zostawiłam wiadomość dla doktora – oznajmiła. – Nie było go, pojechał do pacjentów.
Ten jedyny w okolicy lekarz obsługiwał trzy miasteczka, więc równie dobrze mógł się zjawić za parę godzin, jak i za parę dni.
– Czy mówiłaś mamie i tacie o tym człowieku? – zapytała Mairi.
– Nie. Pani Cross powiedziała, że jeszcze nie wrócili z wizyty u lordostwa Buchanów.
Zastanawiające, że gospodyni zawsze wiedziała, gdzie są i co robią ich rodzice. Mając do pomocy w prowadzeniu domu zaledwie dwie pokojówki, Betsy i Agnes, harowała wraz z nimi, pucując wszystko na wysoki połysk.
– Później powiemy rodzicom – powiedziała Mairi.
– No i co? – Niven zeskoczył z wozu. – Gdzie go umieścimy?
– W pokoju lokaja – odparła Mairi po namyśle.
Lokaj zwolnił się przed miesiącem.
Jeden z dwóch pozostałych stajennych pomógł wnieść chorego do służbowej klitki, która znajdowała się na tyłach domu. Mairi postanowiła, że powie o nim rodzicom w czasie kolacji.
– Musimy zdjąć z niego mokre ubranie. – Spojrzenie Mairi powędrowało od Nivena do stajennego, a gdy obaj odwrócili wzrok, wzięła się pod boki. – Chyba nie myślicie, że ja to zrobię? Albo Davina? Rozbierzcie go, a my poszukamy suchych rzeczy do przebrania. – Wymaszerowała z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
W korytarzu pojawiła się pani Cross.
– Co się dzieje, panno Mairi?
– Davina i Niven znaleźli obcego mężczyznę w kamiennym kręgu. Ma gorączkę. Nie mogliśmy go tam zostawić. – A szkoda, dodała w myślach.
– Nie damy rady zadbać o chorego – zaprotestowała pani Cross. – Ledwie dajemy radę z obrządzeniem domu i obejścia. A jeśli nas czymś zarazi? – zapytała nerwowo.
– Ani ty, ani pokojówki nie będziecie przy nim chodzić – oświadczyła Davina. – My się nim zajmiemy.
– Ty nie. – Mairi spiorunowała ją wzrokiem. – Ty nie możesz.
– A niby dlaczego? – prychnęła siostra.
Bo on może być niebezpieczny, pomyślała Mairi.
– Bo jesteś za młoda – powiedziała. – Po prostu nie wypada.
Będzie się musiała sama nim zająć. Na samą myśl o tym poczuła zimny ciężar na duszy.
Tego wieczoru przy kolacji Mairi powiedziała rodzicom o chorym mężczyźnie, który przebywał w służbówce przeznaczonej dla lokaja.
– Postąpiliśmy jak dobrzy Samarytanin, prawda, mamo?
Matka uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Jak bardzo dobry Samarytanin, Davino. Oczywiście, że musimy zająć się tym biednym człowiekiem. Mam nadzieję, że przykazałaś pani Cross, by dbała o niego jak o domownika?
– Tak, rozmawiałam z panią Cross o opiece nad nim – wymijająco odparła Mairi, rzucając rodzeństwu ostrzegawcze spojrzenie. Matka i ojciec popadliby w stan nerwowej drżączki, gdyby się dowiedzieli, że pani Cross nie jest w stanie przyjąć na siebie więcej obowiązków. Tak samo reagowali, kiedy najstarsza córka próbowała z nimi rozmawiać o oszczędnościach albo o sprzedaniu czegoś, żeby można było opłacić służbę. Jeden naszyjnik matki by wystarczył nie tylko na zaległe pensje, ale i na zatrudnienie nowych ludzi.
Późnym wieczorem, upewniwszy się, że rodzice udali się na spoczynek, Mairi pośpieszyła do pokoju Nivena.
– Choć ze mną – nakazała. – Musimy sprawdzić, co jest z tym człowiekiem.
Brat marudził, ale zignorowała jego sprzeciw. Potrzebowała obstawy.
Schodami dla służby zeszli do sutereny, gdzie był pokój pani Cross, a także dawna służbówka lokaja.
Kiedy tam weszli, Davina wstała z krzesła przy łóżku chorego i oznajmiła:
– Próbowałam podać mu rosół łyżeczką, ale mi się nie udało.
– Davino! Co ty tu robisz? Mówiłam ci, że nie powinnaś!
Siostra spojrzała na nią wyzywająco.
– Przecież powiedzieliśmy pani Cross, że się nim zajmiemy.
– Tak, ale nie ty. Idź spać, a my z Nivenem zadbamy o niego.
Zamierzała tylko sprawdzić stan chorego, ale zaczęła się obawiać, że jeśli szybko wyjdzie, Davina znowu tu wróci. Z tym że nieznajomy wyglądał na bardzo chorego, czyli nieszkodliwego.
– Nie mam ochoty tu siedzieć całą noc – mruknął Niven.
Mairi gwałtownie odwróciła się do niego.
– Przykro mi, ale nie masz wyjścia.
Davina z wyższością zadarła brodę, kierując się do drzwi.
– Może ci się uda wmusić w niego choć trochę rosołu.
Niven rozsiadł się w wyleniałym fotelu, który kiedyś stał w bibliotece, i szybko opadły mu powieki, natomiast Mairi usiadła na krześle jak najdalej od łóżka, popatrzyła na tajemniczego mężczyznę… i policzki jej zapłonęły.
Zrzucił okrycie, odsłaniając nagi tors. Nocna koszula, którą Mairi wykradła z garderoby ojca, leżała złożona na drugim krześle.
– Niven! Czemu go nie ubrałeś?
– Bo się rzucał – wyjaśnił brat, nie otwierając oczu. – Nie panikuj, ma pantalony.
Wspaniała rzeźba mięśni robiła wrażenie, ale gorzej było z bliznami, które krzyżowały się na piersi, tworząc chaotyczną mapę cięć. Mairi zmusiła się, żeby podejść do łóżka i okryć chorego kocem, ale poruszył się niespokojnie i znów zrzucił okrycie.
– Niven! – zawołała szeptem.
Niestety brat zasnął, a ona nie miała serca go budzić. Powróciła spojrzeniem do chorego i zauważyła, że ma płytki, szybki oddech, potem dotknęła jego czoła, które wprost płonęło.
Musi coś z tym zrobić. Wstała, nalała z dzbanka wodę do miski, wzięła ręcznik, zmoczyła go i zaczęła chłodzić rozpalone czoło chorego. Kiedy dotknęła rozcięcia, jęknął, a potem uniósł powieki i spojrzał na nią.
Mairi stłumiła okrzyk.
– Czy jesteś aniołem? – zapytał bełkotliwie.
– Aniołem? Skądże.
– Hm… – Ściągnął brwi. – Więc nie jestem w niebie?
– Nie, tu nie jest niebo. – Zerknęła w stronę Nivena, ale mocno spał.
– Jasne – wychrypiał mężczyzna. – Tacy jak ja nie idą do nieba. – Przełknął ślinę z widocznym wysiłkiem. – Bradleigh… gdzie on jest? – Usiłował się podnieść.
– Bradleigh? – Czyżby było ich dwóch? – Gdy cię znaleźliśmy, byłeś sam.
– Sam. – Jego głowa opadła na poduszkę i znów zamknął oczy. – Tak, tak… Jestem sam.
Miał angielski akcent.
Ten, który ją napadł, też był Anglikiem.
Przemagając opór, przysunęła się z krzesłem do łóżka.
– Musisz wypić trochę rosołu. Usiądź.
– Wolę whisky. – Znów uniósł powieki, ale tylko na moment. – Żeby zapomnieć.
Mairi drgnęła na słowo „whisky”. Wspomnienie cuchnącego pijackiego oddechu wróciło z taką siłą, jakby tamto wydarzyło się zaledwie wczoraj, a nie pięć lat temu. Ten człowiek nie śmierdział whisky, choć obok niego leżały puste butelki. Śmierdział potem i gorączką.
– Żadnej whisky – stwierdziła stanowczo. – Tylko rosół.