Podróż we dwoje (ebook)
Elsa Lopez od zawsze była zakochana w Santiagu Rodriguezie, którego jej ojciec wychował jak własnego syna. W dniu swoich osiemnastych urodzin zaplanowała, że go uwiedzie, lecz została odrzucona. Upokorzona i ze złamanym sercem opuszcza rodzinny dom w Walencji i wyjeżdża do Wiednia. Po pięciu latach ma wrócić na zaręczyny siostry. Przyjeżdża po nią Santiago…
FRAGMENT
Elsa Lopez nie mogła usiedzieć na miejscu. Przez ostatni tydzień na prośbę matki ukrywała się w swoim wiedeńskim mieszkaniu, czekając na mężczyznę, który miał ją zawieźć do domu w Walencji na przyjęcie zaręczynowe siostry, i nerwy miała już w strzępach.
Tydzień temu jej zwykle dyskretna ochrona została zwiększona czterokrotnie bez żadnego ostrzeżenia. Teraz jeden strażnik stał przed drzwiami mieszkania, drugi pilnował wejścia do budynku, a trzeci tylnego wyjścia od strony podwórza. Kolejni ochroniarze zajmowali mieszkanie na ostatnim piętrze po drugiej stronie dziedzińca, a matka życzyła sobie, by Elza jak najszybciej wróciła do posiadłości Lopezów.
To wszystko mogło oznaczać tylko jedno: istniało jakieś konkretne zagrożenie. Potwierdzała to ostatnia, zagadkowa wiadomość od matki. Komunikacja między nimi powinna być bezpieczna, ale na wszelki wypadek obydwie wychodziły z założenia, że każda rozmowa może zostać podsłuchana, a każda pisemna wiadomość przeczytana przez niepowołane osoby. Po tym, jak rok temu zamordowano ich ojca, trudno się było dziwić lekkiej paranoi.
Przygotuj się do wyjazdu w dzień urodzin Samsona. Twój opiekun wszystko zorganizuje. Zaufaj mu i nie ufaj nikomu innemu.
Samson był pierwszym psem Elsy i jej siostry Marisy. Rodzice kupili go, kiedy obydwie chodziły do przedszkola. Świętowały jego urodziny dziewiątego lipca każdego roku, przez całe dwanaście lat jego życia.
Dziś był dziewiąty lipca.
Usłyszała pukanie do drzwi i, zanim otworzyła, sprawdziła kamerę bezpieczeństwa.
– Przyjechała twoja eskorta – powiedział ochroniarz bez uśmiechu.
– Czy to jeden z twoich ludzi?
Potrząsnął głową.
– Więc kto to jest?
Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi. Strażnik wskazał dużą torbę przy drzwiach.
– To wszystko, co bierzesz?
– Tak. – Przerzuciła torbę przez ramię. Nie było potrzeby zabierać do Walencji dużo bagażu. Od pięciu lat mieszkała w Wiedniu, ale szafy w jej sypialni z dzieciństwa wciąż były wypchane ubraniami i akcesoriami. Spakowała tylko kosmetyki, torebkę i paszport.
Jej mieszkanie znajdowało się nad pizzerią i księgarnią w pięknym białym budynku z zielonymi ramami okien. Wąskie schody prowadziły na parter. Wyszła za ochroniarzem na brukowany dziedziniec.
Było przedpołudnie i kawiarnia po drugiej stronie ulicy zapełniała się ludźmi. Lato w Wiedniu nabierało tempa, na ulicach przybywało studentów i hipsterów. Uwagę Elsy przyciągnęła wysoka sylwetka dobrze zbudowanego mężczyzny z gęstą czarną brodą. Stał oparty o latarnię, ramiona z potężnymi bicepsami miał złożone na mocnej klatce piersiowej. Było w nim coś znajomego i serce Elsy nagle zadrżało. Osłaniając oczy przed blaskiem słońca, zatrzymała się i wpatrzyła w niego. To chyba nie mógł być…?
Mężczyzna ruszył w jej kierunku. Jego strój nie pasował do pogody i artystycznego klimatu dzielnicy: ciemnoszare spodnie, ciemnoniebieska koszula rozpięta pod szyją i grafitowa kamizelka. Niesforne, kędzierzawe czarne włosy miał zaczesane do tyłu.
To była twarz, którą Elsa ze wszystkich sił starała się zapomnieć.
Santi. Jej matka wysłała po nią Santiego.
Stanął przed nią, zanim zdążyła odtajać z szoku. Proste białe zęby błysnęły w szerokim uśmiechu, niedźwiedzie dłonie lekko chwyciły ją za ramiona. Pochylił się, przyłożył policzek do jej policzka, jakby było to spotkanie dwojga bliskich przyjaciół, i szepnął:
– Uśmiechnij się i udawaj, że cieszy cię mój widok.
Ale szok był zbyt wielki. Zmysły już zdążyły się zatracić w zapachu wody kolońskiej, która prześladowała ją przez lata, skóra na jej policzku mrowiła od miękkiego muśnięcia jego brody. Elsa cofnęła się i wykrztusiła tylko jedno słowo, które brzmiało jak oskarżenie:
– Ty.
Mocniej ścisnął jej ramiona i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Ja. A teraz musimy już ruszać.
Dziedziniec wirował jej w oczach. Ze wszystkich ludzi na świecie, na których towarzystwo miałaby ochotę, Santiago Santi Rodriguez z pewnością byłby ostatnim. Minęło pięć lat, odkąd Elsa wyszła z jego łóżka, zupełnie zdruzgotana, a teraz dawne upokorzenie znów uderzyło ją z całą siłą. W desperacji rozejrzała się za ochroniarzem, który jej towarzyszył, ale już go nie było.
Nie skrywając zniecierpliwienia, Santi pociągnął ją za rękę.
– Nie mamy czasu, chiquita. Musimy jechać. Uśmiechnij się i chodź ze mną.
– Nie miałaś już gdzie zamieszkać, tylko w strefie dla pieszych? – zażartował, próbując złagodzić napięcie, gdy przeciskali się przez tłum na Mariahilfer Strasse. – Myślałem, że będę musiał kogoś zabić, żeby znaleźć miejsce do zaparkowania.
Nie odpowiedziała.
Wśliznęli się w boczną uliczkę. Elsa posłusznie truchtała obok niego, ale nie puszczał jej ręki. Intuicja podpowiadała mu stanowczo, że jeśli pozwoli jej na to, ona ucieknie. Po tym, jak zupełnie go zignorowała na pogrzebie ojca, nie spodziewał się, że powita go okrzykami radości, ale czy musiała okazywać mu taką niechęć, skoro on narażał dla niej życie?
Ostatni raz rozmawiali tamtej nocy, kiedy znalazł ją w swoim łóżku. Biorąc pod uwagę, że była zupełnie pijana, zdziwiłby się, gdyby w ogóle pamiętała tamten wieczór. On w każdym razie starał się o nim zapomnieć.
Dotarli do Naschmarkt, długiego targu, po którym przelewały się tłumy miejscowych i turystów. Jeśli ktoś ich śledził, to właśnie tam Santi zamierzał go zgubić. Mocno trzymając Elsę za rękę, wymijał stragany z jedzeniem i restauracje. Kilka razy cofnął się, przeszedł przez kawiarnię i tylnymi drzwiami wyszedł na boczną uliczkę, gdzie zaparkował samochód. Elsa rzuciła okiem na małe poobijane autko i uniosła brwi.
– Tym mamy uciec przed porywaczami?
Samochód miał pewnie tyle lat co ona, ale w żadnym razie nie można go było nazwać klasykiem.
Santi otworzył przed nią drzwi.
– Jeśli ciebie to dziwi, to porywacze też się tego nie spodziewają.
To potwierdzenie podejrzeń zmroziło ją. Musiała przytrzymać się otwartych drzwi samochodu, bo nogi się pod nią ugięły. Santi zauważył wyraz jej twarzy i jego uśmiech zniknął.
– Nie wiedziałaś?
Przeciągnęła językiem po wyschniętych ustach.
– Wiedziałam, że coś mi grozi, ale nie znałam szczegółów – wychrypiała. – Mama napisała, że moja eskorta… czyli ty… wszystko mi wyjaśnisz.
– Wyjaśnię, gdy będziemy już w drodze – obiecał.
Wsiadła do samochodu, opuściła głowę między kolana i głęboko odetchnęła. W każdym razie udało jej się nie zemdleć. Santi pochylił się nad nią.
– Daj mi swój telefon.
– Po co? – zapytała niewyraźnie.
– Pewnie jest namierzany.
W milczeniu wyciągnęła telefon z torby. Upuścił go na ziemię i rozgniótł wielkim butem.
– Mam dla ciebie inny. Jest w bagażniku.
– Dobrze – szepnęła.
– Wszystko w porządku?
Podniosła głowę i wzięła kolejny głęboki oddech.
– W porządku.
– Dobra, to zapnij pasy, chiquita, i jedziemy tym złomem na lotnisko.
Dopiero kiedy włączył silnik, spojrzała na niego z ukosa. Słabość minęła i naraz zachciało jej się śmiać, gdy patrzyła na mierzące metr dziewięćdziesiąt trzy centymetry ciało Santiaga Rodrigueza wciśnięte w fotel kierowcy. Czubek jego głowy muskał sufit, a kolana ocierały się o kierownicę. Błysnął uśmiechem, na widok którego kiedyś roztapiała się jak bałwan w wiosennym słońcu, i wrzucił bieg. Ruszyli z piskiem opon.
Z sercem w gardle patrzyła przez okno na miasto, które stało się jej domem. Kiedy znowu zobaczy swoje mieszkanie? Kiedy usiądzie przy swoim biurku w pracy albo z dobrą książką nad cappuccino w swojej ulubionej kawiarni? Czy kiedykolwiek znów poczuje się bezpieczna?
Kiedy wydostali się na Ost Autobahn, odchrząknęła.
– Obiecałeś mi wszystko wyjaśnić.
Santi poczekał, aż wyprzedzi ich ciężarówka.
– Co wiesz o próbach postawienia przed sądem kartelu, który zabił twojego ojca?
Na wzmiankę o kartelu znów zakręciło jej się w głowie i poczuła szum w uszach. Rodzina Elsy prowadziła firmę spedycyjną operującą na całym świecie. Piętnaście miesięcy temu przedstawiciel wspomnianego kartelu zwrócił się do jej rodziców, oferując śmieszną kwotę za wykorzystanie należących do nich frachtowców do przemytu narkotyków. Rodzice powiedzieli „nie”. Kartel zaproponował większą sumę, ale rodzice nadal odmawiali. Następnego dnia znaleźli swojego psa, Buddy’ego, utopionego w basenie i od tej pory było już tylko gorzej. Rodzice nie dawali się zastraszyć i zgłosili sprawę na policję, zwiększyli także swoją osobistą ochronę.
Trzy miesiące później ojciec Elsy, Marco, ucałował matkę na pożegnanie i pojechał na partyjkę golfa z przyjaciółmi. Kiedy grał, ktoś zepsuł hamulce jego samochodu. Marco Lopez wjechał w tył ciężarówki dostawczej na światłach, pół kilometra od pola golfowego, i zginął na miejscu.
– Wiem, że Felipe Lorenzi, nowy ochroniarz wynajęty przez mamę, razem ze swoim zespołem próbuje ich rozpracować – wychrypiała Elsa.
– W ostatnim miesiącu w sprawę włączyły się siły międzynarodowe. Przygotowują teraz skoordynowany atak na kartel. Wszyscy jego członkowie mają zostać aresztowani jednocześnie. Jeden z ludzi Felipego otrzymał informację, że kartel dowiedział się o tym i planuje działania zapobiegawcze.
– Chodzi o mnie? – szepnęła z trudem.
– Tak. Chcą nastraszyć twoją matkę, by wycofała zeznania. W tej chwili to jedyne konkretne dowody, jakie mają przeciwko nim.
Dzień po śmierci męża Rosaria Lopez miała telefon od przedstawiciela kartelu. Rozmówca współczuł jej śmierci Marca, a potem od niechcenia zapytał o zdrowie jej córki Marisy, która była w zaawansowanej ciąży. Groźba była niemal jawna. Rosaria zgodziła się z nim spotkać i założyła na to spotkanie kolczyki w kształcie łez, z wbudowanym urządzeniem nagrywającym. Elsa wciąż nie miała pojęcia, jakim sposobem jej matka znalazła tyle odwagi, by wejść do jaskini lwa, Rosaria jednak to zrobiła. W rozmowie kartel przedstawił swoje nowe żądania, a także jednoznacznie przyznał się do spowodowania śmierci Marca.
Kartel uważał, że ma już Lopezów w ręku. Zupełnie nie docenili kobiecej siły Rosarii. Wykonała liczne kopie nagrania, zwolniła całą swoją ochronę i za radą Santiego zatrudniła Felipego Lorenziego. Zespół Felipego otoczył rodzinę szczelnym murem. Komunikacja z kartelem nagle ustała, żadna z kobiet z rodziny nie odważyła się jednak uwierzyć, że na tym koniec. Należało zająć się rozbiciem kartelu, zanim tamci uczynią kolejny krok.
Elsa próbowała zastanowić się nad tym konkretnym zagrożeniem dla siebie, ale przepływało przez nią tak wiele emocji, że nie była w stanie uporządkować myśli.
– Dlaczego ty po mnie przyjechałeś, a nie Felipe?
– Bo twoja matka mnie o to prosiła. – Wzruszył ramionami.
Nie mógł być tego zupełnie pewien, ale wydawało mu się, że udało im się wyjechać z miasta bez żadnego ogona. Wrócił myślami do rozmowy sprzed pięciu dni. Siedział w ogrodzie z Rosarią i jej starszą córką Marisą. Był regularnie informowany o sytuacji, poświęcał swój czas i środki na pomoc w walce Lopezów o sprawiedliwość i bez cienia emocji wysłuchał rewelacji o nowym zagrożeniu dla Elsy.
Rosaria utkwiła w nim spojrzenie zielonobrązowych oczu, takich samych jak oczy młodszej córki.
– Przywieź ją do domu, Santi – powiedziała.
Przypuszczał wcześniej, że go o to poprosi, ale i tak wstrzymał oddech.
– Czy nie byłoby lepiej, gdyby zajęli się tym Felipe i jego ludzie? To fachowcy.
– Udzielą ci wszelkiej pomocy, ale ufam tobie. – W jej oczach zabłysły łzy, a głos się załamał.
– Dla nich Elsa to tylko kolejna praca – dokończyła za nią Marisa.
Zrozumiał. Zrozumiał doskonale. W końcu niemal należał do rodziny. Lopezowie zatrudnili jego matkę jako gospodynię domową, gdy miał dziesięć lat, a Elsa jeszcze się nie urodziła. Wszystko, co miał, i wszystko, czym był, zawdzięczał właśnie im i zrobiłby dla nich wszystko.
Elsa oparła głowę o okno i zamknęła oczy. Jej rodzice zawsze uważali Santiego za ósmy cud świata. Ona sama też kiedyś tak myślała. Przypomniała sobie swoją pierwszą imprezę domową bez nadzoru dorosłych. Ile miała wtedy lat? Piętnaście, szesnaście? Rodzice oczywiście myśleli, że będą tam odpowiedzialni dorośli. Nie przyszło im nawet do głowy, że córeczka może ich okłamać.
Elsa wypaliła tam papierosa. Rozkaszlała się, a papieros smakował tak obrzydliwie, że nigdy więcej nie sięgnęła po następnego. Jeden z jej przyjaciół palił narkotyki. Elsa miała zbyt obolałe gardło, żeby spróbować, ale wypiła piwo. Smak nie przypadł jej do gustu, ale to był jedyny dostępny alkohol. Jak to się często zdarza w przypadku nastolatków pozostawionych bez nadzoru rodziców, impreza stała się dosyć głośna. Kiedy podczas gry w piwnego ping-ponga zniszczono telewizor z płaskim ekranem, Elsa, wciąż w miarę trzeźwa, uznała, że czas wracać do domu. Wysłała wiadomość do taty, prosząc, żeby po nią przyjechał. Trochę zamroczona, czekała na niego na zewnątrz razem z przyjaciółkami, Lolą i Carmen. Dołączyła do nich grupka starszych chłopców, których dziewczyny, pośród szeptów i chichotów, uznały za seksownych. Zaproponowali każdej po butelce piwa, a one przyjęły poczęstunek, zbyt naiwne, by zdawać sobie sprawę, że chłopcy oczekują zapłaty.
Ta zapłata miała formę języków w ich ustach i rąk pod spódnicami. Elsa nigdy się nie spodziewała, że jej pierwszy pocałunek będzie właśnie taki – pijacki i niechciany. Chłopak nawet jej nie zapytał o zgodę. Był obrzydliwy i ślinił się, zupełnie jakby całowała Rocca, angielskiego mastifa taty. Kiedy go odepchnęła, złapał ją wpół i przytrzymał ręce za plecami.
Nie miała czasu się przestraszyć, bo w tej chwili padł na nich cień i chłopak nagle uniósł się w powietrze, mrugając ze zdziwienia. Santi trzymał go za kark o kilka cali nad ziemią. Uśmiechnął się do Elsy i jedną ręką wciąż trzymając chłopaka, drugą sięgnął do kieszeni i rzucił jej klucze.
– Zaczekaj na mnie w samochodzie, chiquita. Twoje przyjaciółki też.
Siedząc bezpiecznie w samochodzie z twarzami przyciśniętymi do okna, trzy dziewczyny patrzyły, jak Santi wszedł do domu. Chwilę później z drzwi wysypała się gromada nastolatków w różnych stadiach nietrzeźwości. Santi wrócił do samochodu, kazał im zapiąć pasy, włączył radio i śpiewając razem z wokalistą, odjechał.
– Co zrobiłeś temu chłopcu? – zapytała Elsa, kiedy odwieźli przyjaciółki do domów.
– Nie musisz się o nic martwić – odpowiedział.
– Zrobiłeś mu coś złego?
– A jak byś się czuła, gdybym zrobił?
Zastanawiała się przez chwilę.
– Dobrze. Ale też źle.
Roześmiał się.
– Nie skrzywdziłem ani jego, ani jego przyjaciół, ale mogę ci obiecać, że ci chłopcy już nigdy nie będą się dobierać do ciebie ani do żadnej innej kobiety. – Spoważniał. – Obiecaj mi, że kiedy będziesz wychodzić z przyjaciółkami, będziecie ostrożne. Rozumiem, że w twoim wieku ma się ochotę na eksperymenty, ale musisz się chronić. Rozumiesz?
Tamtego wieczoru Elsa szaleńczo zakochała się w Santiagu Rodriguezie. Rzeźbiona twarz z szerokim nosem, dużymi ustami i czarnymi oczami stała się nagle najprzystojniejszą twarzą, jaką Elsa widziała w życiu.
Następnego dnia dostała od tamtego chłopca ogromny bukiet kwiatów z karteczką, na której napisane było po prostu: „Przepraszam”. Tego samego dnia dostała prezenty od Santiego – alarm kieszonkowy, gaz pieprzowy i lekcje samoobrony.
A teraz, chociaż miała ochotę zgrzytać zębami, dobrze rozumiała, dlaczego matka przysłała po nią właśnie jego. Santi nigdy by nie pozwolił, żeby coś jej się stało. W ciągu ostatniej dekady zdobył fortunę, przy której bladł nawet majątek jej rodziców, ale wciąż gotów byłby oddać życie dla każdego z Lopezów. Jego lojalność była niezachwiana i wieczna. Strach, który dręczył ją od tygodnia, zniknął; Santi jak zawsze przywrócił jej poczucie bezpieczeństwa.
Wjechali na parking hotelu przy lotnisku. Santi znalazł miejsce w pobliżu bramy. Kiedy chciała otworzyć drzwi, położył jej rękę na ramieniu.
– Zaczekaj.
Czekała. Gdy się upewnił, że nikt podejrzany za nimi nie wjechał, że nie dołączyły do nich żadne samochody, powiedział:
– Idź za mną i o nic nie pytaj, dopóki nie zostaniemy sami.
Wszedł do hotelu i skierował się prosto do recepcji. Ku jej zaskoczeniu wyciągnął dwa paszporty, które podał recepcjonistce wraz z kartą kredytową. Dostali klucz do pokoju i poszli do windy, ale ku zdumieniu Elsy Santi nacisnął guzik na niższy poziom.
– Dokąd jedziemy?
Drzwi otworzyły się z brzękiem i zobaczyła rzędy pojemników przemysłowych, wózków oraz innych przypadkowych przedmiotów. Między rzędem przepełnionych zielonych pojemników na śmieci a stertą pustych skrzynek stał lśniący aston martin z przyciemnianymi szybami. Santi machnął ręką w kierunku samochodu.
– Twój rydwan czeka.
– Wiem, że tamten samochód to była kupa złomu, ale czy to nie lekka przesada jak na krótką przejażdżkę na lotnisko? Nie możemy po prostu wsiąść do autobusu?
Santi uniósł brwi.
– Mama ci nie powiedziała? Nie lecimy do Walencji.
– Więc jak wrócimy do domu?
Powoli odsłonił w uśmiechu białe zęby.
– Pojedziemy bardzo malowniczą trasą, chiquita.