Przedostatnia pułapka. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 12
Nie ma chyba osoby, która nie wyczekuje z utęsknieniem odmiany losu sierot Baudelaire, tak ciężko doświadczonych przez życie i niecnych osobników.
Wioletce, Klausowi i Słoneczku ledwo udało się uciec z Gorgonicznej Groty i z łap nikczemnego Hrabiego Olafa. Spotkanie z Kit Snicket daje nadzieję na szczęśliwy finał przygód. Kiedy jednak sieroty trafiają do ostatniego bezpiecznego miejsca, gdzie muszą wcielić się w podwójną rolę – tajnych agentów i bojów hotelowych – okazuje się, że „szczęśliwy finał” to miraż, ulotne odbicie w tafli wody, które mąci byle kamyk rzucony w toń. Tylko od inteligencji oraz intuicji sierot będzie zależało, czy w tłumie gości hotelu Ostateczność rozpoznają prawdziwych przyjaciół i wytropią zaprzysięgłych wrogów.
Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.
Przeczytaj fragment!
ROZDZIAŁ 1
Niektórzy twierdzą, że świat przypomina spokojną sadzawkę i że każdy uczynek, choćby najbłahszy, jest jak kamień wrzucony do tej sadzawki: rozchodzą się od niego coraz szersze kręgi na wodzie, aż w końcu cały świat ulega zmianie przez jedno drobne zdarzenie. Jeśli to prawda, to książka, którą w tej chwili czytasz, nadaje się idealnie do wrzucenia w toń sadzawki. Kręgi rozejdą się po powierzchni wody i świat zmieni się na lepsze, gdyż ubędzie mu jedna koszmarna lektura, a przybędzie jeden sekret ukryty na dnie sadzawki, gdzie większość ludzi nigdy nie zagląda. Żałosna historia sierot Baudelaire spocznie bezpiecznie w mętnej głębinie, a tobie będzie weselej, że zamiast czytać spisaną przeze mnie ponurą opowieść, patrzysz sobie na coraz szersze kręgi szumowin, które wypłynęły na powierzchnię świata.
Baudelaire’owie, którzy jechali na tylnym siedzeniu taksówki prowadzonej przez ledwo znaną im kobietę, z ochotą wskoczyliby sami do sadzawki, gdyby wiedzieli, jaka czeka ich historia. Tymczasem automobil sunął krętymi ulicami miasta, w którym sieroty niegdyś mieszkały. Wioletka, Klaus i Słoneczko Baudelaire wyglądali przez okna samochodu, dziwiąc się niepomiernie, jak mało miasto się zmieniło od czasu, gdy pożar strawił ich dom, odebrał życie ich rodzicom i wzburzył wody ich życia, w którym nigdy już chyba nie miał zapanować spokój. Gdy taksówka skręciła za róg ulicy, Wioletka rozpoznała targ, na którym wraz z rodzeństwem kupowała kiedyś produkty na obiad dla Hrabiego Olafa, notorycznego łotra, a od dnia pożaru – opiekuna sierot Baudelaire. Chociaż minęło sporo czasu i Hrabia Olaf zdążył użyć wielu podstępów, żeby położyć łapę na gigantycznej fortunie pozostawionej w spadku przez rodziców Baudelaire’ów, targ wyglądał dokładnie tak jak w dniu, w którym Sędzia Strauss, uprzejma sąsiadka Hrabiego Olafa i pracownica Sądu Najwyższego, zabrała tam dzieci po raz pierwszy. Nad placem targowym górował wielki, lśniący gmach, w którym Klaus rozpoznał blok mieszkalny przy Alei Ciemnej 667, gdzie Baudelaire’owie spędzili jakiś czas pod opieką Jeremiego i Esmeraldy Szpetnych, w ich olbrzymim apartamencie na poddaszu. Klaus odniósł wrażenie, że ten budynek nie zmienił się ani odrobinę, odkąd dzieci odkryły zdradziecki i romantyczny związek Esmeraldy z Hrabią Olafem. A Słoneczko Baudelaire, które było jeszcze malutkie i z tej racji miało dość ograniczony widok przez okno samochodu, usłyszało klekot pokrywy kanału pod kołami wiozącej dzieci taksówki i przypomniało sobie odkryty wspólnie z rodzeństwem podziemny korytarz, prowadzący od piwnicy domu w Alei Ciemnej 667 aż pod zgliszcza ich domu rodzinnego. Podobnie jak targowisko i apartamentowiec, ten korytarz nie zmienił się i pozostał zagadką, chociaż Baudelaire’owie odkryli tymczasem tajną organizację zwaną WZS, która, jak podejrzewali, zbudowała wiele podobnych korytarzy. Każda odkryta przez Baudelaire’ów tajemnica ujawniała tylko następną i następną, i jeszcze parę następnych, a potem znów następną, tak jakby dzieci nurkowały coraz głębiej w toń sadzawki, a tymczasem miasto stało sobie spokojnie na powierzchni, nieświadome niefortunnych zdarzeń, w które obfitowało życie trojga sierot. Nawet teraz, powracając do rodzinnego miasta, sieroty Baudelaire mogły się poszczycić rozwiązaniem zaledwie skromnej części trapiących je tajemnic. Nie wiedziały, na przykład, dokąd jadą, a co się tyczy kobiety za kierownicą, to znały tylko jej imię i nazwisko.
– Musicie mieć tysiące pytań, Baudelaire’owie – odezwała się Kit Snicket, błyskawicznie kręcąc kierownicą dłońmi w białych rękawiczkach. Wioletka, która miała spore uzdolnienia techniczne, co tu oznacza: „smykałkę do wymyślania urządzeń mechanicznych”, podziwiała cicho pomrukującą maszynerię pojazdu, który skręcił gwałtownie w wielką metalową bramę i jechał dalej wąską, krętą uliczką obrzeżoną gęstymi krzewami. – Żałuję, że nie mamy więcej czasu na rozmowę, ale dziś już wtorek. Ledwo zdążycie zjeść swój ważny biznes lunch, zanim przyjdzie pora przebrać się za bojów hotelowych i podjąć działania obserwacyjne w roli tajnych agentów.
– Za bojów hotelowych? – powtórzyła Wioletka.
– Tajnych agentów? – powtórzył Klaus.
– Biznes lunch? – powtórzyło Słoneczko.
Kit uśmiechnęła się i wmanewrowała taksówkę w kolejny ostry zakręt. Z siedzenia dla pasażera zsunęły się na podłogę dwie książki – Mors i Stolarz oraz inne wiersze Lewisa Carrolla i Ziemia jałowa T.S. Eliota. Baudelaire’owie odebrali niedawno zakodowaną wiadomość, rozszyfrowali ją dzięki poezji panów Carrolla i Eliota i stąd wiedzieli, że mają się spotkać z Kit Snicket na Piaszczystej Plaży. Teraz jednak odnieśli wrażenie, że Kit wciąż mówi zagadkami.
– Jak powiedział kiedyś pewien wielki człowiek, dobro chwilowo pokonane silniejsze jest niż triumfujące zło. Czy rozumiecie, co to znaczy?
Wioletka i Słoneczko spojrzały na brata, który był rodzinnym ekspertem od literatury. Klaus Baudelaire przeczytał w życiu tyle książek, że był właściwie chodzącą biblioteką, a od niedawna przyjął zwyczaj notowania rzeczy ważnych i ciekawych w granatowej księdze cytatów.
– Chyba rozumiem – powiedział. – Chodzi o to, że dobrzy ludzie są silniejsi niż źli, nawet jeśli wydaje się, że źli wygrywają. Czy ten, kto to powiedział, jest członkiem WZS?
– W pewnym sensie tak – odparła Kit. – W każdym razie jego sentencja pasuje do naszej obecnej sytuacji. Jak wiecie, organizacja podzieliła się jakiś czas temu na dwa zwaśnione stronnictwa.
– Schizma – powiedziała Wioletka.
– Właśnie – potwierdziła z westchnieniem Kit. – Schizma. WZS było niegdyś zjednoczoną grupą wolontariuszy gaszenia pożarów – dosłownie i w przenośni. Teraz zmieniło się w dwie grupy zajadłych wrogów. Gdy jedni z nas wciąż gaszą pożary, inni wybrali działalność znacznie mniej szlachetną.
– Olaf – powiedziało Słoneczko.
Umiejętności językowe najmłodszej z Baudelaire’ów wciąż jeszcze się kształtowały, a mimo to wszyscy w taksówce zrozumieli, co ma na myśli Słoneczko, wypowiadając imię notorycznego łotra.
– Hrabia Olaf to jeden z naszych wrogów – przyznała Kit, zerkając w lusterko wsteczne i marszcząc brwi. – Ale jest wielu, wielu równie złych jak on, a może nawet gorszych. O ile się nie mylę, spotkaliście dwoje z nich w górach: mężczyznę z brodą, ale bez włosów, i kobietę z włosami, ale bez brody. A podobnych im jest mnóstwo, z rozmaitymi fryzurami i zarostami. Dawno temu rozpoznawało się członków WZS po tatuażach na kostce nogi. Ale teraz, gdy tatuaże nosi tak wielu łotrów, nie jesteśmy w stanie wytropić wszystkich swoich wrogów, którzy w dodatku bezustannie tropią nas. Kto wie, czy wróg nie czai się za naszymi plecami nawet w tej chwili.
Baudelaire’owie odwrócili się i przez tylną szybę ujrzeli inną taksówkę jadącą w sporej odległości za nimi. Podobnie jak samochód Kit Snicket, tamten też miał przyciemnione szyby, przez które nie można było zobaczyć niczego w środku.
– Dlaczego sądzi pani, że tamtą taksówką jadą wrogowie? – spytała Wioletka.
– Taksówka zabierze każdego, kto ją zatrzyma – odparła Kit. – Na świecie żyje mnóstwo złych ludzi. Stąd wniosek, że prędzej czy później każda taksówka zabierze złego człowieka.
– Albo dobrego – zauważył Klaus. – Nasi rodzice pojechali raz taksówką do opery, kiedy ich samochód nie chciał zapalić.
– Doskonale pamiętam ten wieczór – rzekła Kit z bladym uśmiechem. – To był spektakl La Forza del Destino. Wasza matka miała czerwony szal obszyty długimi piórami. W przerwie przemknęłam się za waszymi rodzicami do bufetu i podałam im ukradkiem pudełko zatrutych strzałek do rzutków, zanim zdążyła mnie dopaść Esmeralda Szpetna. Nie było to łatwe zadanie, ale jak mawiają moi towarzysze: „Nie unikać żadnej trudności; zachować odwagę, gdy wszyscy ją stracili; intrygę znieść bez szwanku; poświęcić nawet ambicję dla osiągnięcia celu – czyż nie na tym polega wielkość?”. A skoro już mowa o wielkości – trzymajcie się mocno. Nie możemy pozwolić, aby potencjalny wróg dotarł za nami na wielce ważny biznes lunch.
Kiedy ktoś narzeka na zawrót głowy, znaczy to często, że nie może ogarnąć natłoku myśli. Baudelaire’owie z całą pewnością mieli prawo uskarżać się na zawrót głowy w tym sensie, gdy słuchali osoby, która informowała ich pospiesznie o tarapatach podzielonej tajnej organizacji, cytując sentencje wielkich ludzi na temat zła i w zawrotnym tempie kierując taksówką zmierzającą do celu, którym była bliżej niewyjaśniona sekretna misja. Zdarza się jednak, choć niezmiernie rzadko, że określenie „zawrót głowy” mówi całkiem dosłownie o sytuacji, gdy głowa człowieka wiruje. Tak też się stało, ledwie Kit wypowiedziała słowa „biznes lunch”. Jednocześnie bowiem, zacisnąwszy dłonie w rękawiczkach na kierownicy, skręciła tak gwałtownie, że taksówka, wirując, zjechała z drogi. Głowy dzieci – a także całe ich ciała – zawirowały razem z samochodem, który mknął w obrotach ku gęstym zielonym krzakom na poboczu. Nie przestając wirować, wbił się w ich gęstwinę, tak że przez parę sekund dzieci widziały tylko kołującą smugę zieleni, słyszały tylko chrzęst gałązek szorujących o karoserię samochodu i czuły tylko ulgę na myśl, że nie zapomniały pozapinać pasów bezpieczeństwa, aż nagle zawrót głowy się skończył, a roztrzęsione, lecz całe i zdrowe sieroty Baudelaire stwierdziły, że taksówka stoi na spadzistym zboczu po drugiej stronie krzaków. Kit zgasiła silnik i odetchnęła głęboko, opierając czoło o kierownicę.
– Nie powinnam chyba robić takich sztuk – powiedziała. – W moim stanie...
– Stanie? – powtórzyło Słoneczko.
Kit uniosła głowę i odwróciła się do Baudelaire’ów po raz pierwszy, odkąd wsiedli do samochodu. Twarz miała sympatyczną, ale jej czoło przecinały zmarszczki zatroskania i wyglądała, jakby od dłuższego czasu nie wyspała się porządnie. W jej długich, potarganych włosach tkwiły dwa wbite pod dziwnym kątem ołówki. Czarny, elegancki płaszcz miała zapięty pod samą szyję, ale w klapie kołnierza nosiła kwiatek, który pamiętał lepsze czasy, co tutaj znaczy: „utracił większość płatków i zwiądł żałośnie”. Gdyby Baudelaire’owie mieli zgadywać, w jakim stanie znajduje się Kit, powiedzieliby zapewne, że wygląda jak kobieta po ciężkich przejściach. Patrząc na nią, zadawali sobie pytanie, czy ich ciężkie przejścia równie mocno odbiły się na ich twarzach i ubraniach.
– Jestem przybita – powiedziała Kit, używając słowa, które tu oznacza: „smutna i nieszczęśliwa”. Otworzyła drzwi taksówki i westchnęła raz jeszcze. – Jestem przybita i jestem w ciąży.
Odpięła pas bezpieczeństwa i wysiadła z samochodu, a wówczas Baudelaire’owie przekonali się, że mówiła prawdę. Pod płaszczem zaznaczało się niewielkie, lecz wyraźne zaokrąglenie brzucha, które zwykle widać u kobiet spodziewających się dziecka. Kobieta w takim stanie powinna unikać stre- su, co tutaj znaczy: „wysiłku fizycznego mogącego zagrozić jej samej lub przyszłemu potomkowi”. Wioletka z Klausem pamiętali, jak ich mama była w ciąży ze Słoneczkiem: cały wolny czas spędzała wówczas leżąc na największej kanapie w bibliotece Baudelaire’ów, a tata przynosił jej lemoniadę i grzanki z pumpernikla albo poprawiał poduszki, żeby było jej wygodnie. Od czasu do czasu nastawiał płytę z którymś z ulubionych utworów mamy, a wówczas ona wstawała z kanapy i tańczyła niezdarnie, podtrzymując coraz większy brzuch i strojąc śmieszne miny do Wioletki i Klausa, którzy przyglądali się temu od progu, jednak najczęściej trzecia ciąża pani Baudelaire była okresem spokojnego wypoczynku. Sieroty Baudelaire były pewne, że ich mama podczas ciąży nigdy nie szarżowała taksówką przez krzaki, i żal im było Kit Snicket, która w swoim stanie nie mogła uniknąć podobnego stresu.
– Zabierzcie wszystkie swoje rzeczy, Baudelaire’owie – powiedziała Kit. – Niestety, muszę was poprosić, żebyście ponieśli także moje. To tylko trochę książek i papierów z przedniego siedzenia. Nigdy nie należy niczego zostawiać w taksówce, bo inaczej można się z tym pożegnać na dobre. Pospieszcie się, proszę. Nasi wrogowie mogą w każdej chwili się cofnąć i znaleźć nas tutaj.
Kit odwróciła się od Baudelaire’ów i ruszyła szybkim krokiem w dół zbocza. Dzieci spojrzały po sobie oszołomione.
– Kiedy przybyliśmy na Piaszczystą Plażę – powiedziała Wioletka – i, zgodnie z wiadomością, czekała tam na nas taksówka, myślałam, że znajdziemy w końcu odpowiedzi na wszystkie pytania. A tymczasem mam teraz więcej pytań niż kiedykolwiek.
– Ja też – przyznał Klaus. – Czego chce od nas ta Kit Snicket?
– Co miała na myśli, mówiąc o przebieraniu się za bojów hotelowych? – spytała Wioletka.
– Co miała na myśli, mówiąc o podjęciu roli tajnych agentów? – spytał Klaus.
– Dlaczego taki ważny jest biznes lunch? – spytała Wioletka.
– Skąd wiedziała, że spotkaliśmy w górach tych dwoje łotrów? – spytał Klaus.
– Gdzie jest Quigley Bagienny? – spytała Wioletka, wspominając młodego człowieka, którego darzyła szczególną sympatią i który wysłał do nich trojga zaszyfrowaną wiadomość.
– Ufać? – spytało cicho Słoneczko.
I było to najważniejsze pytanie. Mówiąc: „ufać”, Słoneczko komunikowało coś w sensie: „Czy Kit Snicket wygląda na osobę godną zaufania, której powinniśmy się trzymać?”, a takie pytanie, niezależnie do kogo się odnosi, zawsze oznacza ryzyko. Decyzja o tym, czy zaufać danej osobie, czy też nie, przypomina decyzję dotyczącą wspięcia się na drzewo: z jednej strony można liczyć na wspaniały widok z najwyższej gałęzi, a z drugiej strony można tylko upaćkać się żywicą, dlatego właśnie niejeden człowiek woli siedzieć samotnie w domu, gdzie trudniej wbić sobie drzazgę. Baudelaire’owie nie za wiele wiedzieli o Kit Snicket i dlatego trudno im było przewidzieć, jaki los ich czeka, jeśli podążą za nią po trawiastym stoku ku tajemniczym misjom, o których wspomniała.
– W krótkim czasie naszej znajomości – rzekła Wioletka – Kit Snicket wpakowała taksówkę w zarośla. Normalnie nie ufałabym zanadto takiej osobie, ale...
– Plakat – wpadł jej w słowo Klaus, gdy urwała w pół zdania. – Pamiętam ten plakat. Mama mówiła, że kupiła go w przerwie spektaklu, na pamiątkę. Mówiła, że było to jej najciekawsze wyjście do opery i nie chciałaby go nigdy zapomnieć.
– Na tym plakacie był pistolet – przypomniała sobie Wioletka – z którego lufy snuł się dym, tworząc napis – tytuł opery.
– La Forza del Destino – dokończyło Słoneczko.
Wszyscy troje spojrzeli na trawiasty stok. Kit Snicket znacznie się już oddaliła, nie sprawdzając wcale, czy dzieci idą za nią. Baudelaire’owie bez słowa sięgnęli na fotel dla pasażera po jej rzeczy: dwa tomiki poezji, które zauważyli już wcześniej, i kartonową teczkę wypchaną papierami. Zebrawszy je, ruszyli w dół po trawie. Zza krzaków w górze dobiegł ich słaby dźwięk, ale nie byli pewni, czy to odgłos zawracającej taksówki, czy tylko szelest wiatru w gęstwinie.
„La forza del destino” znaczy po włosku „siła przeznaczenia”, a „przeznaczenie” to słowo budzące wiele kontrowersji wśród tych, którzy go używają. Niektórzy twierdzą, że przeznaczenie to coś nieuniknionego, jak śmierć albo zeschły sernik – jedno i drugie okazuje się, prędzej czy później, nieuchronne. Inni są zdania, że przeznaczenie to konkretny moment w życiu, na przykład chwila, gdy człowiek staje się dorosły albo gdy musi pilnie zbudować kryjówkę z poduszek kanapy. A jeszcze inni sądzą, że przeznaczenie to niewidzialna siła, w rodzaju grawitacji albo lęku przed wycinankami z papieru, która każdego prowadzi przez życie, czy to podczas podejmowania tajemniczej misji, czy w chwili popełniania zdrady, czy wtedy, gdy dochodzimy do wniosku, że książka, którą czytamy, jest zbyt straszna, aby doczytać ją do końca. W operze La Forza del Destino postacie kłócą się, zakochują, pobierają w sekrecie, uciekają do klasztorów, wyruszają na wojnę, ślubują zemstę, wdają się w pojedynki, upuszczają na ziemię rewolwer, który wypala i przypadkiem kogoś zabija, całkiem (cóż za niesamowity zbieg okoliczności) jak w rozdziale dziewiątym naszej książki, i przez cały czas usiłują ustalić, czy ich perypetie są skutkiem przeznaczenia. Tak dziwią się i dziwią nieszczęsnym przypadkom swojego życia, że gdy wreszcie opada kurtyna, nawet publiczność nie jest już pewna, co miały znaczyć wszystkie te niefortunne zdarzenia. Sieroty Baudelaire nie miały pojęcia, co im grozi, gdy schodziły za Kit Snicket po trawiastym zboczu, lecz zastanawiały się – tak jak i ja zastanawiałem się owego pamiętnego wieczoru sprzed lat, gdy wybiegałem z gmachu opery, zanim zdołała mnie spostrzec pewna kobieta – czy całą ich historią rządzi siła przeznaczenia, czy też może coś jeszcze bardziej tajemniczego, niebezpiecznego i niefortunnego.
ROZDZIAŁ 2
Spróbuj przystawić tę książkę do lustra, a przekonasz się natychmiast, jak trudne i mylące jest czytanie liter i słów w lustrzanym odbiciu. Właściwie cały świat wygląda myląco w lustrze, tak jakby za lśniącą srebrzystą powierzchnią istniał drugi świat, identyczny jak ten, w którym żyjemy, tylko że odwrócony. Życie jest wystarczająco zagadkowe i bez myślenia o innych światach, gapiących się na nas z lustra – dlatego właśnie ludzie, którzy spędzają dużo czasu, patrząc w lustro, nie bardzo mogą myśleć o czymkolwiek poza sekretami odkrytymi po tak długiej refleksji nad odbiciem, takimi jak istnienie nieznanych dotąd brata lub siostry, którzy podglądają ich od dawna z tamtej strony.
Sieroty Baudelaire nie spędzały ostatnio zbyt wiele czasu przed lustrem, gdyż były dość zaaferowane, co tu oznacza: „uwikłane w przykre i tajemnicze okoliczności będące sprawką Hrabiego Olafa”. Ale nawet gdyby całymi dniami wpatrywały się w swoje odbicia, nie przygotowałoby ich to na zagadkowy widok, który napotkały u stóp trawiastego zbocza. Gdy Wioletka, Klaus i Słoneczko dogonili wreszcie Kit Snicket, poczuli się tak, jakby nie wiedząc o tym, przeszli w świat po drugiej stronie lustra.
Jakkolwiek wydawało się to nieprawdopodobne, stok sprowadził dzieci na dach budynku, tyle że ten budynek leżał płasko na ziemi, zamiast wznosić się ku niebu. Buty Baudelaire’ów znajdowały się o kilkanaście centymetrów od lśniących gontów dachu, na którym widniał wielki szyld z napisem: HOTEL OSTATECZNOŚĆ. Pod tym szyldem, nieco dalej od dzieci, ciągnął się rząd okien z okiennicami, a na każdej z nich wypalony był numer 9. Okien było takie mnóstwo, że dzieci nie widziały ich końca, ani w prawo, ani w lewo. Pod tym rzędem okien ciągnął się następny, z wypalonym na okiennicach numerem 8, jeszcze niżej okiennice nosiły numer 7, i tak dalej – coraz dalej od Baudelaire’ów – aż do numeru 0. Z jednego okna w rzędzie 0 sterczał dziwny fajkowaty komin, a z niego snuła się w stronę dzieci gęsta, biała mgła, zasłaniając schody, które wiodły do znajdującego się piętro wyżej łukowatego portalu z napisem: WEJŚCIE. Gmach zbudowany był z dziwnej, mieniącej się cegły, a tu i ówdzie na jego fasadzie widniały wielkie, osobliwe kwiaty i kożuchy ciemnozielonego mchu – wszystko to rozciągało się na ziemi przed oczami dzieci.
Nagle jedna z okiennic otworzyła się i w tej samej chwili Baudelaire’owie zrozumieli, dlaczego hotel Ostateczność wygląda tak zagadkowo. Nie patrzyli wcale na sam budynek, tylko na jego odbicie w gigantycznej sadzawce. Prawdziwy hotel stał na przeciwnym brzegu i odbijał się w tafli wody. Na ogół, oczywiście, łatwo jest odróżnić budynek od jego odbicia w wodzie, ale projektant hotelu Ostateczność nadał mu parę cech powodujących zmylenie przechodnia.
Po pierwsze, gmach nie stał całkiem prosto, lecz pochylał się lekko do przodu, tak że odbijał się w wodzie sam, bez otaczającego go pejzażu i nieba.
Po drugie, wszystkie oznakowania hotelu – czyli umieszczone na nim napisy – były odwrócone, przez co numery na okiennicach dawały się odczytać prawidłowo tylko w sadzawce, a szyld na prawdziwym dachu wyglądał tak: HOTEL OSTATECZNOŚĆ.
Po trzecie wreszcie, jakiś pracowity ogrodnik zdołał wyhodować na murach hotelu lilie i mech – zupełnie takie jak lilie wodne i rzęsa na powierzchni sadzawki. Sieroty Baudelaire spoglądały raz po raz to na sadzawkę, to na hotel, dopóki nie pozbyły się niepokojącego złudzenia, co tutaj znaczy: „przestały obserwować zagadkowy widok i skierowały swoją uwagę na Kit Snicket”.
– Chodźcie tu, Baudelaire’owie! – zawołała ciężarna kobieta i dzieci zobaczyły ją siedzącą na olbrzymim kocu rozłożonym na trawniku.
Na kocu piętrzył się prowiant, którego starczyłoby do wykarmienia pułku wojska, gdyby akurat tego ranka pułk wojska postanowił przypuścić szturm na sadzawkę. Leżały tam trzy bochenki chleba, każdy innego kształtu, a przed nimi stały miseczki z masłem, dżemem i czymś, co wyglądało jak roztopiona czekolada. Obok chleba ustawiono wielki kosz z najrozmaitszymi ciastkami, od babeczek i pączków po eklerki z kremem budyniowym, za którymi przepadał Klaus. Były też dwie okrągłe blachy zapiekanki z jajkami, serem i warzywami oraz wielki półmisek wędzonych ryb i drewniana taca z piramidą owoców. W trzech szklanych dzbankach podano trzy różne soki owocowe, a w srebrnych imbrykach – kawę i herbatę. Na gości czekały też srebrne sztućce ułożone w wachlarz i trzy serwetki z monogramami, co tutaj znaczy: „z wyhaftowanymi inicjałami W.B., K.B. i S.B.”.