Przeszłość nie umiera nigdy
W Zaciszu, małym miasteczku na północy kraju, dochodzi do brutalnego morderstwa młodej dziewczyny. Jej bestialsko okaleczone ciało zostaje znalezione w kompleksie Kamiennych Kręgów, uważanym przez miejscowych za tajemnicze miejsce mocy. Modus operandi sprawcy zaskakująco przypomina zbrodnie sprzed ćwierćwiecza, popełnione przez odsiadującego karę więzienia Oskara Akera, zwanego Krwawym Kolekcjonerem.
Rozgłos, jaki Zaciszu może przynieść morderstwo, nie jest jednak na rękę miejscowemu biznesmenowi, Igorowi Ratajowi, ponieważ ofiara pozostawała z nim w niejasnych relacjach. Wywiera presję na komendancie policji, żeby sprawę zamieciono pod dywan.
Aby temu zapobiec, młoda policjantka Klara Bojar zwraca się o pomoc do prokuratora Emila Graba, który historię Krwawego Kolekcjonera zna z pierwszej ręki. Na obiecujący trop natrafia też Pola Sass, prowadząca własne dziennikarskie śledztwo.
Tymczasem najbliższa przyjaciółka ofiary ginie bez śladu.
Fragment tekstu
Prolog
Noc jest upalna, choć to już ostatnie dni wakacji. Las jest suchy, chrzęści pod nogami, gałązki łamią się od najlżejszego dotyku. Księżyc świeci jasno, ale przez gęste i wysokie drzewa do lasu dociera tylko nikła biaława poświata. Kształty są ostre, upiorne i tajemnicze. W takich warunkach łatwo zobaczyć coś, czego nie ma, lub zbagatelizować coś, co powinno wzbudzić strach.
Noc jest przyjacielem, osnuwa myśli i dużo ułatwia.
Przez większość czasu siedzi w ukryciu, by nie ujawniać swej obecności. Spogląda przez szparę, która utworzyła się pomiędzy gęstymi gałęziami starych sosen. Zresztą dzieciaki są tak bardzo zajęte sobą, że nie widzą niczego wokół. Kilkukrotnie prawie się zorientowały, że ktoś je obserwuje, ale szybko obróciły to w żart, jak wczorajszej nocy, gdy usłyszały kroki gdzieś pośród drzew.
Zaczęły się straszyć, opowiadać mroczne historie. Część dziewczyn nie wytrzymała, są zbyt strachliwe i dziś już ich nie ma. Ale ona musiała zostać, co zresztą było do przewidzenia.
Jedna zawsze zostaje.
I kilku chłopaków. Trzech na jedną.
To ich ostatnie dni przed wejściem w dorosłość. Chcą się wyszaleć, odreagować i uczcić coś, co się wydarzy, choć wcale nie musi.
Nie dla każdego.
Ile to już lat minęło od ostatniego razu?
Zbyt dużo.
Historia powtarza się na nowo, na nowo i tak bez końca.
Uczucie podekscytowania wraca i jest niemal tak samo wielkie, jak wtedy. Tym razem będzie inaczej, spokojniej, bardziej rozkosznie. Choć rozkosz i zadowolenie to tylko składowe zadania, a cel jest zupełnie inny.
Cel spływa w nocy jak krople rosy po świeżej trawie, zwiastując coś nowego. A później przebudza się o poranku, jeszcze niepewny, niewykształcony. Dojrzewa za dnia, stając się czystym i klarownym.
Cel to powinność, zadanie do wykonania.
Cel nie wybiera. On się staje i naznacza swym istnieniem.
Krew płynie w żyłach, serce łomocze w piersi, a na czole pojawia się zimny pot. Ociera go ręką, by nie dotarł do oczu, zaburzając widzenie i psując słodycz oczekiwania.
Jest niczym łowca kryjący się wśród gęstwiny. Obserwuje i czeka. Zwierzyna jest płochliwa, czujna i uważna, ale nie teraz. Alkohol, zabawa i czar otoczenia usypiają czujność, ułatwiają zadanie.
Przy ognisku jest ich coraz mniej. Sen skleja powieki, noc woła do siebie. Najpierw znika jeden, najszczuplejszy z nich. Potem drugi do niego dołącza.
Znikają w namiotach, zamykają oczy i odpływają w senne przestworza.
W blasku migających płomieni zostaje tylko ta dwójka. Ostatni z chłopaków i ofiara.
Upojeni, nieczujni i rozzuchwaleni. Na samą myśl źle się robi w żołądku. Nie tak to wszystko powinno wyglądać. Gdyby nie to, mogłaby żyć. Taka była jej powinność, ale wszystko zniszczyła.
Minuty mijają.
Dłoń zaciska się w pięść mocno, aż do odrętwienia. Ból otrzeźwia, pobudza i rozjaśnia umysł. Daje sygnał do działania. Impuls delikatnie przeszywający ciało zwiastuje nadchodzącą rozkosz spełnienia.
Gdy chłopak odchodzi, niknie w ciemnym namiocie, pośród szelestu drzew rozlega się cichy syk zapinanego zamka.
To znak, że mrok jest już blisko.
Oto dokona się prawda.
Przeszłość
Przeszłość nie umiera nigdy, może właśnie dlatego to w niej grzebiemy swych bliskich. Znajomych, przyjaciół i rodzinę. Zakopujemy w niej także siebie, żyjąc niczym żywe trupy pośród zgliszczy tego, co dawno przestało już istnieć.
Przeszłość jest nieubłagana i nieosiągalna. Jest zapisaną kartką, z której nie zdołamy wymazać nawet jednego zdania, słowa czy choćby przecinka. Jest czynem dokonanym, niegdyś nagraną taśmą, którą można odtwarzać w kółko, nie mogąc w niej zmienić niczego. Słowa zostały wypowiedziane, a czyny dokonane. Scenografia została zwinięta, ale ślad po niej wyrył się w dziejach na zawsze.
Przeszłość rani głębiej, niż czyni to teraźniejszość. Możemy ją ukrywać, tuszować i przed nią uciekać. Możemy jej zaprzeczać, wypierać się jej lub udawać, że była inna. Czymże innym jednak jest życie zbiega, który ucieka przed przeszłością, jeśli nie ucieczką przed samym sobą?
Skazany na wieczną udrękę i strach przed dniem wczorajszym, zbieg toczy samotną walkę z góry skazaną na porażkę. Mimo to toczy ją każdego dnia od początku tylko po to, by paść w końcu wycieńczony, zasnąć i znów zacząć swą walkę od nowa.
Emil Grab wpatrywał się w okno, za którym szarzało pochmurne niebo. Lato dobiegało już końca, przynosząc ze sobą tę nieuchwytną nostalgię ostatnich upalnych dni. Korony drzew, które widział za oknem, były zeschnięte na wiór. Liście stały się kruche i delikatne, i chyba tylko wytrwałość sprawiała, że wciąż trzymały się na gałęziach. Skwar nie miał dla nich litości, podobnie jak nie miał jej dla żadnego żywego organizmu. Pożółkły i zmarniały. Nie miały w sobie już nic z zieleni życia, wisząc niczym symboliczne truchła dawnej witalności.
W powietrzu unosiła się duszącą zapowiedź burzy, dając nadzieję na chwilę ulgi, której spękana ziemia wyczekiwała od całych miesięcy. Deszcz jednak wciąż nie nadchodził, za to ciężkie powietrze utrudniało każdy następny oddech.
Dni były długie, a godziny upływały w leniwym bezruchu, który Grab starał się wypełniać czymkolwiek. Nie szło mu czytanie książek ani oglądanie telewizji. Ze spacerów zrezygnował już jakiś czas temu, zadowalając się wypadami do pobliskiego sklepu, co robił tylko wtedy, gdy lodówka świeciła pustkami i nie miał już innego wyjścia.
Myśli kłębiły się w głowie, tracąc swój sens kilka chwil po tym, gdy się rodziły.
Musiał odpocząć.
Od czego?
Życia? Codzienności?
Być może.
Grab nie patrzył na nic konkretnego, nie myślał też o niczym ważnym. Zawisł w niemyśleniu, którego nauczył się w ciągu ostatnich kilku bezczynnych miesięcy. Właściwie od dnia, w którym Edward Kostur odprawił go na urlop na bliżej nieokreślony czas.
Kostur przejął władzę nad Prokuraturą Okręgową zaledwie kilkanaście miesięcy temu, a Grab zdążył go już znienawidzić uczuciem tak czystym i wielkim, że trudno byłoby z nim dyskutować. Prokurator okręgowy, hegemon z politycznego nadania, który czyścił niewygodnych świadków poprzedniej władzy.
Ludzie na stołkach zmieniali się niczym w wielkim kalejdoskopie biurokratycznych układów. Nie tylko ci skostniali, przeżarci rdzą mijającego ustroju, bo tych należało się pozbyć już dawno. Z piedestału spadali także ci, którzy trwali od lat, opierając się powiewom politycznych gier i ustawek. Dobrzy, zorganizowani i drobiazgowi.
Zbyt drobiazgowi dla nowej władzy.
– Ta sprawa nie robi nam dobrze – powiedział Edward Kostur tuż po powitaniu.
Grab spojrzał na szczupłego, wysokiego mężczyznę, którego twarz nie zdradzała niczego poza chłodem i niechęcią do swego rozmówcy.
Kostur był o dobrych dziesięć, może kilkanaście lat młodszy od niego. Ale dzieliło ich coś o wiele bardziej znamiennego i ważniejszego niż tylko różnica wieku. Dzieliły ich czasy, w których dorastali, a ta bariera była nie do przebicia. Kostur nie zaznał pustych sklepowych półek, szarości i beznadziei, którą społeczeństwu gotuje każda dyktatura. Nic więc dziwnego, że nie potrafił rozpoznać tej nowej, rodzącej się tu i teraz, mimo iż trzymała go w swoich łapach niczym pluszowego misia.
Grab znał go z płomiennych wystąpień na wiecach politycznych na południu kraju, które prędzej nazwałby słabą grą aktorską, niż dobrą prokuratorską robotą. Był symbolem organów ścigania, jakie starało się stworzyć nowe państwo. Bezwzględny, upierdliwy i krótkowzroczny. Dla niego liczyło się tylko tu i teraz bez względu na skutki i perturbacje. Cel był jasny, a środki nieistotne. Miał także dobrze skrojone przez władzę klapki na oczach i chomąto na karku. Parł przed siebie, nie bacząc na innych, depcząc ich i zrzucając w otchłań niebytu. Był wytrwałym koniem wierchuszki, idealnym do tego typu zadań.
– Przycichnie – odparł Grab od niechcenia. – Już prawie o niej nie mówią.
– Czasy się zmieniły, musisz to zrozumieć. – Kostur rzucił mu jednoznaczne spojrzenie. – Teraz każda rysa na naszej tarczy to oręż w rękach opozycji.
– Opozycji? – zadrwił Grab. – Naszą opozycją są przestępcy, nie druga opcja polityczna.
– Tego właśnie nie rozumiesz. Oni są przestępcami. Jesteśmy u progu olbrzymich zmian. Zmian, które przywrócą nam godność. Sprawią, że Polska znów będzie wielka, niezależna i katolicka.
Po tych słowach Emil Grab wiedział już wszystko. Westchnął ciężko i przyjrzał się swemu biurku. Kilka teczek z bieżącymi sprawami, gruby zapisany notes, z którego wystawały dziesiątki kolorowych fiszek. Telefon, jabłko i nic poza tym. Ponad dwadzieścia lat pracy skondensowanych w kilku przedmiotach, które da się bez trudu zdmuchnąć z powierzchni blatu jak kurz. Można by go nazwać ascetą, choć wcześniej jakoś tego nie zauważył.
– Mam przygotować karton na swoje rzeczy?
Kostur kiwnął głową, odchrząknął i stwierdził z uśmieszkiem:
– Do czasu, aż wszystko przycichnie.
Obecnie, niemal rok później, oficjalnie wciąż przebywał na urlopie chorobowym. Nikt w to nie wierzył, a przynajmniej nikt, kto zauważył jego zniknięcie. Publiczna telewizja powtórzyła tylko oficjalną wersję, nie poświęcając sprawie zbyt wiele czasu. Jedynie część nadawców prywatnych pokusiło się o krótki komentarz, spychając jednak te doniesienia na dalszy plan. Medialna maszynka władzy działała bez zarzutu. Państwowe stacje telewizyjne mieliły nową wizję kraju, angażując do tego prokuraturę, sądy i cały wymiar sprawiedliwości. Edward Kostur mówił o zmianach, modernizacji i nowej organizacji pracy. Wyniki, wyniki, wyniki. Ani słowa o strąconych owocach, które podobnie jak Grab, gniły samotnie w ciemnych pokojach swych domów.
Zmiany wymagały ofiar, a on stał się jedną z nich. Być może tak było lepiej. Kto wie, czy z czasem sam nie zacząłby się zastanawiać, czy nie powinien czym prędzej odciąć się od intryg, przemilczeń i działań wymierzonych w nowych wrogów. Kostur zrobił to za niego. Odciął go jednym zdecydowanym ruchem skalpela. Nie uronił niemal ani jednej kropli krwi, a blizna była długa i prosta.
Amputowany czuł pustkę, ale także olbrzymią ulgę. Nie musiał odliczać dni do przedwczesnej emerytury, dusząc się w politycznej grze jako pionek i popychadło tych z górnego szczebla drabiny władzy.
Kostur miał rację, Grab nie rozumiał zmian i wynikających z nich ruchów. Nie wiedział jednak tego, że ten swoisty brak zrozumienia w przypadku Graba nie wynikał z jego zacofania, głupoty czy braku politycznego zaangażowania. Grab, w odróżnieniu od Edwarda Kostura, myślał za siebie, a tego nowa władza nie witała z otwartymi ramionami. Każdą indywidualność, której nie da się wrzucić do maszynki propagandy i przemielić na miazgę zwaną nowym patriotyzmem, należało wyplenić niczym chwast. W nowym porządku nie było miejsca na własne poglądy, indywidualne osądy i działania ponad podziałami.
Świat, w którym wychowywał się i żył Emil Grab, rozpadał się na jego oczach na drobne kawałki. Widok był smutny i przejmujący, ale nic nie mógł z tym zrobić. Był tylko ofiarą, a tych będzie znacznie więcej. Tego akurat był pewien.
Nie mógł jednak zapomnieć o tym, że uścisk nienawiści, w którym trwał wraz z Kosturem, był niczym innym, jak tylko skupionym w soczewce obrazem społeczno-politycznych napięć, które trawiły cały ich naród od wschodu po zachód i z północy na południe.
Wiedział też, że gdy tylko przyjdzie odwrót, a u władzy znajdzie się druga strona, to on, Emil Grab, strącał będzie z piedestału Kostura i jemu podobnych z identyczną mocą i satysfakcją, z jaką sam był teraz poniewierany.
Nie mógł się temu jednak dziwić i tego nie robił, gdyż w takich właśnie barwach malował się okrutny taniec demokracji, który miał w sobie niemal tyleż samo zła, co dobra. Taniec, który nie miał prawa istnieć bez obu zwaśnionych stron wirujących po ojczystych ziemiach i szczerzących do siebie kły w szale bratobójczej wojny. A każda z nich miała swe własne racje, troski i wierzenia, i brukowała nimi piekło, które będzie dzielić wespół ze swym przeciwnikiem.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk telefonu. To ten sam numer, który wydzwaniał do niego od dwóch dni. Kliknął czerwoną słuchawkę, a telefon schował do szuflady. Z szafki biurka wydostał zieloną butelkę whisky Ardbeg, wyjął zębami korek i upił solidny łyk. Dymny, torfowy smak mocnego trunku drażnił kubki smakowe, po czym napój wlał się z całą mocą do gardła, parząc je i przyjemnie rozgrzewając. Pociągnął następny łyk, a potem jeszcze jeden i kolejny.
Nadmiar mocnego alkoholu sprawił, że zaczęły mu łzawić oczy. Obraz za oknem nabrał dziwnej lekkości, rozmywając się w obłe kształty w wypranych kolorach ziemi. To było całkiem przyjemne uczucie. Odcinało go od teraźniejszości, zmieniało świat w feerię plam i niedomówień.
Ile to już razy topił myśli w tym dziwnym, rozmazanym świecie? Czy można było już mówić o rutynie?
Gdy ktoś zapukał do drzwi, Grab niechętnie rzucił na nie okiem. Zignorowałby to, gdyby pukanie nie powtórzyło się z większą natarczywością.
– Prokuratorze Grab, jest pan tam? – zapytał stłumiony kobiecy głos, w którym nie rozpoznał nikogo znajomego.
– Cholera – zaklął, odkładając butelkę do szafki. – Tak, już otwieram.
Przy drzwiach stała młoda, najwyżej trzydziestoletnia kobieta. Brązowe włosy miała związane w niedbały kucyk, kilka kosmyków opadało na smukłą twarz, na której nie dojrzał śladów choćby lekkiego makijażu. Wąskie usta, odstające kości policzkowe i nieprzejednany wzrok, który nadawał jej wyraz osoby zdecydowanej i pewnej swego.
Była o głowę niższa od niego, dlatego spoglądał na nią z góry, jak na dziecko. Miała na sobie ciemnogranatową dżinsową kurtkę do pasa i czarne obcisłe spodnie. Gruba płócienna torba na szerokim pasku zwisała z jej ramienia, a nogi niknęły w ciężkich wojskowych butach. Musiała rozpływać się z gorąca, ale nic sobie z tego nie robiła.
– Kim pani jest?
– Klara Bojar. – Wyciągnęła do niego rękę z odznaką. – Sierżant Klara Bojar.
– Czego pani chce?
Grab skrzywił się, gdyż wyczuł w swym oddechu woń przetrawionego alkoholu. Rzucił okiem na sierżant Bojar, ale zdawała się niczego nie zauważać lub grała taką, co niczego nie zauważa.
– Jest pan sam? – Ostentacyjnie rozejrzała się po wnętrzu domu prokuratora, które kryło się za jego plecami. – Musimy porozmawiać.
– To nie najlepszy moment… jestem na urlopie… hm, zwolnieniu…
– Znaleźliśmy zwłoki kobiety – wpadła mu w słowo. – Właściwie dziewczyny.
– Nie pierwsza, nie ostatnia – skwitował i chwycił za klamkę. – Do widzenia.
– Miała wyłupione oczy! – Bojar wsunęła nogę między drzwi a framugę, a gdy zauważyła błysk w oku Graba, kontynuowała: – Obcięte usta i sutki…
– Co jeszcze? – zapytał drżącym głosem.
– Usuniętą macicę…
Komplikacje
Igor Rataj nie był zadowolony z obrotu, jaki przybrały sprawy. Całe to zamieszanie ściągało uwagę na miasto, co nie służyło jego interesom. To tylko kwestia dni, zanim ktoś zacznie węszyć wokół Magnolii, a wtedy może zrobić się gorąco.
Rano wykonał kilka telefonów, aby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Księgowy zapewnił go, że dokumenty są czyste, wszystkie zyski przepuszczone przez szereg spółek, a na końcu przetransferowane na bezpieczne cypryjskie rachunki bankowe w ramach opłat licencyjnych. Żadnej z tych operacji nie dało się łatwo powiązać z jego osobą, a nawet jeśli ktoś doszukałby się czegoś podejrzanego, to po drodze było kilka słupów, na których dochodzenie rozbiłoby się niczym o ścianę.
Dziewczyny także nie dało się powiązać z jego lokalem. Wszystkie nagrania zniszczono, zapewnił go o tym jeden z jego ludzi. A klienci? Żaden z nich z pewnością nie piśnie nawet słówka w trosce o własną dupę. Tego był pewien.
Mimo to Rataj nie czuł się spokojny. Właściwie to był daleki od spokoju, co uwidaczniało się w lekkim drganiu nóg. Spojrzał na nie i przez chwilę przyglądał się im z niesmakiem, gdy tak sobie podrygiwały niczym w rytm muzyki. Ułożył na nich dłonie i starał się je uspokoić, ale zdało się to na nic. Wstał, klnąc pod nosem, i zaczął chodzić wzdłuż dużego okna, za którym rozpościerał się widok na dolinę i lasy wokół jeziora.
Krajobraz był piękny i w każdych innych okolicznościach wpłynąłby na niego kojąco. Jednak dziś Igor Rataj miał wiele zmartwień na głowie, toteż wpatrywał się w pofałdowane łąki, nie czując niczego specjalnego. Przesunął spojrzeniem po delikatnej fali traw, zatrzymał wzrok na kilka chwil na tafli jeziora, które z tej odległości było tylko szaroniebieską plamą zaczepioną pośród spłowiałej zieleni.
Niczego nie poczuł.
Obrócił się nagle i spojrzał na Krechę, który siedział w rogu jego gabinetu i przyglądał mu się spode łba. Łysy, wielki czerep usadowiony na szerokiej szyi. Twarz naznaczona blizną sunącą od prawego oka aż do linii ust, która stała za jego ksywą. Krecha.
Kawał rosłego chłopa w T-shircie i czarnej marynarce, spod której wystawała kolba pistoletu. Poczciwy, lojalny facet, który niejednokrotnie już pokazał, że wart jest tych blisko dziesięciu tysięcy miesięcznice, które Rataj mu wypłacał. A teraz? Do czego mu był potrzebny? Na te problemy nie mogły pomóc jego mięśnie, szorstkie łapy i groźny głos zakapiora. Dziennikarzom nie połamie gnatów, nie wybije zębów policji, zwłaszcza tej wyszczekanej gówniarze Bojar. To już nie te czasy.
– Co powiedział?
– Jej fagas? – zapytał zbity z tropu Krecha.
Rataj rozłożył ręce w geście niemocy i znacząco pokiwał głową.
– A co miał powiedzieć? Nic nie wie.
– Ale rozmawiałeś z nim? – spytał Rataj, markując niski cios w brzuch. – Tak wiesz…
– Wiadomo – zaśmiał się Krecha, odkrywając lewy kącik ust, w których brakowało części uzębienia. – Pełna profeska.
– Nic nie wie? O telefonie też nie?
– Nie. Ten Białek to w ogóle taka dupa jest straszna. Nie wiem, co Kinga z nim robiła. Taka fajna dupa z tą… tą… dupą…
– Ja wiem, ja wiem… – odparł tajemniczo Rataj.
– Co? – Krecha uniósł się lekko, zdradzając zaciekawienie.
– Nie twój interes, Krecha.