Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Przygoda życia / W filmie i w życiu
Zajrzyj do książki

Przygoda życia / W filmie i w życiu

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-276-9498-0
Wysokość170
Szerokość107
Tytuł oryginalnyCrowning His Lost PrincessThe Secret She Kept in Bollywood
TłumaczMonika ŁesyszakZbigniew Mach
Język oryginałuangielski
EAN9788327694980
Data premiery2023-07-05
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Przygoda życia" oraz "W filmie i w życiu", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.

Na rodzinną farmę Delaney Clark przybywa niespodziewany gość, Cayetano Arcieri, przedstawiciel zamorskiego kraju. Informuje Delaney, że jest córką królowej tego państwa, zamienioną w szpitalu zaraz po urodzeniu. Proponuje jej wyjazd, by poznała swoją rodzinę. Delaney nie wyobraża sobie życia w pałacu, w obcym miejscu, ponieważ jednak Cayetano bardzo ją pociąga, decyduje się pojechać z nim i przeżyć niezwykłą przygodę…

 

Fragment książki

Delaney Clark potarła grzbietem dłoni rozgrzane czoło, marszcząc brwi na widok tumanu kurzu w oddali.
Ktoś nadjeżdżał długim ziemnym podjazdem w kierunku pochylonego wiejskiego domu, starych stodół i zabudowań gospodarczych. W środku przedpołudnia, co ją zaskoczyło, bo nikogo nie oczekiwała.
Zerknęła na stary dom, w którym jej matka wychowała ją tak samo, jak wychowywano ją i wszystkie dzieci od czasów pierwszych osadników.
Delaney nie musiała wchodzić do środka z warzywnika, żeby spytać, czy Catherine Clark spodziewa się gości. Matka już rzadko wychodziła na zewnątrz. Wszelkie wizyty planowała z wyprzedzeniem sama Delaney. Na ten tydzień nie zaplanowała żadnej.
Widok głośnej kawalkady czarnych lśniących SUV-ów do reszty zbił ją z tropu.
W Kansas, w środku prerii, furgonetki stanowiły powszechny środek transportu wśród farmerów. Pewnie zdziwiłaby ją większa ich ilość, ale potrafiłaby sobie wyobrazić powody, dla których sąsiedzi postanowili odwiedzić ją razem.
Nie potrafiła natomiast odgadnąć, co luksusowe SUV-y robią na farmie, kto je prowadzi ani skąd właściciele je wzięli na kompletnym pustkowiu. Najbliższy sąsiad mieszkał piętnaście minut drogi samochodem od jej domu. Do najbliższego miasta, Independence, trzeba było jechać pół dnia na południe.
„Wystarczy poczekać i zobaczyć” – zabrzmiał jej w głowie schrypnięty głos ukochanej babci Mabel. Pięć lat po jej śmierci Delaney nadal nie przebolała straty.
Przemierzyła podwórko, ocierając brudne ręce o znoszony, podarty kombinezon. Nieodpowiedni strój na przyjęcie gości, ale chyba nie oczekiwali tu elegancji.
Zmarszczyła brwi, gdy auta przystanęły tuż przed nią, wzbijając kurz na wszystkie strony. Naliczyła ich pięć.
W pierwszej chwili pomyślała, że przyjezdni uświadomili sobie swój błąd. Pewnie patrząc przez dramatycznie przyciemnione szyby, doszli do wniosku, że pomylili drogę, bo nic się nie wydarzyło.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie rosła kukurydza. Delaney stała samotnie na własnym podwórku, zadowolona, że przybyli w pogodny dzień, a nie podczas ulewy czy tornada.
Dziękuję, babciu Mabel – wyszeptała w myślach.
Nadal się uśmiechała, gdy ktoś otworzył drzwi środkowego wozu. Kierowca! Zdumiewające! Kto tu zatrudniał szofera?
Wprawdzie sama w ostatnich latach woziła wszędzie matkę, której artretyzm i dolegliwości sercowe odebrały siły, ale nie umieszczała jej na tylnym siedzeniu ani nie zakładała liberii.
Fakt, że tajemniczy goście przyjechali w najzwyklejszy wtorek, jeszcze podsycił jej ciekawość. Zaskoczyło ją, że kierowca powitał ją skinieniem głowy, jakby właśnie do niej przyjechał, po czym otworzył tylne drzwi.
W tym momencie niemal spodziewała się fanfar, ale żaden nietypowy dźwięk nie zakłócił szumu wiatru na polach, który cieszył jej matkę. Za to z auta wysiadł człowiek, jaki z pewnością od wieków nie zawitał na starą farmę. Niemal przesłonił jej słońce.
Nie pamiętała, żeby w ciągu dwudziestu czterech lat życia tak silnie zareagowała na jakiegokolwiek mężczyznę.
Dorastała razem z sympatycznymi chłopakami. Przypuszczała, że gdyby tylko zechciała, mogłaby wyjść za któregoś z nich jak jej koleżanki z klasy.
Nigdy jednak taka myśl nie przyszła jej do głowy. Najbardziej zależało jej bowiem na farmie. Mieszkała tylko z mamą, wcześniej również z babcią. Była ostatnią z rodziny Clarków. Ziemia będzie kiedyś należeć wyłącznie do niej. Praktycznie już należała. Nie planowała uprawiać jej sama jak matka od chwili śmierci ojca przed jej urodzeniem, ale traktowała ją poważnie. Dlatego zdawała sobie sprawę, że musi starannie wybrać przyszłego życiowego partnera. Jeszcze takiego nie znalazła w okolicy.
Nawet nie przemknęło jej przez głowę, że w żadnym ze znajomych nie widziała mężczyzny.
Z pewnością żaden z nich nie dorównywał niespodziewanemu gościowi.
Delaney zawsze stała mocno na ziemi, a jednak jego powierzchowność przyprawiła ją o zawrót głowy, choć nie zrobił nic szczególnego. Stanął tylko przed luksusowym autem, tak lśniącym, jakby nawet kurz wiejskich dróg nie śmiał do niego przylgnąć.
Oczywiście nie zobaczyła w nim idealnego kandydata na męża, niezależnie od tego, jak jej ciało reagowało na jego nieprawdopodobną męską urodę. Wątpiła, żeby znał się na rolnictwie. Kiedy patrzył na ziemię z wysokości swego słusznego wzrostu, pewnie widział tylko brud. Nie miałaby z niego żadnego pożytku na polu.
Choć powtarzała to sobie w kółko, wciąż nie mogła oderwać od niego wzroku.
W czarnym garniturze powinien wyglądać jak uczestnik pogrzebu, ale z niewiadomych powodów nie wyglądał dziwacznie. Emanował tłumioną energią, niczym byk sąsiada. Choć nosił taki strój jak modele w magazynach, był znacznie lepiej zbudowany, wyższy i bardziej muskularny niż drobni chłopcy, którzy je prezentowali. Nie ulegało wątpliwości, że przywykł do zachwyconych spojrzeń.
Kiedy tak stała, pożerając go wzrokiem, zdjął okulary słoneczne. Nie zsunął ich jednak na czubek lub tył głowy jak miejscowi, lecz złożył i wsunął do kieszeni marynarki jak wyrafinowany światowiec.
Wyglądał jak wyrzeźbiony pewną ręką śmiałego rzeźbiarza w szale twórczej pasji. I nasuwał skojarzenia z drapieżnikiem. Albo nawet z sokołem, groźnym i dominującym.
– Kim pan jest? – spytała bez zastanowienia. – Zgubił pan drogę?
Inny powód jego przybycia nie przyszedł jej do głowy. Przypuszczała, że wysiadł, żeby spytać o drogę, choć robił wrażenie człowieka, który zawsze wie, gdzie jest.
Wpatrzona w niezwykłego przybysza, ledwie zauważyła ludzi wysiadających z pozostałych samochodów. Choć nie określiłaby jego spojrzenia mianem gorącego czy nawet ciepłego, oblała ją fala gorąca, a równocześnie od karku w dół pleców przeszedł zimny dreszcz.
– Nazywa się pani Delaney Clark.
– Tak – potwierdziła natychmiast.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nie usłyszała pytania, lecz stwierdzenie, jakby znał jej tożsamość, podczas gdy ona nadal nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia.
W jej głowie w tym momencie powinien zadzwonić dzwonek alarmowy, ale jej uwagę przykuł obcy akcent i sposób, w jaki wypowiedział jej imię…
Przerażona tokiem własnych myśli, stanowczo nakazała sobie zachować zimną krew, ale nie odstąpiła do tyłu.
– To widać. Te kości policzkowe, te usta… i oczywiście oczy, zupełnie jak u Montaigne’ów.
Jego towarzysze, przypuszczalnie ochrona, zareagowali przyciszonymi pomrukami, jakby jego deklaracja coś dla nich znaczyła.
Delaney nie wiedziała, jak zareagować, żeby nie wyjść na głupiutką prowincjuszkę, choć nigdy dotąd nie kwestionowała własnej bystrości.
– A kim pan jest? – spytała w końcu ponownie.
– Cayetano Arcieri.
Nic więcej nie dodał, tylko patrzył na nią wyniośle, jakby nazwisko mówiło samo za siebie.
– Wygląda na to, że pańskim zdaniem powinnam skojarzyć to nazwisko – stwierdziła po chwili milczenia.
– A nie kojarzy pani?
– Nie. Gdybym je kiedykolwiek usłyszała, zapamiętałabym. Przypuszczam, że nie jest pan wędrownym sprzedawcą. I raczej nie przyjechał pan naprawić traktor. A szkoda, bo ostatnio nie działa, jak należy – stwierdziła ze smutkiem.
Najbardziej żałowała, wbrew rozsądkowi, że ten zabójczo przystojny mężczyzna najprawdopodobniej nie jej poszukiwał.
– Z początku myślałam, że zgubił pan drogę, ale teraz podejrzewam, że otrzymał pan jakieś fałszywe informacje.
Przybysz nieznacznie się uśmiechnął.
– Jeżeli jest pani tą Delaney Clark, której szukam, a widzę, że tak, to przybyłem we właściwe miejsce, maleńka.
– Nie sądzę – odrzekła, żeby uniknąć dalszych nieporozumień.
Nikt do tej pory nie nazwał Delaney „maleńką”. Przypuszczalnie powinna czuć się urażona, ale w głębi duszy chciała być jego „maleńką”. Pomyślała, że później powinna zadać sobie parę zasadniczych pytań, ale najpierw należało wyjaśnić, co go sprowadza.
Im dłużej na nią patrzył, tym silniejsze wrażenie odnosiła, że złociste oczy przewiercają ją na wskroś. Jego spojrzenie rozpalało w niej ogień.
Nikt do tej pory tak na nią nie działał. Trudno ulegać emocjom na farmie. Nawał obowiązków nie zostawia na nie czasu.
– Pochodzę z kraju o nazwie Ile d’Montagne – oznajmił Cayetano. Przerwał na chwilę, jakby czekał na jej reakcję. Kiedy lekko skinęła głową, dokończył: – To mała wysepka na Morzu Śródziemnym na północny wschód od Korsyki. Przez wiele stuleci rządzili nią fałszywi królowie i królowe.
Delaney nie wierzyła własnym uszom. Mężczyzna o wyglądzie gwiazdora z Hollywood opowiadał o monarchach, jakby codziennie ich widywał.
– Mieszkańcy górskich regionów od początku kwestionowali ich prawo do sprawowania władzy, odkąd pierwszy fałszywy król spróbował objąć tron. Nie wystarczy ogłosić jakiegoś skrawka lądu własnym, żeby objąć go w posiadanie. Ze dwa razy wybuchły zamieszki. Pomiędzy nimi panowało napięcie. Przeciwnicy fałszywego króla po prostu czekali.
– Na co?
– Nie zna pani przysłowia: „Jeżeli zaczekasz wystarczająco długo nad rzeką, ciało twojego wroga w końcu przepłynie obok ciebie?”.
Mroczna historia popsuła Delaney nastrój. Wsunęła ręce do kieszeni, żeby jej nie zdradziły.
– Nie. My w Kansas nie przesiadujemy nad rzekami. Tu nawet nie ma gór, tylko kilka sporych skał.
Czy Cayetano podszedł bliżej, czy wyobraźnia płatała jej figle? W każdym razie zaczęła szybciej oddychać. Najdziwniejsze, że jego bliskość sprawiała jej przyjemność. Doszła do wniosku, że chyba coś z nią nie tak, a mimo to nie wykonała żadnego ruchu.
– Przez wieki moi ludzie czekali na okazję, żeby odzyskać to, co powinno do nich należeć – powiedział Cayetano znacznie ciszej, prawie półgłosem.
Delaney odniosła wrażenie, że wszystko dookoła ucichło, jakby nawet niebo chciało posłuchać.
– Mój dziadek wynegocjował obecnie trwający pokój. Trwa dłużej niż ktokolwiek przewidywał. Mimo to uważaliśmy, że jedyną szansę na odzyskanie tego, co nasze, możemy uzyskać tylko w walce.
Dopiero ostatnie zdanie zaniepokoiło Delaney. Co więcej, przeraziło.
– Jestem przeciwna rozlewowi krwi – oświadczyła.
– A ja jestem wojownikiem. Wywalczyłem sobie moją pozycję ogniem i krwią.
– W przenośni? – spytała z nerwowym śmiechem.
Nikt z obecnych jej nie zawtórował. Wszyscy łącznie z Cayetanem zachowali kamienną twarz.
– Znalazłem lepszy sposób odzyskania ziemi przodków niż wojna. Opracowałem niezawodny plan.
– To już brzmi znacznie lepiej – stwierdziła z ulgą Delaney.
Cayetano wyglądał na rozbawionego jej komentarzem, o ile cokolwiek mogło rozbawić takiego człowieka jak on. Natomiast stojący za nią ludzie otwarcie się roześmiali.
– To zależy, jak na to spojrzysz. Musimy wziąć ślub.
Nie wywołałby większego zdziwienia Delaney, gdyby postanowił pojechać do Independence i z powrotem na dinozaurze albo polecieć w kosmos.
– Co takiego? – wykrztusiła z niedowierzaniem.
– Jesteś kluczem do sukcesu, zaginioną spadkobierczynią korony Ile d’Montagne, maleńka. Przybyłem, żeby zabrać cię do domu – oświadczył z całą mocą.
Mimo kamiennej powagi, z jaką wypowiedział te słowa, Delaney nie potrafiła zareagować inaczej niż śmiechem.

Takiej reakcji Cayetano się nie spodziewał. Jego oferta matrymonialna powinna wywołać wybuch radości i wdzięczność, nie śmiech. Niejedna padłaby na kolana, żeby podziękować niebiosom za drugą noc w jego łóżku, nie wspominając o całym życiu.
Ta kobieta go zdumiewała. Nie tak ją sobie wyobrażał na podstawie zdjęć dostarczonych przez jego szpiegów. Prześledził każdą wskazówkę, która mogła potwierdzić jego nadzieje. Nie powinna niczym go zaskoczyć.
Fotografie wprawdzie oddawały jej rysy, ale nie utrwaliły ciepła, które z niej emanowało, ani tej jasności, która jakby rozświetlała ją od środka.
Zawsze uważał członków rodziny Montaigne’ów za mrocznych, zimnych i ponurych. Ona jedna, ta zaginiona, z amerykańskim słońcem we włosach, w niczym ich nie przypominała. Nawet błękit jej oczu nie nasuwał skojarzenia z lodem czy chłodem, ale z letnimi wakacjami na tropikalnych plażach, z daleka od wszelkich trosk i rywalizacji o tron.
Po raz pierwszy zobaczył ją na żywo stojącą na polu. Już wtedy rozpaliła jego zmysły, choć wyglądała jak chłopka. Posiedział w samochodzie, czekając, aż pożądanie wygaśnie, ale nic nie zyskał.
Przy bezpośrednim kontakcie jeszcze przybrało na sile, mimo że właśnie go wyśmiewała.
Od kiedy to ulegał cielesnym żądzom? Nie dla niego porywy namiętności. Całe życie poświęcił dążeniu do wyznaczonego celu.
A jednak nadal pożerał ją wzrokiem.
Tymczasem zaginiona następczyni tronu Ile d’Montagne nadal się śmiała, jakby w życiu nie usłyszała nic zabawniejszego. Jakby on, zagorzały wróg rodziny Montaigne’ów, mimo dwóch pokoleń kruchego pokoju, miał nastrój do opowiadania dowcipów.
Jego ludzie marszczyli brwi, oburzeni zniewagą, ale zatrzymał ich ruchem ręki, gdy wystąpili do przodu. Wmawiał sobie, że nie próbuje jej powstrzymać tylko po to, żeby sprawdzić, jak szybko się opanuje i uświadomi sobie swój nietakt. Podejrzewał jednak, że obserwuje ją dla czystej przyjemności patrzenia.
Musiał z tym skończyć. Grał o zbyt wysoką stawkę.
– Przyznaję, że trudno w to wszystko uwierzyć – powiedział, gdy otarła załzawione oczy.
– Jasne! To strasznie głupia historia. Przede wszystkim nikomu nie zginęłam. Mieszkam tu od urodzenia. I nie mam nic wspólnego z koronowanymi głowami – dodała, znów wybuchając śmiechem.
Cayetano musiał przyznać, że niewiele myślał o tej części swojej misji. Skupił całą uwagę na najtrudniejszym z zadań. Odnalezienie jej wymagało cierpliwości i czasu. Musiał uwierzyć, że dokona niemożliwego, a potem to udowodnić. Nadal odczuwał triumf ze zwycięstwa.
Przypuszczalnie nie bezpodstawnie założył, że sprowadzenie jej do kraju będzie najłatwiejszą częścią zadania. Chciał przerzucić ją sobie przez ramię, usadzić w samochodzie i wyruszyć w drogę powrotną. Dopiero później zamierzał opracować strategię odzyskania tego, co zabrano jego ludowi przed wiekami bez zakłócania pokoju pomiędzy zwaśnionymi frakcjami. Planował upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Nawet nie przemknęło mu przez głowę, że będzie musiał przekonać księżniczkę do objęcia należnego dziedzictwa.
Aczkolwiek dyplomacja nie należała do jego najmocniejszych stron, umiał robić wrażenie niegroźnego, wyrozumiałego i ugodowego, jeżeli to tylko możliwe. Tym razem najwyraźniej nie osiągnął pożądanego efektu.
– Może trudno w to uwierzyć, ale nie wymagam, żebyś mi wierzyła. Nauka nie kłamie.
– Jaka nauka mogła przygnać dowódcę wojskowego na starą farmę na amerykańskim pustkowiu? Myślę, że obrał pan niewłaściwy kierunek. Nie jestem księżniczką, której pan szuka.
Im dłużej przekonywała, tym więcej świadczyło o jej pochodzeniu: upór, brak wątpliwości i niezachwiana wiara we własną ocenę, choć powinna zdawać sobie sprawę, że prosta wieśniaczka nie ma dostępu do takich samych informacji jak ktoś o jego pozycji.
Wprawdzie do tej pory nie znał żadnych Amerykanek ani chłopek, ale nie wątpił, że gdyby w jej żyłach nie płynęła krew rodu Montaigne’ów, drżałaby przed nim jak liść na wietrze.
Nie przywykł do oporu, ale zdawał sobie sprawę, że gdyby uprowadził ją wbrew woli, więcej by stracił, niż zyskał. Doszedł do wniosku, że lepiej ją przekonać niż zmuszać. Przywołał na twarz serdeczny uśmiech, ale w odpowiedzi tylko zmarszczyła brwi.
– Oczywiście wszystko nie zaczęło się od badań, tylko od plotek. Wokół każdego tronu krążą pogłoski, najczęściej w takich krajach jak Ile d’Montagne, gdzie prawo panującej dynastii do korony kwestionowano od stuleci. Większość z tych opowieści to złośliwe brednie, opowiadane dla zabicia czasu pomiędzy rozruchami. W tym przypadku ktoś wysunął przypuszczenie, że księżniczka Amalia zaraz po urodzeniu została zamieniona w szpitalu z innym noworodkiem.
– Brzmi jak bajka – skomentowała Delaney z wyraźnym niedowierzaniem.
Jego przyszła małżonka nosiła roboczy kombinezon jak najemna robotnica. Jej strój powinien go razić, ale nosiła go z taką godnością, że zauważył pod nim ponętne kształty. Piegi na nosie podkreślały doskonały zarys kości policzkowych. Mocne, zręczne ręce nie wyglądały na stworzone do noszenia pierścionków. Mimo całego brudu, kurzu i pospolitego otoczenia, cieszyło go, że ją odnalazł. Czy chciała w to wierzyć, czy nie, wkrótce będzie należała do niego.
– Ta historia właściwie nie powinna zrobić na mnie wrażenia – przyznał Cayetano. – Zwykle nie słucham bajania znudzonych arystokratów, ale ta pogłoska nie ucichła tak szybko jak inne.
– Przynajmniej zgadzamy się w tym, że brzmi niewiarygodnie – podsumowała Delaney.
Czy celowo go prowokowała? Nie potrafił rozstrzygnąć, więc ciągnął dalej.
– Nie mogłem wyrzucić jej z pamięci. Im dłużej ją rozważałem, tym bardziej wątpiłem w tożsamość księżniczki Amalii. Mimo ciemnych włosów i jasnych oczu, typowych dla Montaigne’ów, zauważałem coraz więcej cech, które nigdy wcześniej nie występowały w tym rodzie. Kiedy nadarzyła się okazja do porównania materiału genetycznego obecnej księżniczki i jej rzekomej matki, postanowiłem ją wykorzystać.
– Pobieracie próbki od księżniczek i królowych? Fascynujące. Zawsze lubiłam baśnie, ale nigdy w nie nie wierzyłam. I nadal nie wierzę.
Cayetano skwitował jej niedowierzanie lekceważącym machnięciem ręki. Postanowił zataić wysiłki, jakich dokonał wraz z podwładnymi. Gdyby ponieśli porażkę, ryzykowali uwięzienie.
– Testy dały jednoznaczny wynik. Księżniczka Amalia z Ile d’Montagne nie ma wspólnych genów z królową Esme. Nie jest jej córką.
Delaney zmarszczyła nos.
– Mogą istnieć różne przyczyny uzyskania takiego wyniku.
– Racja. Dlatego przebadaliśmy je wszystkie, ale powiem ci najbardziej zdumiewającą rzecz. Jesteś gotowa?
– Jeszcze dziwniejszą niż to, co usłyszałam?

 

Fragment książki

Dziś zdarzy się coś wielkiego. I doniosłego. Bez lęku idź za głosem serca.
Anya Raawal wysiadła z limuzyny, powtarzając w myślach tę poradę ze swojej ulubionej aplikacji astrologicznej. Gdy tylko rankiem otworzyła oczy, poczuła zmianę energii wokół siebie. Krótki telefon do astrologa, którego radziła się co miesiąc, potwierdzał zmianę położenia Saturna. A to zapowiadało odmianę jej losu.
Przez kilka lat dręczyły ją kłopoty ze zdrowiem. Nie mogła też przeboleć śmierci ukochanej babki, która była dla niej kimś więcej niż rodzice. Teraz układ planet w szalonym wszechświecie miał przynieść niespodziewany dar.
Była na niego gotowa.
Wierzyła w gwiazdy.
Nowe wyzwania zawodowe? Może powrót do jej życia jakiegoś starego przyjaciela?
Wzdychając, dała szoferowi znak ręką, by odjechał. Salim woził ją od lat. Pamiętał ją jako dziecko, któremu nieraz opatrywał obtarte kolana i pocieszał. Problemy z wiernym sługą polegają jednak na tym, że widzi zbyt wiele rzeczy, które człowiek chciałby zatrzymać tylko dla siebie.
Anya zwykle nie zawracała sobie tym głowy. Była nawet wdzięczna za jego troskę, bo jako dziecku doskwierała jej wieczna nieobecność rodziców. Oboje byli słynnymi gwiazdami Bollywood. Nie mieli czasu dla córki, bo zawsze zbyt zajmowali się sobą i własnymi karierami. Media chętnie śledziły ich nieustanne małżeńskie kłótnie i dramaty. Z pierwszych stron gazet nie schodził temat wiecznych wojen dwóch rozdętych jak balony ego. Rodzice zresztą sami podsycali zainteresowanie prasy, podsyłając jej co bardziej pikantne szczegóły prywatnego życia.
W takim świecie nie było miejsca dla córki. Właśnie żona Salima, Noor, i babka Anyi opiekowały się młodziutką dziewczyną, gdy ta po porodzie córki straciła mnóstwo krwi i walczyła o życie. Anya miała wtedy ledwie osiemnaście lat. Dziecko od razu oddano do adopcji, a młoda matka wpadła w błędne koło depresji.
Anya weszła do luksusowego pięciogwiazdkowego hotelu, gdzie odbywały się zdjęcia próbne i przymiarki kostiumów do nowego hitu rodzinnej wytwórni filmowej Raawal House of Cinema. Młodszy brat Anyi, Virat, był słynnym i chwalonym przez krytykę reżyserem, ale na planie bywał dla ekipy potworem. Wymagał całkowitego oddania i potrafił wszczynać awantury o każdy detal produkcji.
Jego żona, Zara, niedawno urodziła im syna. Od kilku dni razem z mężem pracowali nad nowym projektem. Chodziły słuchy, że Virat odreagowywał stres związany z urodzinami dziecka i jego trudny charakter znów dawał się wszystkim we znaki.
Jako główny kostiumolog Anya nie musiała brać udziału w próbach. Ale dziś od rana jakieś przeczucie popychało ją stronę w hotelu – dziwne zachowanie nawet jak na kogoś, kto wierzy w gwiazdy. Nie każdy wychodzi z domu dlatego, że aplikacja astrologiczna obiecuje mu coś niezwykłego. Głęboka wiara Anyi we wpływ ruchów planet na nasze życie bardzo niepokoiła jej starszego brata Vikrama.
Była to jednak jej świadoma obsesja. Wybór, który dawał jej wewnętrzny komfort i otulał ciepłym szalem bezpieczeństwa. Anya nigdy by go nie zdjęła. Nie była maniaczką czekającą na znaki od gwiazd, ale wierzyła, że słuchanie muzyki wszechświata przynosi spokój i pomoc.
Lekkim krokiem minęła drzwi hotelu i wsiadła do windy. Jadąc na górę, myślała o braciach. Obaj byli nadmiernie opiekuńczy i lubili wszystkim dyrygować. Nigdy nie chciała, by skupiali na niej uwagę, a tego właśnie dziś się obawiała. Na szczęście ich żony, Naina i Zara, zawsze przychodziły jej z pomocą i powstrzymywały dyktatorskie zapędy mężów. Nie wtykajcie nosa w cudze sprawy, nawet jeśli robicie to z miłości, mawiała Naina.
Anya uwielbiała obie bratowe.
Wysiadła w holu na ostatnim piętrze i poszła w stronę największego apartamentu. Po drodze bacznie wchłaniała energię miejsca, upewniając się, czy harmonizuje ona z jej własną energią.
W powietrzu czaiło się coś nieokreślonego... Anya nie umiała tego nazwać, ale czuła to całą sobą. To coś mruczało w niej szeptem, jak krew w jej żyłach...
Przyszła jej na myśl porada z aplikacji.
W apartamencie już czekali na nią Vikram i Virat oraz Zara. Wokół kręcili się też członkowie ekipy filmowej.
Na środku wielkiego salonu umieszczono zaimprowizowaną scenę. Anya machnęła na powitanie ręką w stronę Zary, która kiwnęła jej głową znad scenariusza. W tej samej chwili uwagę Anyi przykuła młodziutka dziewczyna stojąca na podwyższonej scenie…
Film miał opowiadać o dzielnej królowej-wojowniczce, której rola przypadła Zarze. Dziewczyna stojąca na scenie szykowała się do zagrania roli królowej jako nastolatki. Anya nie spotkała dotąd tej dziewczyny, ale w oparciu o kroniki historyczne już sporządziła pierwsze szkice jej kostiumu. Wiedziała, że spotka ją wcześniej czy później. Tym bardziej, że obaj bracia rozpływali się nad naturalnym aktorskim talentem dziewczyny.
Meera Verma była córką niedawno tragicznie zmarłej aktorki Rani Vermy, gwiazdy pierwszej wielkości, którą ponad dekadę temu czczono w Bollywood jak boginię. Ku rozpaczy jej wielbicieli Rani nagle wycofała się z aktorstwa i poświęciła rodzinie. Nigdy już nie wróciła do zawodu.
Dziewczyna czytała kwestie z trzymanego w ręku scenariusza. Miała głęboki i donośny głos. Na jej zaokrąglone policzki padało światło zawieszonych w górze reflektorów.
Anya podeszła bliżej sceny. Jej serce biło tak mocno, że czuła, jak jego echo rozbrzmiewa w całym jej ciele. Nawet teraz, po trzynastu latach, pamiętała tę piękną twarz. Wielkie, jasnobrązowe kocie oczy – takie same miał ojciec córki Anyi – były niemal zbyt duże jak na zaokrągloną twarz dziewczyny. Miała szerokie różowe wargi i niewielki pieprzyk tuż nad lewą brwią... W oczach Anyi ta drobna niedoskonałość na twarzy dziewczyny, czyniła jej oblicze jeszcze bardziej idealnie piękne…
Wróciła myślami do przeszłości. Trzynaście lat temu oddała swoją córeczkę do adopcji, bo psychicznie i fizycznie nie czuła się na siłach, by się nią opiekować. Ale dziecko, które po porodzie miała na rękach, na zawsze skradło część jej serca. Wybiło w nim ranę, która do dziś się nie zabliźniła.
Młodziutka aktorka była jej córką.
Więc ma na imię Meera, pomyślała Anya.
Meera.
Po to przywiodła ją tu dzisiaj zmiana położenia Saturna? By pokazać jej własne dziecko już jako nastolatkę? Dziecko, które nie mogło już być częścią jej życia i do którego nie miała żadnych praw. I by udrękę, z którą walczyła od trzynastu lat, uczynić jeszcze bardziej głęboką i bolesną?
Anya nie mogła powstrzymać drżenia całego ciała. Cichy szloch utknął jej w gardle.
Cudem udało jej się wyjść z ogromnego salonu. Marzyła tylko, żeby nikt z bliskich nie zauważył, jak ukrywa cisnące jej się do oczu łzy.
Serce Anyi znów krwawiło i rozpadało się na kawałki. Po trzynastu latach…Teraz ten czas wydawał jej się króciutką jak mgnienie oka chwilą w wieczności.

Simon De Acosta nie był fanem branży filmowej. Nie znosił jej taniego blichtru i snobizmu. Na własne oczy widział, jak największe pochwały w jednej chwili zmieniały się w miażdżącą krytykę. Jak królował nepotyzm i bez słowa zapowiedzi zrywano kontrakty. I jak bardzo zrujnowała ona życie jego słabej i delikatnej, ale i niezwykle utalentowanej żony, Rani Vermy. Nigdy nie zapomniał, jak harowała, biorąc małe role tylko po to, by mieć kontakty z grubymi rybami i potężnymi producentami, którzy w Bollywood pociągali za wszystkie sznurki.
Po kilku latach jej upór wreszcie przyniósł owoce. Sięgnęła szczytów sławy, o jakiej nawet nie śniła. Ale nic za darmo. Szalony wir pracy już zdążył poczynić nieodwracalne szkody ich małżeństwu i jej psychicznej oraz fizycznej kondycji. Nieszczęścia dopełniło to, że mimo starań nie mogli doczekać się dziecka.
Jedynym uśmiechem od losu było pojawienie się w ich życiu Meery. To ona dokonała cudu, na który Simon czekał od lat. Miała ledwie dzień, gdy przywieziono ją do ich rezydencji, a jej obecność od razu sprawiła, że Rani zwolniła obroty. Po miesiącu zupełnie zrezygnowała z długich godzin na planach filmowych i szalonego tempa aktorskiego życia. Był to jednak tylko początek. Bo choć Rani znajdowała się na samym szczycie, w końcu zrezygnowała z dalszej kariery.
Skończyły się tygodniowe nieobecności w domu wypełnione zdjęciami do kolejnych filmów i zagraniczne podróże promocyjne, co często denerwowało Simona. Teraz nie posiadał się ze szczęścia. W adopcji dziecka zobaczył ratunek dla ich małżeństwa. Był potentatem w branży deweloperskiej i mógł pozwolić sobie na luksus życia w każdym kraju świata. Wybrali Singapur. Przez lata nie brakowało między nimi konfliktów, bo oboje byli niezwykle ambitni, a ich kariery wymagały mnóstwa poświeceń. Na wieczne życie w pośpiechu obojga małżonków nakładał się ból i napięcie spowodowane tym, że nie mogli mieć własnego dziecka. W takiej chwili ich małżeństwo dostało w darze drugie życie.
Jednak trzy lata temu ponownie dało o sobie znać słabe zdrowie psychiczne Rani. Wróciły jej dawne lęki i niepokoje, a małżonkowie znów zaczęli się od siebie oddalać.
Dziś, półtora roku po stracie żony w wypadku samochodowym, Simon znów był w Mumbaju. Tym razem Meerą. Robił, co mógł, by wyperswadować jej karierę w Bollywood. Ale dziewczyna, tak jak Rani, miała aktorstwo we krwi. Adopcja nie miała tu nic do rzeczy.
Zafrasowany wyszedł z windy wprost do luksusowego lobby. Wszystko działo się zbyt szybko. Meerę ludzie od castingu zauważyli w jednej ze stołecznych galerii handlowych. Nastolatka szybko przykuła ich uwagę. W próbnym przesłuchaniu wziął udział jeden z najsłynniejszych reżyserów Bollywood, Virat Raawal, i natychmiast ogłosił mediom, że odkrył nowy niezwykły talent. Diament pierwszej wielkości.
Wydarzenia potoczyły się z szybkością błyskawicy. Pierwszy raz od śmierci Rani, Simon widział córkę tak podekscytowaną i radosną. Przedtem nie umiał też ukrywać przed trzynastoletnią dziewczyną, że bez jej matki ich dom przestał być domem. Ojciec i córka żyli jak w letargu, pokonując kolejne puste i szare dni.
Dręczyły go tak głęboka żałoba i poczucie winy, które zawsze uzupełniają się nawzajem, że nawet nie zauważył słabszych wyników Meery w szkole. Dziewczyna, która zawsze była duszą towarzystwa, zaczęła nawet stronić od rówieśników.
Patrzył na córkę czytającą swoje kwestie i myślał, że mimo wszystko los okazał się dla nich łaskawy. Ostatnie półtora roku było złe i smutne. Żyli, jakby na bezludnej wyspie. Wiedział, że Meera potrzebuje kogoś zaufanego, kto zadba o nią przez najbliższe kilka miesięcy przygotowań i zdjęć. Jego samego czekało zaś wiele wyjazdów w sprawach biznesów, które prowadził na całym świecie.
Już przedtem rozmawiał z kilkoma agencjami oferującymi usługi osobistych opiekunek. Ale Meerze nie podobała się żadna z kandydatek. Jego żona wychowała córkę nie tylko na niezależną i rozsądną dziewczynę, ale i pewną własnych decyzji.
Mimo to Simon obiecał sobie, że w następnych tygodniach każdą wolną chwilę poświęci Meerze.
Spojrzał na zegarek. Była szósta. Córka skończy próby dopiero za godzinę, ale uznał, że pozostanie na miejscu. Chociaż zawsze czuł irracjonalną niechęć do branży, chciał poznać wszystkich członków ekipy filmowej. Zwłaszcza wpływowych braci Raawal, o których talencie krążyły legendy.
Gdy szedł w stronę salonu, gdzie odbywały się próby, we wnęce na końcu korytarza zobaczył klęczącą na ziemi kobietę.
Za wysokimi oknami rozciągała się panorama Mumbaju. Na jej tle wyraźnie rysowały się zgrabna szyja i smukłe plecy klęczącej. Jej ramiona drżały, a głowa opadała w dół, jakby pod ciężarem przygniatającego ją żalu.
Miał odejść?
Życie z Rani bezlitośnie wystawiało na próbę jego niemodną dziś wiarę, że mężczyzna powinien pomagać cierpiącej kobiecie. Teraz jednak po prostu… nie umiał przejść obojętnie obok klęczącej postaci. Jego córka też potrzebowała przecież kogoś o dobrym sercu.
Podszedł i przykucnął obok kobiety.
– Dobrze się czujesz? – spytał cichym głosem.
Niemal instynktownie skulił się, aby jego muskularna sylwetka nie przestraszyła klęczącej.
Uniosła głowę. Spojrzała na niego przerażonymi oczyma pełnymi bólu i żalu. Dobrze znał te uczucia, bo aż za często doświadczał ich po śmierci żony.
Kobieta była młoda. Z pewnością jeszcze przed trzydziestką. Miała wielkie piwne oczy i nos, który w pierwszej chwili wydawał się nieco za duży dla jej delikatnej twarzy. Jego uwagę przyciągnęły wydatne pełne usta. Nie była tak klasycznie piękna jak Rani, ale uderzyły go jej mocne i wyraziste rysy twarzy świadczące o silnej woli i determinacji.
Nie śmiał spojrzeć niżej jej szyi, bo nagle poczuł, że wygląd klęczącej budzi w nim dziwne pragnienia spychane w podświadomość przez jego poczucie winy i żalu długo jeszcze przed śmiercią żony.
Mimo to jego uwadze nie uszedł fragment jedwabistej złotobrązowawej skóry widoczny nad głębokim kwadratowym wycięciem białego topu klęczącej. Delikatne koronkowe obszycie lekko opadało w stronę jej falujących piersi. Kobieta była wysoka i smukła, ale Simon szybko dostrzegł kryjące się pod ubraniem krągłości. Miała kruczoczarne włosy ze złocistymi kosmykami przyciętymi tak, by obejmowały jej twarz. Ich końcówki muskały jej policzki.
Nie mógł oderwać od niej wzroku.
Co jest, u diabła?
Pewnie tkwiąca w panice kobieta pragnie teraz akurat czterdziestotrzyletniego wścibskiego mężczyzny, który wtyka nos w nieswoje sprawy. Wolne żarty. Simon odetchnął głęboko, by uspokoić ciało zdradzające jego emocje. Nie mógł jednak pozbyć się wolnego przypływu pożądania wzbierającego pod jego skórą.
Nie czuł go od tak dawna.
Po policzkach kobiety płynęły stróżki łez, które zatrzymywały się w kącikach jej ust. Już zdążyła go dostrzec. W jej oczach dojrzał pustkę, która przeraziła go do głębi.
– Coś cię boli? Wezwać lekarza?
Przecząco potrząsnęła głową. Wielka kropla łzy spłynęła jej do podbródka i dalej w dół szyi, aż ugrzęzła w koronkowym obszyciu topu.
– Już dobrze – powiedział.
Przyklęknął obok niej i oparł dłonie na udach.
– Pobędę tu chwilę z tobą.
Nie odpowiedziała, ale zauważył, że rozluźniła napięte ramiona.
– Mam kogoś wezwać? Może rodzinę?
Klęcząca powoli otarła twarz dłonią.
Simon pomyślał, że wstanie i odejdzie. Był przecież tylko obcym mężczyzną. Nagle poczuł jednak, że wcale nie chce, by odeszła.
– Chciałbym ci pomóc. Powiedz tylko, czego potrzebujesz.
– Potrafisz cofnąć czas? – zapytała ściśniętym od płaczu głosem.
Pytanie wstrząsnęło nim do głębi. Przypomniał sobie, jak bezradny czuł się wobec Rani. Zarzucała mu, że ich życie biegnie już osobnymi drogami. Czuł się winny. W ostatnich kilku latach ich miłość wygasła, ale przez dwie dekady słynna kiedyś gwiazda była wszak częścią jego życia. Najlepszą przyjaciółką i kochanką. Jej śmierć była dla niego ogromną i bolesną stratą.
Usiadł na ziemi, podciągnął kolana i oparł się plecami o brzeg sofy.
– Setki razy zadawałem sobie to pytanie. Ale nikt na świecie, bogacz czy biedak, nie może cofnąć czasu.
Usiadła naprzeciw niego, opierając się o niski stolik stojący przed sofą. Ich stopy i kolana niemal się stykały. Zwrócił uwagę na jej ładnie umięśnione uda odsłonięte przez krótkie dżinsowe szorty. Każde jej wolne poruszenie głową czy ruch nogi emanowały wdziękiem.
Całe jej ciało otaczała aura zmysłowego wdzięku.
– Głupie pytanie, co? – szepnęła. – Wierzymy, że gdyby udało się wrócić do przeszłości, podjęlibyśmy inne decyzje. Ale prawda jest taka, że nie mogliśmy podjąć innych. Przynajmniej ja nie potrafiłam. Jednak wciąż do niej wracam, jakbym miała wtedy inny wybór.
Simon oparł głowę o brzeg sofy i przymknął oczy. Dobrze rozumiał te słowa. Wciąż śniła mu się ostatnia wielka kłótnia z Rani. Ona chciała tchnąć nowe życie w ich małżeństwo. Próbując ratować rosnący dystans między nią a Simonem i Meerą, rzuciła pomysł, że znów skorzysta z in vitro.
On nie mógł się zgodzić.
Może Rani zapomniała, jak wiele kosztowało jej ciało i serce ostatnia taka próba, ale on nie zapomniał. Tłumaczył żonie, że sama zbliża się do czterdziestki, a stres związany z zabiegiem może, jak przedtem, złamać jej kruchą równowagę psychiczną. Na próżno. Ona nalegała, on odmawiał. Takie napięcie musiało w końcu wybuchnąć, jak wrzód, który musi pęknąć. Pewnego wieczora doszło między nimi do zażartej kłótni. Rani pędem wypadła z domu i wsiadła do samochodu.
Kwadrans później zginęła w wypadku.
Czy mógł cokolwiek zmienić w ostatnich kilku latach małżeństwa? Gdy on i Meera już jej nie wystarczali? A gdyby znów zgodził się na in vitro, choć przecież zabieg nie udał się, gdy była o wiele młodsza, i niemal zakończył ich rozwodem? A gdyby nie pokłócili się w ten ostatni wieczór? Wciąż by dziś żyła?
Te pytania dręczyły go niemal w każdej wolnej chwili.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel