Rósa i Björk
Na islandzkich Fiordach Zachodnich dochodzi do morderstwa. Wpływowy lokalny samorządowiec zostaje znaleziony martwy, zastrze¬lony na pustej trasie narciarskiej. Dochodzenie prowadzi śledcza Hildur Rúnarsdóttir i jej partner, Jakob Johanson – policjant oddelegowany z Finlandii. Oboje szybko odkrywają, że ofiara miała wrogów. To paradoksalnie nie ułatwia rozwikłania sprawy.
Traumy z dzieciństwa Hildur wracają, gdy zaczyna się wyjaśniać zagadka zaginięcia jej sióstr, Rósy i Björk. Po latach odnaleziono ich ubranka zakopane razem z kośćmi, jednak okoliczności nie wskazują jednoznacznie, że dziewczynki poniosły śmierć.
Za Hildur i Jacobem podąża ciemność. Jest jak zasłona, która skrywa tajemnice.
Sekrety, wszędzie sekrety. A jeśli nie wszystkie warto odkrywać?
Fragment tekstu
PRZEDTEM
Rozdział 1
1994, Ísafjörður
Duże mokre płatki śniegu coraz szybciej opadały na przednią szybę samochodu, jakby o szkło rozplaskiwały się dorodne muchy. Był listopad, początek zimy. Do pracy wychodziło się po ciemku i z pracy wychodziło się po ciemku. Słońce wschodziło na północnym niebie na kilka godzin, ale pozostawało skryte za otaczającymi wieś górami. Mieszkańcy przez całą zimę żyli w cieniu.
Żuchwa mężczyzny drgała, a jego palce zaciskały się na kierownicy. Zdał sobie sprawę, że jest mocno spóźniony. Godzinę temu auto zakopało się w śniegu i jego odkopywanie pochłonęło cenny czas. Nie wyrobił się.
Samochód poruszał się zbyt wolno, ale kierowca nie miał odwagi jechać szybciej. Nie zmienił jeszcze opon na zimowe, a jezdnia była śliska. Gdyby przyspieszył, mógłby wpaść w poślizg i wtedy wszystko by się posypało.
Nie powinno go dziś tu być, w środku tej sytuacji. Pluł sobie w brodę, że się zgodził, ale tak naprawdę nie miał wyboru. Człowieka takiego jak on, samotnego i bez szkoły, nikt nie uważał za godnego zatrudnienia na stałe. Jak to lubiła mawiać jego babka nieboszczka, kart nie da się wymienić w trakcie gry. Trzeba grać tymi, które się dostało. Babka młodo owdowiała i sama zajmowała się przychówkiem, doiła krowy i soliła dorsze. Żeby zarobić, trzeba było wtedy dużo pracować. Teraz tak samo. Mężczyzna musiał się zadowolić pracami dorywczymi. Legalnymi i nielegalnymi. Za te drugie dostawał więcej pieniędzy, a pieniędzy potrzebował. Takie zlecenia się opłacały.
Podwinął rękaw jasnego swetra i spojrzał na zegarek. Była czwarta, ale opady zdążyły już dotrzeć znad morza do wioski. Niech to szlag. Według prognozy zamieć miała się rozpocząć dopiero później, wieczorem. Za rondem droga wyglądała na odśnieżoną. Postanowił zaryzykować i trochę dodać gazu. Miał wrażenie, że śnieg tylko się wzmaga, ale latarnie stojące na straży przy głównej ulicy pomagały mu utrzymać kurs.
Potem zobaczył coś, co zgasiło w nim iskierkę nadziei. Autobus szkolny. Pojazd przewożący dzieci nadjechał z przeciwka. Mężczyzna poczuł ukłucie zawodu. Nie zdążył.
Na następnym skrzyżowaniu skręcił w lewo, na drogę prowadzącą do domu. Zaparkował przed budynkiem, zgasił silnik i zaczął się zastanawiać.
Potarł czoło, na którym skroplił mu się pot. Swędziała go blizna. Tak działo się zawsze, kiedy się denerwował. Podrapał ją grubym paznokciem palca wskazującego. Miłe uczucie. Paznokieć zagłębił się w nierównej, pokrytej drobnymi krostkami skórze i poruszał po bliźnie w tę i z powrotem. Mężczyzna westchnął głęboko i drapał się dalej. Rzecz jasna, znakomicie zdawał sobie sprawę z tego, że pocieranie blizny jest niemądre, ale w tej chwili sprawiało mu tyle przyjemności, że nie potrafił się oprzeć pokusie.
Wreszcie do niego dotarło, co powinien zrobić. Autobus szkolny zatrzymuje się w wielu miejscach. Mógłby wyprzedzić pojazd, pojechać na właściwy przystanek i tam zaczekać. Oczywiście, że tak zrobi.
Właśnie przekręcał kluczyk w stacyjce, kiedy dostrzegł ruch po lewej stronie. Drzwi jego domu się otworzyły. Spojrzał w ich kierunku i zobaczył, że z budynku wyszły dwie dziewczynki. Zatrzymały się na rogu, najwyraźniej o czymś rozmawiały. Stały przygarbione, żeby lepiej się ochronić przed zawieją.
Jak to, dlaczego dziewczynki jeszcze tu są? Przecież autobus odjechał. Mężczyzna znów potarł bliznę i się zamyślił. Może się spóźniły. Wyprostował się, ale nie uruchomił silnika. Jeszcze nie. Nie chciał zwracać na siebie uwagi.
Przyjrzał się dzieciom dokładniej. Ich wygląd odpowiadał opisowi, który dostał od zleceniodawcy. Zleceniodawca. Tak nazywał każdego, kto prosił go o różne przysługi w zamian za wynagrodzenie. Dzisiejsza robota wydawała mu się dziwna, ale zaoferowana kwota była tak duża, że zdusił wątpliwości i przyjął pracę. Dziewczynki powinny być trzy, a widział tylko dwie. Gdzie była trzecia? Mężczyzna rozglądał się przez chwilę, ale nikogo nie zauważył. Niech będzie. Tak czy inaczej zrobi to, co obiecał.
Dwoje dzieci niewiele różniących się wzrostem. Czapki z owczej skóry, niższa z dziewczynek w płaszczyku obszytym futerkiem. Na plecach wyższej – plecak w kucyki. Wciąż rozmawiały. Mniejsza pokazywała na swoje buty i płakała. Większa złapała ją za ramiona i szepnęła coś do ucha.
Potem ruszyły przed siebie. Małymi, ostrożnymi krokami podążyły w stronę głównej ulicy wioski, osłaniając dłońmi twarze przed zacinającym śniegiem.
Wzdłuż głównej drogi dało się iść tylko w jednym kierunku, przeciwnym do centrum. Mężczyzna nie spuszczał wzroku z dwóch pochylonych postaci. Uruchomił silnik dopiero wtedy, kiedy uznał, że dziewczynki wystarczająco się oddaliły. Ani razu się nie odwróciły, żeby popatrzeć za siebie. Szły poboczem jedna za drugą. Mężczyzna ruszył, kiedy dotarły do zakrętu przy kościele.
Brzydka pogoda zagoniła ludzi do domów. Nikt w takich warunkach nie przebywał na zewnątrz, jeśli naprawdę nie musiał. Dlatego ruch był bardzo niewielki. Mężczyzna widział, jak jedno szare, zmierzające w stronę wioski auto wyjeżdża dziewczynkom naprzeciw, ale kierowca nawet nie zwolnił.
Cudownie. Wręcz cudownie, pomyślał. Zleceniodawca będzie zadowolony, on sam też będzie zadowolony. Robota zostanie wykonana i wszyscy na tym zyskają. To znaczy, no, co do dziewczynek, to nie był pewien. O nich w ogóle nie był w stanie myśleć. Nawet ich dobrze nie znał ani nie rozumiał toku myślenia zleceniodawcy.
Mężczyzna zaczął nerwowo bębnić w kierownicę. Rozumienie nie wchodziło w zakres jego obowiązków. Dlatego nawet się nie zastanowił, dlaczego dziewczynki mają zostać porwane ani gdzie skończą. Wykona zlecenie i dostanie drugą część wynagrodzenia. Potem zapomni o wszystkim, jakby się nigdy nie wydarzyło.
Minęło kilka minut i śnieg na chwilę się uspokoił. Mężczyzna wyłączył wycieraczki. Był zadowolony i pozwolił myślom popłynąć w stronę czekającej go wypłaty. Ileż to świetnych rzeczy będzie mógł załatwić za taką sumę. Zyska gotówkę na własne mieszkanie. Będzie mógł zrobić sobie przerwę od nudnych prac fizycznych, zostawić dorywcze zlecenia innym i przez jakiś czas po prostu cieszyć się życiem. Na jego zniekształconej twarzy pojawił się błogi uśmiech.
Zjechał na skraj drogi i zatrzymał się na moment. Czekał, aż dziewczynki posuną się dalej. Większa znów złapała mniejszą za rękę. Przyspieszyły kroku.
Mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją, gdy zrozumiał, dokąd idą. Nie planowały mierzyć się z biegnącą wyżej szosą, tylko chciały się przedostać do domu nowym tunelem. Łączący trzy wioski przekop przez górę nie był jeszcze otwarty dla ruchu samochodowego, ale prawie wszyscy mieszkańcy dobrze wiedzieli, że roboty zostały już zakończone. Przez tunel dało się przejść.
Wyglądało na to, że śnieg znów się wzmagał. Popołudniowe światło przygasło. Niedługo na zewnątrz będzie tak samo ciemno jak we wnętrzu góry. Mężczyzna z zadowoloną miną znowu zaczął się drapać po bliźnie. Plan dzieci pasował mu wyśmienicie. Z tunelu nikt nie korzystał. Tam nikt nie zobaczy tego, co miało nastąpić.
Trzymał się kilkaset metrów za dziewczynkami. Obserwował je przez szybę. Krok za krokiem zbliżały się do tunelu. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, był czerwony plecak w kucyki na plecach większej z nich. Potem przepadły.
Jeszcze raz szybko się rozejrzał. Nie dostrzegł żadnego ruchu. Ani ludzi, ani samochodów. Otaczał go gęstniejący z minuty na minutę mrok. W żółtych reklamówkach na tylnym siedzeniu były ubrania, których zażądał zleceniodawca, i kilka maskotek. Mężczyzna znów przesunął palcem wskazującym po bliźnie, długo i z rozkoszą. Potem nacisnął pedał gazu. Samochód zniknął w tunelu.
Rozdział 2
Lato 2008, Ísafjörður
Marynarka leżała jak ulał, chociaż niskie krzesło zmuszało wysokiego mężczyznę do siedzenia w przykrym pochyleniu. Nie rozumiał, dlaczego ktokolwiek chciałby mieć w domu te niewygodne designerskie duńskie krzesła. Próbował wyciągnąć nogi pod stołem. Koniakowe meble nie były jego zdaniem szczególnie ładne, ale chyba pasowały do minimalistycznego wystroju w stylu skandynawskim. Jedno takie krzesło na pewno kosztowało więcej niż miesięczny czynsz za kawalerkę w centrum Reykjavíku.
Można by pomyśleć, że za takie pieniądze dostanie się coś, na czym dobrze się siedzi. Próżne nadzieje. Odsunął się nieco od stołu jadalnego, wyprostował plecy i założył nogę na nogę.
– Te krzesła są koszmarne – przyznał człowiek w okularach i nalał wysokiemu mężczyźnie filiżankę parującego napoju. Nie podzielał gustu swojej małżonki, ale powiedział, że nauczył się go znosić. – Żyjemy w zgodzie, kiedy ona może sobie w domu porabiać, co tylko jej się podoba. A jak żona jest w dobrym nastroju, mnie też łatwiej o szczególne przywileje.
Człowiek w okularach puścił oko na znak komitywy i odstawił na podstawkę chromowany dzbanek do kawy.
Wysoki mężczyzna roześmiał się ze zrozumieniem i sięgnął po stojący na stole dzbanuszek ze śmietanką. W pracy pielęgniarki miały zwyczaj zastawiania lodówki w kafeterii śmierdzącym odtłuszczonym mlekiem. Zamieszał kawę srebrną łyżeczką i na chwilę zamknął oczy. Tłusta śmietanka podkreślała głęboki smak ciemno palonej kawy. W tym momencie czuł, że życie jest idealne.
Najwyraźniej życie dobrze się obeszło również z jego starym przyjacielem. Dom był fantastyczny. Duży, jasny budynek zajmował powierzchnię co najmniej dwustu metrów kwadratowych. Ogród był dobrze utrzymany, a na tyłach chyba tryskała fontanna. Na ścianach wisiała skandynawska sztuka nowoczesna, a lśniące nowością wyposażenie kuchni wyglądało jak żywcem wyjęte ze starannie zaaranżowanych fotografii w najnowszych numerach czasopism wnętrzarskich.
– Piękny dom. Jeszcze nigdy tu nie byłem – rzucił.
– Wprowadziliśmy się parę lat temu. Chcieliśmy mieć więcej miejsca – odparł ten w okularach, po czym usiadł naprzeciwko i podsunął przyjacielowi leżące na stole czekoladki. – Częstuj się, to belgijskie. W Brugii jest świetna manufaktura, którą odkryłem podczas pewnej podróży służbowej. Czasem zamawiamy też z dostawą do domu. – Gdy mlaskając, rozkoszował się czekoladką, na jego twarzy wykwitł zagadkowy uśmiech. – Cukierniczka, która mi je sprzedała, to w ogóle niezła sztuka. – Uniósł dłonie i wykonał nimi wiele mówiący, okrągły gest. – Premie dla stałych klientów mają tak dobre, że dość często wpadam zrobić zakupy na miejscu.
Wysoki mężczyzna wybuchnął śmiechem, kręcąc głową.
– Kurde, ani trochę się nie zmieniłeś przez te lata.
– A dlaczego miałbym się zmienić? Nie ma co przerabiać dobrego. – Okularnik wziął z tacki kolejną czekoladkę.
Przez chwilę siedzieli przy stole w ciszy, w skupieniu smakując czekoladę. Potem wysoki mężczyzna znów zmienił pozycję na krześle. Nie miał wiele czasu. Za pół godziny powinien być z powrotem w pracy i przyjmować pacjentów. Zabójczo nudne wieczorne dyżury w tym tygodniu przypadły akurat jemu. Dzieci z bólem uszu, wieśniacy, których kopnął koń, pomiary ciśnienia tętniczego i wypisywanie recept. Jego głównym źródłem dochodu był prywatny gabinet w Reykjavíku, ale żeby otrzymać zgodę na wykonywanie zawodu, trzeba było od czasu do czasu brać dyżury w publicznej służbie zdrowia. Najchętniej dyżurował na wsi, bo za to więcej płacili.
– No to powiedz mi, czemu zaprosiłeś mnie na kawę w samym środku dnia pracy.
Gospodarz zdjął z nosa okulary w okrągłych oprawkach, palcem wskazującym i kciukiem potarł powieki, po czym założył okulary z powrotem. Wyciągnął się, żeby wziąć ze stojącego obok narożnego regału niebieską teczkę z dokumentami, którą położył przed sobą na stole.
– W tej teczce jest karteczka z nazwiskiem. Ta osoba była u ciebie z wizytą i jej dokumenty przez przypadek zaginęły. – Popchnął teczkę na drugą stronę stołu i ostro popatrzył przyjacielowi w oczy. Podkreślił swoje słowa, trzykrotnie stukając w nią palcem wskazującym. – Rozumiesz? Zaginęły. To przykre, ale czasami tak się zdarza.
Wysoki mężczyzna wahał się przez chwilę, ale w końcu wziął teczkę do ręki. Zdjął gumki spinające rogi i otworzył. Ujrzawszy nazwisko zapisane na papierze w kratkę, drgnął. Oczywiście pamiętał ten przypadek. Niebywale okropna sprawa. To, co mu teraz proponowano, wydawało się niemożliwe. Przecież nie mógłby w żaden sposób…
Okularnik odchrząknął i odrobinę podniósł głos.
– Widzę, że się wahasz. Niepotrzebnie. To nie jest takie złe, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. W końcu chodzi tylko o drobny szczegół. Załatwisz to błyskawicznie.
Teczka w dłoniach była jakby wilgotna, skręcało go w żołądku. Wysoki mężczyzna źle się poczuł. Wypita przed chwilą kawa zaczęła przelewać mu się w brzuchu.
– To proste! Papiery znikną, a ty dostaniesz tę długo wyczekaną działkę. Nakłonię radę do głosowania w przyszłym tygodniu – oznajmił zdecydowanym tonem okularnik i splótł dłonie pod brodą.
Działka. Wysoki mężczyzna już od dawna próbował nabyć pewien należący do gminy skrawek ziemi. Miał pomysł na niezwykle dochodowy biznes. Zagraniczni inwestorzy czekali w gotowości, a prace przygotowawcze zostały poczynione. Potrzebował jeszcze tylko tej działki, żeby móc zacząć. Potem pieniądze popłyną nieprzerwanym strumieniem.
Przetwórnia rybna była jego ścieżką ku bogactwu. Nie chciał do końca życia obmacywać obcych ludzi i wysłuchiwać ich lamentów. Pensja była dobra, temu nie przeczył, ale prawdziwe możliwości wzbogacenia się leżały poza zawodem lekarza. Przetwórnia hodowlanego łososia będzie sprawą zupełnie innego kalibru. Przyniesie mu wielkie zyski. Rozkręci działalność, a po paru latach sprzeda firmę norweskiemu inwestorowi. Wstępne umowy zostały już podpisane. Jego długofalowym planem było całkowite porzucenie medycyny i przejście do świata biznesu. Chciał się obracać w większych kręgach i uciec z tej gównianej wysepki. Przetwórnia odgrywała w tych zamierzeniach ważną rolę.
Wysoki mężczyzna wziął ze stołu szklany dzbanek i nalał sobie szklankę chłodnej wody. Zmusił się, żeby myśleć logicznie. Teraz potrzebna była zimna krew. Planuj dobrze, działaj bez lęku. Nie zwlekaj. Uderzaj, kiedy wróg nie będzie przygotowany. To zdanie przeczytał w swojej ulubionej książce, Sztuce wojennej Sun Tzu. Właśnie tak postąpi, bo nie ma innej możliwości.
Odstawił pustą szklankę na blat, wstał, wsunął niewygodne krzesło z powrotem pod stół i wziął teczkę. Po czym wyciągnął dłoń, żeby przypieczętować umowę.
TERAZ
Rozdział 3
Reykjavík, luty 2020
Łagodny przedwiosenny wiatr rozwiewał włosy oficer śledczej Hildur Rúnarsdóttir tak, że długie pasma kołysały się z południa na północ. Hildur złożyła ręcznik, położyła go na ławce obok plecaka i nasunęła na nogi białe plażowe klapki z nadrukowanym logo sieci stacji benzynowych. Klapki były niezbędne, bo przy ścieżce leżały czasem odłamki szkła i inne śmieci. Hildur przecięła białą piaszczystą plażę i minęła pomost. Laguna wykopana po jego prawej stronie była podgrzewana. Woda pompowana z gorącego źródła utrzymywała temperaturę kąpieliska powyżej piętnastu stopni. Hildur przeszła dalej, kierując się w stronę otwartego morza. Zrzuciła klapki z nóg i weszła do zimnego oceanu.
Najpierw zmarzły jej kostki, potem kolana. Piaszczyste dno przyjemnie masowało podeszwy stóp. Na przeciwnym brzegu zatoki widać było nadmorskie szeregowce Kópavogur na przedmieściach Reykjavíku. Gdy woda o temperaturze ośmiu stopni sięgnęła jej ponad mięśnie brzucha, Hildur zanurzyła się i zaczęła rozgarniać ją rękami. Denerwowało ją, że na plaży są też inni. Morze zawsze było dla niej miejscem, gdzie chciała cieszyć się ciszą i radzić sobie sama.
Chociaż panowało dopiero wczesne przedwiośnie, publiczna plaża Reykjavíku była zaskakująco zatłoczona. W ostatnich latach zapanował szał morsowania i dało się to odczuć. Roiło się od ubranych w neoprenowe buty i rękawiczki pływaków, którzy głośno ze sobą rozmawiali.
Hildur nie używała specjalnych akcesoriów do pływania w zimnej wodzie. Do surfowania nosiła piankę, ale pływanie to było co innego. Zimną wodę powinno się czuć na skórze. Hildur lubiła od czasu do czasu przemarznąć do szpiku kości. Gdy zimno przenikało ją od podeszew w górę, do brzucha i klatki piersiowej, serce zaczynało wolniej bić. To ją uspokajało.
Przepłynąwszy ponad dwieście metrów, usłyszała, jak ktoś krzyczy do niej z przeciwnego brzegu. Okrągławy, podstarzały mężczyzna w białym szlafroku frotte uniósł zwinięte dłonie do ust i darł się na cały głos:
– Nie powinno się wypływać tak daleko!
Hildur zirytowało, że musiała się zatrzymać. Spojrzała w stronę mężczyzny i pomachała mu. Pokazała uniesiony kciuk na znak, że panuje nad sytuacją. Morze było dla niej całym światem. Leczyło smutki i pomagało odnaleźć radość. Na morzu mogła być sama i walczyć z czymś, czego nigdy nie będzie mogła zwyciężyć. Kochała surfing. W Reykjavíku było jej trudniej, bo brakowało tu takich fal i pustych plaż jak w domu na Fiordach Zachodnich.
Znała stolicę z czasów studenckich. Ukończyła szkołę policyjną i na kilka lat została tu w pracy. Kiedy komenda policji z jej rodzinnych stron szukała nowego śledczego i kogoś, kto poprowadziłby na prowincji Jednostkę do spraw Zaginięć Dzieci, Hildur złożyła papiery i dostała tę robotę. Powrót do Ísafjörður dobrze jej zrobił. Przez ostatnie dziesięć lat prowadziła w miarę zrównoważone życie. Czuła, że jej miejsce jest pomiędzy stromymi górami a wzburzonym morzem. Siły przyrody i ciemne zimy wielu przerażały, ale nie ją. Dla niej nieokiełznany wiatr i fale smagające przybrzeżne ulice wioski oznaczały spokój i jasność umysłu. Tworzyły granice, które zmuszały ją do pozostania na swoim miejscu.