Róża Napoleona
Wyjątkowa i przejmująca opowieść o Józefinie i Napoleonie
Francja, 1790 rok. Kobieta, która wiele lat później zasłynie jako Józefina Bonaparte, ucieka z ogarniętej zamieszkami Martyniki do Paryża. Kilka lat wcześniej opuścił ją mąż i sama musi stawiać czoła losowi. Okazuje się jednak, że również w Paryżu ani ona, ani jej dzieci nie są bezpieczne – zaczęła się rewolucja francuska. Oskarżona o wrogość wobec rewolucji, Józefina trafia do jednego z osławionych więzień dla zwolenników monarchii. Czeka ją gilotyna.
Tymczasem młody wojskowy, Napoleon, na swój sposób szuka szczęścia i uznania. Jest zdolny, obdarzony silną wolą i ponadprzeciętnym zmysłem strategicznym – ma wszystko, by osiągnąć wielki sukces. Podobnie jak Józefina czuje się jednak zagubiony w szybko zmieniającym się świecie.
Kiedy ich drogi się przetną, historia wkroczy na inne tory.
Jacobine van den Hoek jest holenderską autorką, felietonistką i organizatorką wydarzeń kulturalnych. Jej debiut powieściowy Zondebok (Kozioł ofiarny), poświęcony silnym kobietom w XVI-wiecznym Amsterdamie, spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem czytelników. Mieszka w Amstelveen. Róża Napoleona to jej druga powieść.
Fragment książki
Prolog
Miałam piętnaście lat, kiedy ją spotkałam. Widziałam ją tylko raz, ale jej twarz wciąż stoi mi przed oczami tak wyraźnie, jakby wczoraj czekała na mnie przed drewnianym domem na szczycie wzgórza na Martynice. Jakby wiedziała, że przyjdę. Jej ciemną skórę znaczyły liczne bruzdy. Nosiła obszerną sukienkę – dokładnego koloru nie pamiętam – a w uszach złote kolczyki w kształcie koła. Jednak wrażenie zrobiły na mnie przede wszystkim jej oczy, intensywne i czarne. Czułam się, jakby na wskroś przenikała mnie wzrokiem, dostrzegając coś, co dla innych pozostawało ukryte. Mówiono, że wyleczyła kiedyś z dżumy kreolską córkę francuskiego generała. Po tym cudownym ozdrowieniu rozniosła się pogłoska, że oprócz posiadania uzdrawiających mocy, potrafi też przepowiadać zdarzenia, i do dzisiaj te przepowiednie zawsze się sprawdzały.
Razem z przyjaciółką – dziwnym trafem nie pamiętam jej imienia – postanowiłyśmy pojechać konno przez wzgórza do miejsca, w którym wieszczka podobno mieszkała. Zaciekawione wymknęłyśmy się z domu pewnego ciepłego popołudnia, nie mówiąc o tym Eufemii, mojej niani.
Po godzinach jazdy dotarłyśmy do rozpadającej się chatynki na szczycie. Wąska ścieżka prowadziła do drewnianego domu, obrośniętego zdziczałym krzakiem różanym i otoczonego drzewami iglastymi. Zapukałyśmy, a wieszczka wpuściła nas do środka. Jako pierwsza mogłam usiąść przy jej stole w niewielkim ciemnym pokoju na tyłach domu. Pachniało dziwnymi ziołami – słodkawy, a zarazem ostry zapach, na który potem nigdy więcej się nie natknęłam. Patrzyła na mnie przenikliwie, gdy na jej prośbę wskazywałam dziesięć kart. Wyłożyła je przede mną na obrusie, na którym wyhaftowano kędzierzawe postaci. Zapytała, na jakie pytanie chcę uzyskać odpowiedź, a ja odparłam, że chcę wiedzieć, czy uda mi się kiedyś znaleźć mężczyznę, który zapragnie się ze mną ożenić.
Przez chwilę wpatrywała się w karty, po czym ujęła moją dłoń. Jej ręce były ciepłe i suche. Następnie skinęła, jakby sama sobie przyznawała rację, a jej oczy zalśniły. Zadawała pytania spokojnym, przyjemnym głosem. O ile pamiętam, na wszystkie odpowiedziałam pozytywnie. To dawało nadzieję. Wiedziała różne rzeczy. Czuła różne rzeczy. Powiedziała coś o mojej matce, o trudnej relacji, jaka mnie z nią łączyła. I coś o moim ojcu. Nie wszystko pamiętam równie wyraźnie. Pozostała mi przepowiednia dotycząca mojego przyszłego męża: wyjdę za mąż! Pojawi się mężczyzna, który poprosi o moją rękę. I ku mojemu zdumieniu dodała, że przy nim będę bardziej wywyższona niż królowa. I powiedziała coś o moim szczęściu.
Z drugiego pokoju usłyszałam chichotanie przyjaciółki. Jej śmiech zdekoncentrował Madame David – wstała rozzłoszczona, otworzyła drzwi i kazała jej wyjść. Nasze oczy się spotkały, a moja przyjaciółka zrobiła głupią minę. Uśmiechnęłam się do niej, jakbym i ja traktowała to wszystko jako niezły żart. Myśl, że jakiś szanowany mężczyzna chciałby się ze mną ożenić, była absurdalna.
– To… To wydaje mi się nieprawdopodobne, żebym kiedykolwiek miała być wywyższona… Czy jest pani pewna? – zapytałam Madame David, gdy ponownie usiadła naprzeciw mnie.
– Chcesz pojechać na stały ląd? Do Francji?
To nie było pytanie. Raczej stwierdzenie. I taka była prawda. Opowieści ojca wzbudziły we mnie ciekawość, jak wygląda życie we Francji. Jak wygląda Paryż. Często opowiadał o czasach, kiedy pracował na dworze jako paź. O przyjęciach, sukniach dam, muzyce, miłej atmosferze.
– Spodobałoby ci się, Rose. Ty tam pasujesz – stwierdziła wcześniej.
Gdyby sztorm nie zniszczył La Pagerie, gdyby ojciec znowu mógł doprowadzić plantację do rozkwitu, gdybym była mniej brzydka… Gdyby…
Madame David zdawała się czytać moje myśli i lekko skrzywionym palcem wskazała na obraz na ścianie. Wcześniej go nie zauważyłam, prawdopodobnie dlatego, że w pokoju panował mrok. Ale teraz moje oczy przywykły do ciemności i zobaczyłam, że nad podwyższeniem z garnkiem z ziołami wisi portret królowej Francji, Marii Antoniny. Dobrze go znałam. Była wtedy jeszcze austriacką księżniczką i nie miała piętnastu lat. Portret został namalowany tuż przed jej ślubem z naszym królem Ludwikiem XVI.
– Czasami rzeczy wydają się niewyobrażalne. Ale wiesz, dziecino, nikt nie uniknie swojego losu. Ty też nie.
I choć jej nie wierzyłam – no, niezupełnie wierzyłam – w tej chwili po raz pierwszy spojrzałam na siebie innym wzrokiem; przepowiednia zasiała w moim sercu ziarnko nadziei.
Mój wysoki status uczyni mnie w końcu nieszczęśliwą. To też powiedziała.
Część 1
Pośród chaosu jest też szansa
Sun Tzu, Sztuka wojny, przeł. Dariusz Bakalarz
1790
1
Mocno uczepiona palcami relingu La Sensible, widzę wyłaniający się w oddali Brest. Z mgły wyrasta wieża Tanguy na skałach. Wokół mnie marynarze w pośpiechu zrzucają żagle – jeszcze chwila, a wpłyniemy do portu, zacumujemy i w końcu Eufemia, Hortensja i ja znowu postawimy stopę na stałym lądzie. Koniec kołysania, koniec podchodzących do gardła kwasów żołądkowych, a także dusznego, zimnego pomieszczenia pod przednim pokładem, w którym nocą myszy biegają po drewnianych deskach, między workami z ładunkiem.
Drżąc, ciaśniej otulam się wełnianym kocem, którego używam jako płaszcza. Wprawdzie podczas morskiej podróży miałam wystarczająco dużo czasu, żeby przyzwyczaić się do przejścia z wilgotnego karaibskiego upału Martyniki do klimatu europejskiego, ciągle jednak było mi zimno. W czasie rejsu zatroskana Eufemia niejednokrotnie dotykała mojego czoła i pytała, czy dobrze się czuję. Również Hortensja, moja siedmioletnia córka, często kładła się przy mnie i z czułością otaczała mnie ramieniem. Miękkim, ciepłym głosem raz za razem mówiła, że tak bardzo chciałaby znowu pójść ze mną na spacer. Zawsze to lubiła. Już teraz tęskni do wzgórz Martyniki, powiedziała, tam zawsze tak ładnie pachniało. Ale też mnie pocieszała: widziała z pokładu zachód słońca. I znowu zobaczymy Eugeniusza. Jej starszego o dwa lata brata. Mojego syna. Przed dwoma laty zostawiłyśmy go u jego ojca w Paryżu. W listach pisał, że dużo się uczy i że Aleksander jest z niego dumny. Donosił, że ojciec myśli, iż ma zadatki na wielkiego wojskowego. Miał się dobrze, a my bardzo chciałyśmy mu wierzyć, ale przebijająca z jego słów samotność zasmucała nas, sprawiając, że z każdym dniem coraz bardziej tęskniłam do mojego dużego małego chłopca.
Morze jest dzisiaj niespokojne. Przełykam to, co mi podchodzi do gardła. To już trzecia nasza podróż przez północne rejony Oceanu Atlantyckiego, mimo to trudno do takiej wyprawy przywyknąć. W pierwszym tygodniu Eufemii i Hortensji dokuczała silna choroba morska, ale ich organizm w jakiś sposób oswoił się z kołysaniem statku, dusznymi pomieszczeniami, monotonnym i skąpym pożywieniem, które dostawaliśmy. Moje ciało reaguje inaczej.
Nie narzekam. Z góry wiedziałyśmy, że podróż nie będzie przyjemnością. Kule armatnie, wystrzeliwane przez powstańców z nabrzeża, przelatywały obok naszych głów i wpadały do wody niecały metr od nas. Cieszyłyśmy się, że jakiś podoficer pchnął nas na trap statku, a kapitan bez szemrania przydzielił nam potem miejsce w dziobówce. Surowym tonem kazał zrobić dla nas łóżko z paru worków trzciny cukrowej. Byłyśmy mu wdzięczne. Miałyśmy szczęście. Nasz los mógł potoczyć się inaczej.
Na plantacji La Pagerie nie było już czasu na spakowanie bagaży, gdy niewolnicy i ich sprzymierzeńcy ruszyli na naszą posiadłość. Przypadkiem Hortensja była obok mnie, może to przeczuwała; wśród naszych niewolników już od wielu dni panował niepokój, odkąd w dużym mieście wybuchły zamieszki. Mimo to matka nie zmieniła zdania: nie jedzie z nami. Chce zostać. To jej miejsce urodzenia, jej ziemia, i jeśli ma umrzeć, to na La Pagerie.
Objęłyśmy się. Wzięłam Hortensję za rękę, odwróciłam się do Eufemii, żeby się pożegnać – jako niewolnicę spotkał ją kiedyś lepszy los i została moją nianią. Dawniej często zabierała mnie do chat, w których mieszkali jej bracia i siostry. Wspólnie tam śpiewaliśmy i tańczyliśmy. Eufemia nauczyła mnie nazw i właściwości roślin, drzew, krzewów i kwiatów. Kiedy byłam smutna, śpiewała mi, żeby mnie rozweselić. Śpiewała mi też podczas naszej poprzedniej podróży do Francji, jeszcze z moim ojcem. Tam, we Francji, ukryta za parawanem, ponieważ czarnoskóra służąca nie mogła być widoczna, była świadkiem mojej przysięgi małżeńskiej. Pocałowała mnie w policzek, gdy po ślubie mogłam używać tytułu wicehrabiny. Zostałam żoną Aleksandra de Beauharnais, mężczyzny, z którym teraz od lat byłam już rozwiedziona.
Wyjeżdżając przed kilkoma tygodniami z Martyniki, spodziewałam się, że Eufemia, podobnie jak matka, uściska mnie i że prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczymy.
– Jadę z tobą. – Nie patrząc na mnie, wzięła ode mnie Hortensję i szybko ruszyła do czekającego już powozu, którym miałyśmy uciec. Chciałam pójść za nią, lecz matka poprosiła, żebym zaczekała.
Sięgnęła do szuflady biurka, wyjęła z niej puzderko i złożyła je w moich dłoniach.
– W każdym razie weź to. Przyniesie wam szczęście.
Objęłam matkę, poczułam słodki, trącący spalenizną zapach jej włosów i po raz ostatni mocno ją przytuliłam. Później, gdy nasz pojazd pędził w stronę portu Fort Royal, a my trzymałyśmy się ławek i bocznych uchwytów, żeby nie obijać się o siebie, zdałam sobie sprawę, że prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę matki.
Przestraszył mnie odgłos opuszczanych i podwiązywanych żagli, krzyki marynarzy.
– Wszyscy gotowi? Fokmaszt w dół! Raz. Dwa. Trzy.
– Proszę zejść na dół, madame. – Ktoś popycha mnie w stronę kajuty. – Stoi pani na drodze. Zaraz oberblinda zejdzie na dół i zmiecie panią do morza. No już! To nie miejsce dla kobiet.
Moje surowe spojrzenie nie wystarcza, by przekonać marynarza, że przecież jestem ostrożna. Daje mi delikatnego, lecz stanowczego kuksańca i nie pozostawia wyboru. Chwilę później z wielkim hukiem spada górny skośny żagiel. W ostatniej chwili, i potykając się o własne nogi, docieram do drzwi kajuty, gdzie czekają Eufemia z Hortensją.
Kiedy żagle zostały opuszczone, a liny z powrotem uprzątnięte, mogę znowu wyjść i moim oczom ukazuje się miasto portowe Francji. Kraju, który przed laty skradł mi serce, a do którego teraz wracam z mieszanymi uczuciami.
2
Z marynarskim workiem z prowiantem, otrzymanym od jednego z kucharzy, sakiewką monet i tylko w takim ubraniu, jakie miałyśmy na sobie w chwili wyjazdu, schodzimy z trapu La Sensible. Grunt pod moimi nogami kołysze się, jakby fale nie mogły się ze mną rozstać. Hortensja trzyma mnie mocno za rękę, a Eufemia próbuje oprzeć się o pusty, pozostawiony przez kogoś wózek ręczny.
W bresteńskim porcie jest tłoczno. Wokół widzimy załogantów, odchodzących każdy w swoją stronę, niektórzy jedynie z tobołkiem, inni z ciężkimi kuframi bagażowymi. Na trapie marynarze tworzą ludzki łańcuch: ładunek jest przekazywany z rąk do rąk, a ostatecznie wrzucany do wozów na nabrzeżu. Kapitan z mostka kapitańskiego statku widzi, że wszystko przebiega zgodnie z zasadami. Nasze spojrzenia się krzyżują i uniesionym do góry kciukiem życzy nam powodzenia. Uśmiecham się do niego, podnoszę rękę w geście pożegnania. Przyda się nam jego zachęta, podczas podróży słyszałyśmy niepokojące wieści: ludność mocno odczuła kryzys gospodarczy ostatnich lat, w miastach jest niespokojnie. Im więcej słyszałam, tym większe wątpliwości mnie ogarniały. Czy podjęłyśmy właściwą decyzję, wracając tutaj?
Pewnego ciepłego wieczoru rozmawiałyśmy na pokładzie z Eufemią i jednym z marynarzy. Opierał się o maszt, a my siedziałyśmy na drewnianych skrzyniach z linami.
– Chłopi – powiedział – robotnicy, kupcy, a nawet niższa szlachta domagają się zmian, same zobaczycie.
Skinęłam zmieszana.
– Czy nie jest pani wicehrabiną?
Ponownie skinęłam.
– No właśnie, tak słyszałem. Na pani miejscu przestałbym używać tego tytułu. Niech pani lepiej nazywa siebie obywatelką, citoyenne. Teraz każdy tak o sobie mówi. Wicehrabiny, markizy, wszyscy arystokraci są w trudnej sytuacji. Nie zdziwiłbym się, gdyby bogacze zostali pewnego dnia wyrzuceni ze swoich pięknych pałaców.
Na nabrzeżu woźnice na kozłach wypatrują potencjalnych klientów. Podchodzimy do najbliższego pojazdu i pytam furmana, ile kosztowałoby zawiezienie nas do Paryża. Wiemy już, że rozsądniej teraz mieszkać poza miastem, ale nie znam nikogo, do kogo mogłybyśmy się udać. A na gospodę nie mam wystarczająco dużo pieniędzy. Nie, pojedziemy do Paryża, do mojej starej przyjaciółki Lisélon, żywiąc nadzieję, że wieści są przesadzone. Rok temu pisała, że zawsze jestem mile widziana. Tęskniła za mną, tak twierdziła, i miała nadzieję, że przystanę na jej propozycję. Czy mówiła prawdę?
Potrząsnęłam głową, żeby odpędzić wspomnienia.
– Trzy écu, madame. – Wzrok woźnicy prześlizguje się ze mnie na Eufemię, na Hortensję. Mężczyzna chyba sam ma dzieci, bo na ustach pojawia mu się lekki uśmiech, gdy Hortensja robi do niego słodką minkę.
– Trzy srebrne écu? – pytam. – Osiemnaście liwrów? Przecież to o wiele za dużo, monsieur! Przez parę tygodni siedziałyśmy na statku i spałyśmy wśród robactwa w dziobówce. Czy wyobraża pan sobie, jakie trudy przyszło nam z córką znosić? Ma tylko siedem lat. Chce do domu. Czy mógłby nas pan zawieźć do Paryża za dziesięć liwrów? Proszę, uciekłyśmy i mamy mało pieniędzy. – Błagająco patrzę na
mężczyznę.
Pociąga nosem i przez moment boję się, że odmówi. Wtedy się odzywa:
– Piętnaście liwrów. Za mniej nie jadę. I płaci pani za nocleg i posiłek. Jeśli mnie pani zwodzi i ma w sakiewce więcej, to szybko się o tym dowiemy. Włóczędzy z każdym dniem coraz bardziej się rozbestwiają. Ostatnio rozebrali mojego klienta do naga, nawet buty mu zabrali. Gdybym nie wskoczył na konia i nie odjechał, też by mnie golusieńkiego zostawili.
Odchrząkuję i myślę o Martynice, o niebezpieczeństwach, przed którymi ledwo uciekłyśmy.
– Piętnaście liwrów… Dobrze, monsieur. Ale proszę obiecać, że będzie nas pan chronił.
Kiedy mężczyzna bez słowa wdrapuje się na kozioł, wymieniamy się z Eufemią spojrzeniem.
– Wsiadajmy – mówi. – Hortensjo, wejdziesz pierwsza? Jeśli pojedziesz przodem na tej ławce, nie dostaniesz mdłości.
Gdy tylko woźnica trzaska biczem ponad końskimi grzbietami i pojazd rusza, wyjmuję więcej niż połowę monet z sakiewki i daję je Eufemii.
– Wsadź do kieszeni. Jeżeli podróż naprawdę jest tak niebezpieczna, jak on mówi, to lepiej, żebyś trzymała pieniądze przy sobie.
Przytakuje i chowa monety do kieszeni spódnicy. Potem przez długi czas się nie odzywamy. Zmęczone patrzymy za okno na małe chatki rybackie przy drodze.
Z chwilą gdy opuszczamy miasto portowe, krajobraz się zmienia. Widzę łagodne, zielonożółte wzgórza, przecinane rozległymi lasami. Większość drzew straciła już liście, ich gałęzie niczym kolczaste kule odcinają się na szarobłękitnym niebie.
Nie jedziemy nawet godziny, gdy czuję na ramieniu opadającą głowę Hortensji i słyszę uspokajający oddech mojej małej księżniczki. Ostrożnie głaszczę jej włosy. Za pięć dni dotrzemy do Paryża i zaczniemy nowe życie. I być może znowu zobaczę syna. Cieszy mnie ta myśl i mam nadzieję, że Aleksander zgodzi się, żeby go odwiedzić.
– Rose? – Eufemia przerywa moje myśli. Patrzy zatroskana.
– Tak?
– Czy myślisz, że mnie też…
Choć urywa w pół zdania, rozumiem, o co pyta.
– Oczywiście, że cię zaakceptują. Znasz przecież Lisélon? Wie, że należysz do mnie, tak jak Hortensja. Nie martw się. Na pewno nie będzie robiła problemów.
W milczeniu patrzymy przez okno. Przy drodze bawią się dzieci w szarych ubrankach, dziurawych butach na nogach i z twarzami pokrytymi brudnymi smugami. Ich buty nie mają klamerek jak buty Hortensji i Eugeniusza. Z zadowoleniem przyglądam się bucikom córki. Wprawdzie mają wytarte noski, ale są ciepłe. To Eufemia zasugerowała, żeby je założyła, gdy opuszczałyśmy Martynikę.
Co ja bym bez niej zrobiła.
Przed trzema laty jechałyśmy powozem w odwrotnym kierunku, do Brestu. Postanowiłam opuścić domowe ognisko, ponieważ z każdym oddechem przepełniało mnie wielkie poczucie porażki. Nie udało mi się sprawić, żeby ojciec moich dzieci mnie pokochał. Po długoletniej walce sądowej z mężem moje marzenie prowadzenia we Francji eleganckiego i szczęśliwego życia rozpadło się jak domek z kart.
Po ogłoszeniu przez sędziego definitywnej formalnej separacji nic nie trzymało mnie już w Paryżu. Ojca nie widziałam od dnia ślubu – zapewne znowu pracował jako lokaj na dworze. Syna Aleksander wysłał do szkoły z internatem. A ludzie, o których sądziłam, że są przyjaciółmi, przestali mnie odwiedzać i odpowiadać na moje listy.
Kiedy matka napisała do mnie z Martyniki, a ja z tęsknotą przeczytałam jej list, szybko podjęłam decyzję. Spakowałyśmy kufer i nie oglądając się za siebie, wyjechałyśmy z Hortensją i Eufemią na rodzinną wyspę. Po dziewięciu latach nieobecności ciepło nas tam przyjęto.
Na trzy lata zaszyłyśmy się na La Pagerie, plantacji trzciny cukrowej moich rodziców, koło wioski Trois-Îlets. Otaczały ją wzgórza porośnięte bawełną, kawowcami i kakaowcami oraz pastwiska, na których pasły się krowy i owce. To było właściwe miejsce, we właściwym czasie.
Na Martynice nie czytałam gazet i stroniłam od społecznych czy politycznych dyskusji. Nie pragnęłam absolutnie niczego, poza rozkoszowaniem się spokojem. Hortensja, podobnie jak ja dawniej, bawiła się z dziećmi niewolników, biegała po posiadłości na bosaka i nosiła zwiewne, lekkie jak piórko sukienki. Eufemia dużo czasu spędzała ze swoją rodziną, cieszyła się przyrodą i poszerzała swoją wiedzę na temat ziół. Pomagała kucharzowi w kuchni, a wieczorami, gdy słońce zniknęło za wzgórzami, śpiewałyśmy i tańczyłyśmy z jej braćmi i siostrami przy ognisku. Z każdym dniem czułam się trochę lepiej. Dużo spacerowałam, uczyłam Hortensję jazdy konnej bez siodła i cieszyłam się widokami i przestrzenią. Nie tylko jednak bunty niewolników wpłynęły na moją decyzję powrotu na stały ląd – przypuszczałam, że nasi niewolnicy nic złego nam nie zrobią, matka zawsze dobrze ich traktowała. Nie, szczerze mówiąc, wpłynęło na nią to podskórnie wyczuwalne uczucie niepokoju, które przez ostatnie pół roku coraz częściej się pojawiało. Coś mną targało, trudno to określić, ale miałam wrażenie, jakbym była w pasie przewiązana niewidzialnym sznurem, który chce mnie zaciągnąć do miejsca, w którym powinnam być.