Siedem dni w raju
Przedstawiamy "Siedem dni w raju" nowy romans Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE EKSTRA.
Millie Lang rzuciła się w wir pracy, by zapomnieć o trudnych przejściach. Nie opuszczała Wall Street przez kilkanaście godzin dziennie, aż szef zmusił ją, by pojechała na wakacje. Tydzień na Karaibach wydawał jej się nudny i za długi, dopóki nie spotkała przystojnego Chase’a Bryanta, współwłaściciela wyspy. Niezobowiązujący romans wydał się Millie dobrym pomysłem. Żadne z nich nie mogło przewidzieć, jaką wywołają burzę…
Fragment książki
Czy w ogóle zamierzała malować?
Kobieta wpatrywała się w płótno na sztalugach prawie od godziny. Chase Bryant obserwował ją, popijając drinka w barze nad brzegiem oceanu, i zastanawiał się, czy naprawdę dotknęła kiedykolwiek pędzlem papieru albo płótna. Była wybredna; od razu to zauważył. Spędzała czas w luksusowym kurorcie na karaibskiej wysepce, jej brązowe rybaczki miały nieskazitelne kanty, a bladoniebieska koszulka polo była świeżo wyprasowana. Ciekawiło go, co ta kobieta robi dla odprężenia. Jeśli się w ogóle odprężała. Zważywszy na jej zachowanie, wątpił w to. Mimo wszystko dostrzegał coś intrygującego w sztywnym ułożeniu ramion, w wąskiej linii ust. Właściwie nie była ładna – no cóż, w każdym razie nie w jego typie; lubił blondynki o obfitych kształtach. Ta kobieta była wysoka i koścista. Miała wąską twarz i posępną minę; nawet fryzura wydawała się ascetyczna – czarne włosy ostrzyżone na pazia.
Obserwował ją od chwili, gdy zjawiła się ze sztalugami i farbami pod pachą. Wybrała miejsce dostatecznie blisko baru, by mógł na nią patrzeć, popijając wodę sodową. Żadnego piwa. Była bardzo pedantyczna, kiedy rozkładała sztalugi, pudełko z farbami, mały stołeczek. Przesuwała wszystko cierpliwie, aż znalazło się na swoim miejscu. Wydawało się, że przygotowuje zajęcia dla ludzi po sześćdziesiątce. Czekał, wciąż się zastanawiając, czy potrafi choć trochę malować. Miała wspaniały widok – morze o barwie akwamarynu, rozległą połać piasku. Niewielu ludzi mogło zakłócać jej pole widzenia; kurort był niezwykle luksusowy i zapewniał dyskrecję. I należał do jego rodziny. A on potrzebował dyskrecji.
Przestała układać swoje rzeczy i usiadła na stołeczku, wpatrując się w morze. Doskonała poza, plecy jak struna. Upłynęło pół godziny. Byłoby to nudne, gdyby nie widział jej twarzy i malujących się na niej emocji, ruchliwych niczym cienie na wodzie. Nie mógł się zorientować, o czym myśli. Był pewien, że o niczym wesołym. Przypuszczał, że czeka na zachód słońca, które zaczęło się już zniżać ku morzu. Ta pora była tutaj iście spektakularna; widział to już trzykrotnie. Lubił patrzeć, jak słońce zachodzi, dostrzegał coś poetyckiego w tym intensywnym pięknie, które znikało w jednej chwili. Patrzył teraz, jak długie promienie błyskają na spokojnej powierzchni morza tysiącami światełek, a niebo płonie niezliczonymi kolorami – purpurowym różem, turkusem, złotem.
Wciąż tylko siedziała.
Po raz pierwszy doznał irytacji. Przyszła tu ze sztalugami; nie ulegało wątpliwości, że zamierza coś namalować. Czemu więc tego nie robiła? Bała się? Może była perfekcjonistką? Do diabła, wiedział już, że życie jest zbyt krótkie, by czekać na idealny czy nawet odpowiedni moment. Czasem trzeba było po prostu robić swoje. Żyć, dopóki to jeszcze możliwe. Odstawił szklankę, wstał i ruszył w stronę panny Pedantycznej.
Millie czuła się jak idiotka. Przyszła tu malować, a siedziała na tej olśniewającej plaży i wpatrywała się w nieskazitelnie czyste płótno. Nie miała już ochoty. Był to głupi pomysł, coś, co można znaleźć w poradnikach albo magazynach dla kobiet. Podczas lotu czytała o tym, żeby być dla siebie dobrym i miłym. Artykuł mówił o jakiejś kobiecie, która po rozwodzie zajęła się ogrodnictwem i w końcu otworzyła firmę zajmującą się architekturą krajobrazu. Inspirujące. Niemożliwe. Millie odwróciła się od sztalug. Ujrzała przed sobą umięśniony brzuch jakiegoś mężczyzny. Podniosła wzrok i zobaczyła ciemnowłosego adonisa, które się do niej uśmiechał.
– Słyszałem, że patrzy się na wysychającą farbę, ale to jest trochę śmieszne.
No tak. Mądrala. Millie wstała ze stołeczka i teraz ich oczy znalazły się niemal na tej samej wysokości.
– Nie ma tu śladu farby, jak pan zapewne widzi.
– Na co pani czeka?
– Na inspirację – odparła i popatrzyła na niego znacząco. – Nic z tego.
Jeśli próbowała go obrazić albo przynajmniej zirytować, to jej się nie udało. Roześmiał się tylko i obrzucił ją uważnym spojrzeniem ciemnych oczu. Millie stała spięta i bez ruchu, czując narastającą złość. Nienawidziła takich facetów: olśniewających, zalotnych i absolutnie aroganckich. Trzy wady w jej przekonaniu. W końcu zatrzymał wzrok na jej twarzy, a ona, zaskoczona i zaniepokojona, dostrzegła cień niemal współczucia.
– A tak poważnie, dlaczego nic pani nie namalowała? – spytał tonem, w którym nie wyczuwało się już flirtu.
– Nie pański interes.
– Oczywiście. Ale jestem ciekaw. Obserwuję panią prawie od godziny. Najpierw ustawiała pani wszystko bardzo długo, ale przez ostatnie trzydzieści minut patrzyła tylko przed siebie.
– Kim pan jest, prześladowcą?
– Nie. Po prostu śmiertelnie się nudzę.
Przyglądała mu się z uwagą, próbując go rozgryźć. W pierwszej chwili wzięła go za taniego podrywacza, ale w jego słowach było coś dziwnie szczerego. Jakby naprawdę kierowała nim ciekawość. I naprawdę się nudził. Kiedy tak czekał, patrząc na z lekkim uśmiechem, odpowiedziała bezwiednie:
– Po prostu nie dałam rady.
– Nie pierwszy raz?
– Coś w tym rodzaju.
Zaczęła pakować do pudełka farby. Nie było sensu udawać, że coś się tego dnia jeszcze wydarzy. Czy innego dnia. Czasy malowania dobiegły końca. Wziął sztalugi, złożył je jednym płynnym ruchem i oddał jej.
– Pozwoli pani, że postawię jej drinka?
Podobało jej się to „pozwoli pani”, ale mimo wszystko pokręciła głową.
– Nie, dziękuję. – Od dwóch lat nie wypiła z żadnym mężczyzną. Nie robiła niczego; oddychała tylko, pracowała i próbowała przetrwać. Nie chciała, żeby ten facet zmienił jej styl życia.
– Na pewno?
Odwróciła się do niego i przyjrzała mu się z uwagą. Naprawdę był irytująco atrakcyjny: ciepłe brązowe oczy, krótkie ciemne włosy, wyraźnie zaznaczona szczęka i ten umięśniony brzuch. Szorty nosił nisko na biodrach, nogi miał długie i mocne.
– Po co pan w ogóle pyta? – zainteresowała się. – Mogę się założyć, że nie jestem w pana typie.
Tak jak on nie był w jej typie.
– Już mnie pani oceniła?
– Bez trudu.
Skrzywił się nieznacznie.
– No cóż, ma pani rację. Jest pani za wysoka i... – Wysunął dłoń w stronę jej twarzy i Millie zesztywniała. – Surowa. No i włosy.
– Włosy? – Dotknęła ich odruchowo.
– Można się przestraszyć.
– Jest pan niepoważny. I niegrzeczny. – Nie mogła jednak powstrzymać uśmiechu. Podobała jej się ta jego szczerość.
– A więc kolacja?
– Myślałam, że chodzi o drinka.
– Wciąż pani ze mną rozmawia, więc podniosłem poprzeczkę.
Roześmiała się mimo woli.
– Zgoda, ale tylko na drinka.
– Jest pani gotowa się potargować?
Poczuła nagły przypływ zainteresowania; układy? Czemu nie.
– A co pan innego proponuje?
Przechylił głowę i znów przesunął po niej uważnym spojrzeniem, a jej zrobiło się jednocześnie gorąco i zimno.
– Drink, kolacja i spacer po plaży.
Przeszył ją dreszcz niepokoju.
– Przesadza pan trochę.
Widząc jego szelmowski uśmiech, poruszyła odruchowo palcami u stóp; coś niej drgnęło.
– Wiem.
Zawahała się. Powinna się wycofać, powiedzieć mu, żeby dał sobie spokój, ale byłoby to coś w rodzaju porażki. Pomyślała, że sobie z nim poradzi. Chciała się o tym przekonać. Potrzebowała tego.
– Świetnie. – Nie chodziło o to, że tego chce. Lubiła mierzyć się z drobnymi wyzwaniami, traktowała to jako sprawdzian wytrzymałości, emocjonalnej i fizycznej. „Potrafię przebiec bez zadyszki pięć kilometrów w osiemnaście i pół minuty. Potrafię patrzeć na album ze zdjęciami przez pół godziny i nie uronić łzy”.
Uśmiechając się, wyciągnął rękę w stronę sztalug, które przyciskała do piersi.
– Poniosę je.
– Jest pan bardzo uprzejmy, ale nie trzeba. – Podeszła do kubła na śmieci i wrzuciła do niego płótno. W ślad za nimi poszły sztalugi, farby i stołeczek.
Nie patrzyła na niego, ale czuła, jak się czerwieni. Zachowywała się trzeźwo i praktycznie, zdawała sobie jednak sprawę, że może się to wydawać... surowe.
– Potrafi pani przestraszyć.
Spojrzała na niego, unosząc brwi.
– Mówi pan o moich włosach?
– O wszystkim. Ale proszę się nie martwić, podoba mi się – uśmiechnął się szeroko, a ona popatrzyła na niego ze złością.
– Nie martwię się.
– Ale najbardziej podoba mi się to, że tak łatwo panią wkurzyć. – Ruszył w stronę baru.
Millie nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Tak, była drażliwa. Nie opalała się, nie odwiedzała barów, nie umawiała się z nikim. Żadnego relaksu. Przez ostatnie dwa lata zajmowała się wyłącznie pracą. Gdyby poszła na plażę z książką albo MP3, byłoby to dla niej torturą. Teraz przynajmniej miało to trwać tylko tydzień. Mężczyzna – uświadomiła sobie, że nie zna nawet jego imienia – poprowadził ją przez nadbrzeżny bar do stolików rozstawionych na piasku. Cień parasola, wygodne wyściełane krzesła i wspaniały widok na ocean.
Kelner od razu do nich podszedł, więc Millie domyśliła się, że jest tu znany. Prawdopodobnie wydawał mnóstwo pieniędzy.
– Jak pan ma na imię? – spytała, siadając naprzeciwko niego.
– Chase – odparł z uśmiechem.
– Jest czarujący, Chase. Ćwiczysz go przed lustrem?
– Co ćwiczę?
– Ten twój uśmiech.
Roześmiał się i odchylił na krześle.
– Nie, nigdy. Ale rzeczywiście musi być bardzo miły, jeśli sądzisz, że ćwiczę. – Patrzył na nią uważnie. – Chociaż bardziej prawdopodobne, że według ciebie jestem aroganckim dupkiem, który widzi tylko siebie.
Teraz roześmiała się zaskoczona. Nie spodziewała się po nim takiej szczerości.
– A ja prawdopodobnie mogłabym powiedzieć, co ty myślisz o mnie.
– To znaczy? – Uniósł brew.
– Sztywna, pedantyczna, przemądrzała. Taka, która nie wie, jak się zabawić. – Od razu pożałowała tych słów. Nie taką rozmowę zamierzała z nim prowadzić.
– Szczerze mówiąc, wcale tak nie myślę. – Wciąż był zrelaksowany, ale taksował ją wzrokiem, a ona czuła się dziwnie odsłonięta. – Przyznam, że owszem, takie właśnie sprawiasz wrażenie. Ale pod spodem, w głębi... – Czekała na dalszy ciąg. Na podryw. – Wydajesz się smutna.
Zastygła.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Beznadziejna riposta. Millie jednak nic innego nie przyszło do głowy. Wyjęła smartfon i wystukała kilka numerów. Chase obserwował ją w milczeniu, ale coś w nim wyczuwała. Coś mrocznego, przenikliwego i całkowicie niespodziewanego.
– Jak masz na imię? – spytał w końcu.
Wciąż wpatrując się w telefon, świadoma, że zachowuje się niezbyt grzecznie, odparła:
– Millie Lang. – Żadnych nowych wiadomości. Do diabła.
– Zdrobnienie? Od Millicent? Mildred?
– Od Camilli.
– Camilla – powtórzył, bawiąc się sylabami, przeciągając je ze zmysłową uwagą, która nie wydawała się wymuszona ani udawana. – Podoba mi się. – Wskazał jej telefon. – Co więc się dzieje w prawdziwym świecie, Camillo? Jak twój pakiet akcji? W porządku? Radzą sobie bez ciebie w pracy?
Zarumieniła się i odłożyła smartfon. Miała właśnie sprawdzić indeks nasdaq. Piąty raz tego dnia.
– Wszystko okej. I proszę, nie mów do mnie „Camillo”.
Roześmiał się.
– Zapowiada się miły wieczór. Słowo daję.
Miała wrażenie, że rumieni się na całym ciele. Co za błąd – głupi, idiotyczny błąd. Naprawdę sądziła, że to możliwe – kolacja, zabawa, flirt? Śmieszne.
– Może powinnam już pójść. – Zaczęła się podnosić, ale Chase powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej nadgarstku. Dotyk jego smukłych i chłodnych palców na jej skórze sprawił, że poczuła w głębi ciała wstrząs. To nie był typowy dreszcz podniecenia, reakcja na przystojnego faceta. Nie, to był wstrząs. Cofnęła gwałtownie dłoń, słysząc swój przyspieszony oddech. – Nie...
– Rany. – Podniósł ręce uspokajającym gestem. – Przepraszam, mój błąd. – Nie sprawiał jednak wrażenia kogoś, komu jest przykro. Wydawało się, że doskonale wie, co poczuła. – Mówiłem poważnie, Millie. Zapowiada się miły wieczór. Lubię wyzwania.
– Och, błagam. – Ten jego głupi komentarz sprawił, że poczuła się bezpiecznie. Chciała, żeby ten mężczyzna był właśnie taki, jak sądziła: atrakcyjny, arogancki i całkowicie niegroźny.
– Spodziewałaś się, że powiem coś takiego - uśmiechnął się Chase.
Wzięła do ręki menu.
– Zamówimy coś?
– Najpierw drinki.
– Dla mnie białe wino z lodem.
– Dobry wybór – mruknął, wstając od stolika.
Millie patrzyła, jak idzie w stronę baru, i nie mogła oderwać wzroku od jego swobodnego, zamaszystego kroku. Właściwie gapiła się na jego tyłek. Dobrze wyglądał w bermudach. Siłą woli skupiła uwagę na smartfonie. Dlaczego choć raz nie mogła się zniechęcić do pracy? Wiedziała oczywiście dlaczego; nie była do tego zdolna. Jack uparł się, żeby wzięła sobie wolny tydzień – żadnych telefonów. Nie miała wakacji od dwóch lat, a nowa polityka firmy nakazywała, ze względu na zdrowie pracowników, żeby raz w roku wykorzystać przynajmniej połowę płatnego urlopu. Niedorzeczność. Chciała pracować. Robiła to dwanaście, czternaście, a czasem nawet szesnaście godzin na dobę przez ostatnie dwa lata; nic dziwnego, że czuła się nieswojo.
– Proszę. – Chase wrócił do stolika i postawił przed nią kieliszek wina. Millie spojrzała nieufnie na jego drinka; wyglądał jak napój gazowany.
– Co pijesz?
– Colę. – Wzruszył ramionami. – Przynajmniej jest zimna.
– Masz problem z alkoholem? – spytała niespodziewanie.
Roześmiał się.
– Świetnie, przechodzimy od razu do sedna. Nie, nie mam. Chwilowo nie piję, to wszystko.
Upił coli, przyglądając się Millie w zamyśleniu. No dobra, tego rodzaju pytanie było trochę za wczesne, nawet dziwaczne, ale zapomniała już, jak prowadzi się niezobowiązującą rozmowę.
– Skąd jesteś, Millie?
– Z Nowego Jorku.
– Powinienem się chyba domyślić. Wyglądasz na kobietę z wielkiego miasta.
– Och, czyżby? – Poczuła się nieswojo. – Chyba uważasz, że mnie rozgryzłeś.
– Nie, ale jestem spostrzegawczy.
– A ty skąd jesteś?
Obdarzył ją jednym z tych niepokojących uśmiechów. Ma takie ciepłe oczy, pomyślała Millie. Chciała się w nich zanurzyć. Bezsensowne.
– Ja też jestem z Nowego Jorku.
– Chyba mogłam się tego domyślić.
Roześmiał się cicho.
– Jak?
– Wyglądasz na rozkapryszonego chłopca z wielkiego miasta – odparła, na co on zamrugał z teatralną przesadą.
– Celny cios.
– Przynajmniej się rozumiemy.
– Naprawdę? – spytał cicho, a Millie skupiła uwagę na swoim drinku.
– Dlaczego jesteś taka drażliwa? – dorzucił.
– Wcale nie – odpowiedziała automatycznie. Naprawdę była drażliwa. Już zbyt długo nie zaangażowała się w żaden związek. I nie wiedziała, jak zacząć to teraz. Dlaczego się na to zgodziła? Znowu napiła się wina. – Przepraszam – powiedziała po chwili. – Zwykle nie jestem taka wredna.
– Czyli przy mnie ujawniasz to, co w tobie najlepsze?
– Chyba tak. – Napotkała jego spojrzenie, chcąc uśmiechnąć się z drwiną, ale skrzywiła tylko usta w dziwnym grymasie. Chciała, żeby był niefrasobliwy, ironiczny, płytki. Teraz jednak nie mogłaby go określić w ten sposób.
– Co tu robisz? – spytał.
– Jestem na wakacjach.
– Nie wyglądasz na kogoś, kto lubi wypoczywać z własnej woli.
Było to prawdą, ale nie podobało jej się, że wie. Że wie cokolwiek.
– Och? – Była zadowolona, że stać ją na drwiący ton. – Znasz mnie aż tak dobrze?
Nachylił się, w tym ruchu było coś drapieżnego.
– Tak mi się zdaje.
Millie odchyliła się na krześle i uniosła brwi w udawanym zdziwieniu.
– Jakim cudem?
– Przekonajmy się. – On też się odchylił i rozparł, sprawiając wrażenie całkowicie zrelaksowanego i jednocześnie niezwykle silnego. – Jesteś prawniczką albo pracujesz w finansach. – Zerknął na nią z uwagą i Millie zastygła. – Chyba finanse, coś wymagającego, ale też elitarnego. Zarządzasz funduszem osłonowym?
Skąd, u licha, wiedział? Milczała.
– Pracujesz oczywiście do późna – ciągnął Chase, najwyraźniej rozbawiony tą swoją małą grą. – I mieszkasz w wieżowcu z pełną obsługą w... Upper East Side? W każdym razie niedaleko metra. Dojeżdżasz do pracy w niespełna dwadzieścia minut, choć przynajmniej dwa razy w tygodniu pokonujesz ten dystans biegiem – uśmiechnął się leciutko. – No i jak mi idzie?
– Kiepsko – oznajmiła Millie sucho. Kipiała z oburzenia, że ten mężczyzna potrafi czytać w niej jak w otwartej książce. Co jeszcze mógł ustalić dzięki tej swojej spostrzegawczości? – Biegam do pracy trzy razy w tygodniu, nie dwa, poza tym mieszkam w centrum.
– Chyba się pomyliłem – odparł z uśmiechem.
– Mogłabym zgadywać tak samo, jeśli chodzi o ciebie.
– Dobra, strzelaj.
Zaczęła mu się bacznie przyglądać, tak jak on jej. Wzięła głęboki oddech.
– Myślę, że pracujesz w jakiejś pseudokreatywnej dziedzinie jak informatyka albo reklama.
– Pseudokreatywnej? – Omal się nie zachłysnął colą. – Naprawdę jesteś twarda, Camillo.
– Millie – przypomniała mu zwięźle. Tylko Rob nazywał ją Camillą. – Mieszkasz w Chelsea albo w Soho, w jednym z tych luksusowych loftów dla singli. W dawnym magazynie z widokiem na rzekę, całkowicie pozbawionym uroku.
– To jest tak stereotypowe, że aż bolesne.
– W wielkim salonie, w sam raz na przyjęcia. Skórzane sofy, ogromny telewizor i nowoczesna kuchnia pełna gadżetów, z których nigdy nie korzystasz.
Pokręcił głową, nie odrywając od niej wzroku. Uśmiechnął się, jakby się niemal nad nią litował.
– Spudłowałaś.
– Czyżby? - Skrzyżowała ramiona. Czuła się dziwnie odsłonięta.
– No dobra, może masz rację co do loftu, ale mieszkam w Tribece. Poza tym mój telewizor jest średniej wielkości, wierz mi.