Sisi. Samowolna cesarzowa
Sisi jest od piętnastu lat żoną Franciszka Józefa, cesarza Austro-Węgier. Kiedyś naiwna i nieśmiała, teraz to pewna swoich racji i wyborów kobieta, matka następcy tronu. Poddani ją kochają, krytycy i wrogowie niechętnie przyznają, że sprawdziła się w roli cesarzowej.
Jednak jej rosnące wpływy są dla wielu solą w oku.
A chociaż w Wiedniu szampan leje się strumieniami i co wieczór rozbrzmiewają melodyjne walce, dwór Habsburgów to przede wszystkim pole bitwy – o władzę i majątek.
Wielu marzy, by coraz bardziej niezależna cesarzowa popełniła taki błąd, który na zawsze pozbawi ją wpływów.
Fascynująca opowieść o Sisi – księżniczce Bawarii, królowej Węgier i cesarzowej Austrii, jednej z najbardziej charyzmatycznych kobiet wszech czasów.
PROLOG
Genewa, Szwajcaria
Wrzesień 1898
Pojawia się i jest właśnie taka, jak mu opowiadali: jej uroda nie pochodzi z tego świata. Dostrzega ją i mrużąc jasne oczy, skupia na niej wzrok. Cesarzowa. Elżbieta. Sisi.
Ściskając w ręku parasolkę, lekko spływa ze schodów ekskluzywnego hotelu Beau Rivage. Bulwar skąpany jest w blasku wczesnojesiennego słońca. Tłumek gapiów, zgromadzony w pobliżu, ożywia się na jej widok.
– Idzie tu!
– Cesarzowa Elżbieta!
– Sisi!
Ona jednak nie słyszy tych okrzyków albo nie ma ochoty odpowiadać. Idzie dalej, długonoga i zręczna, oddalając się od hotelu. On odsuwa się o kilka kroków od tłumu, żeby nie rozpraszały go ich okrzyki.
Ona idzie wzdłuż nabrzeża w stronę mola i czekającego parowca. Jedyna towarzyszka usiłuje dotrzymać jej kroku. Wszystko odróżnia ją od pospólstwa: przejrzysta, perłowa cera, królewska figura, jedwabny żakiet z wysokim kołnierzem, długa czarna spódnica i czarny kapelusik na gęstych, wysoko upiętych kasztanowych włosach. Te włosy, tak słynne, że nawet on o nich czytał, są ciemne, faliste, poprzetykane srebrnymi ozdobami. Spogląda na swoje zszargane ubranie i krzywi się z dezaprobatą. Pod paznokciami ma półksiężyce brudu, przetarte spodnie rozpruły się na szwie.
Z bliska zerka na jej twarz. Cesarzowa mruga spłoszona jak osaczone zwierzę. I rzeczywiście jest osaczona. Nie tylko przez niego; przez wszystkich. Podobnie jak on, jest wieczną uciekinierką. Przez całe życie ścigana i nękana, rozrywana na części i znów składana w całość, przyjmuje taką tożsamość, jaką ludzie chcą jej narzucić. Przyciska do boku parasolkę, która zapewne ma ją chronić nie tyle przed słońcem, ile przed ludzkim wzrokiem i słowami. Ta parasolka może stać się dla niego przeszkodą.
Idzie za nią. Krew wrze w jego żyłach, całe ciało poddaje się euforii i wyczekiwaniu. Kilkaset metrów dalej czeka parowiec. Burta obija się o pomost, komin wypluwa kłęby czarnego dymu wprost w czyste, błękitne niebo. On sięga do kieszeni. Palce odnajdują ostrze i gładzą je czule, jakby był to policzek dziecka. Nie jest duże – zaledwie cztery cale, a jednak ma pewność, że za sprawą tego niewielkiego ostrza na zawsze splecie swój los z losem cesarzowej Elżbiety, najpiękniejszej i najbardziej kochanej kobiety na świecie. Wszyscy, którzy ją kochają, będą pamiętać również jego.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pałac Gödöllő
Węgry, lato 1868
Sisi mogłaby wyliczyć wiele powodów, dla których wszystko tutaj wydawało się tak inne. Gdyby ktoś ją o to zapytał, nie miałaby kłopotu z odpowiedzią. Zastanawiała się jednak, co tak naprawdę sprawia, że zmierzch w Gödöllő, wiejskiej posiadłości na obrzeżach Budapesztu, wydaje się tak różny od zmierzchu w Wiedniu.
Może chodziło o widok, malowniczy, nieuporządkowany i niezwykle zachęcający. W miękkim świetle kończącego się dnia rozciągały się przed nią rzędy łagodnych, zielonych wzgórz, które dalej stykały się z rozległymi dziewiczymi lasami. Łąki upstrzone kępami polnych kwiatów w niczym nie przypominały cesarskich ogrodów w Wiedniu, gdzie trawniki przetykane statecznymi tulipanami tak symetrycznie i równo przycięto, jakby człowiekowi udało się w końcu podporządkować sobie naturę bez reszty. I oczywiście w Wiedniu tak było.
A może chodziło o dźwięki rozbrzmiewające w Gödöllő? Wieczorami niosło się tu szczekanie psów gończych, swobodny śmiech węgierskich chłopców stajennych, którzy oporządzali konie Sisi, pierwsze nuty koncertu świerszczy i żab, witających mrok na zarośniętych polach. Niezrównana orkiestra natury stroiła instrumenty przed wieczorną symfonią. Te dźwięki też były zupełnie inne niż w Wiedniu. Tam Sisi słyszałaby marszowy rytm wybijany przez wyczyszczone do połysku buty cesarskich gwardzistów paradujących na dziedzińcu, szczęk powozów za bramami Hofburga, okrzyki wiedeńskiego tłumu, który nieustannie gromadził się wokół pałacu, błagając o florena albo o możliwość ujrzenia słynnej figury i legendarnych fryzur cesarzowej.
A może najważniejszy był zapach powietrza. Tu, w Gödöllő, w wieczornym wietrzyku mieszały się słodkie wonie dzikich róż i akacji, ciężkie zapachy stajni, duszące aromaty niekoszonej trawy, słomy i błota – bogaty bukiet naturalnych, przyjemnych zapachów. W Wiedniu Sisi wdychała perfumy służalczych dworzan, odór mnóstwa ciał i nocników upchniętych w pałacu Hofburg, woń strachu szlachetnie urodzonych obojga płci, bez ustanku kalkulujących, jak podnieść swój status albo obniżyć status rywala. Strach miał zapach, po latach spędzonych w Wiedniu Sisi dobrze o tym wiedziała.
Ale to nie ze względu na widoki, dźwięki czy zapachy zmierzch na Węgrzech tak różnił się od zmierzchu w Austrii. Od tego, co na zewnątrz, istotniejsze było to, co wewnątrz. To jej samopoczucie każdego wieczoru sprawiało, że Gödöllő wydawało się tak odmienne od Hofburga. W Wiedniu pod koniec dnia Sisi byłaby już znużona i głowa by ją bolała po nieprzyjemnej sprzeczce z mężem albo z obdarzoną żelazną wolą teściową. Po całym dniu oddzielania plotek od prawdy i wypatrywania na wszystkich twarzach osądu lub dezaprobaty, żołądek miałaby zaciśnięty na supeł, a pierś skutą żelazną obręczą. Z przygnębieniem wyczekiwałaby wieczoru spędzonego w towarzystwie dworzan – nużącego wieczoru pośród adamaszków i złoceń oficjalnych komnat, przy dźwiękach skrzypiec zagłuszanych paplaniną o trywialnych skandalach. Przez całe godziny musiałaby patrzeć, jak kobiety łaszą się do jej męża i uśmiechać się z wysiłkiem do mężczyzn, każdego wieczoru prawiących jej te same banalne komplementy. Dni w Wiedniu były długie, ale wieczory po prostu nie miały końca. Każdego wieczoru Sisi wlokła się do sypialni zupełnie wyczerpana i bez sił, tak zmęczona, że przerażał ją następny dzień, zanim się jeszcze zaczął.
Tu, w Gödöllő, również ogarniało ją zmęczenie, ale to było przyjemne zmęczenie. Porównywała się do opróżnionego naczynia – lekka, bez obciążeń. Tego dnia, tak jak we wszystkie dni spędzone na Węgrzech, czuła się wolna. Wstała o czwartej rano i już od piątej siedziała w siodle. W południe wróciła do pałacu na lekki posiłek, a potem znów wsiadła na konia. Przemierzała pola i lasy, przeskakiwała przeszkody, galopowała aż do utraty tchu i razem z uroczym sąsiadem, księciem Nikolausem Esterházym, uganiała się za lisami pośród dzikiej przyrody.
Właśnie dlatego wieczory w Gödöllő były tak inne. Gdy słońce zaczynało zniżać się nad polami w stronę Budapesztu, Sisi ogarniało przyjemne, dobrze zasłużone zmęczenie. Policzki miała zaróżowione od świeżego wiejskiego powietrza i wysiłku fizycznego, serce lekkie, nastrój doskonały, a ciało silne.
Właśnie tak czuła się tego wieczoru pod koniec lata. Ze swobodnym uśmiechem zostawiła konia w stajniach pod opieką węgierskiego stajennego i poszła w stronę pałacu. Przed nią, na tle zmierzchającego nieba, nad kremoworóżową fasadą rysowała się czerwona kopuła. Nawet ta kopuła, tak nieoczekiwana i bezpretensjonalna, stanowiła kontrast do statecznego, solidnego Hofburga, cesarskiej rezydencji w Wiedniu. Wzrok Sisi pobiegł w stronę piętra i odnalazł okno we wschodnim skrzydle. Uśmiechnęła się i przyśpieszyła kroku. Oczami wyobraźni ujrzała drobną, anielską buzię dziecka spoglądającego na nią w blasku wcześnie zapalonej świecy i naraz już nie mogła się doczekać chwili, gdy znajdzie się we wnętrzu tej budowli, którą uczyniła domem. Tu znalazła bezpieczną przystań, swoje miejsce na ziemi. Tu, z dala od żelaznego uścisku Wiednia i cesarskiego dworu, czuła się wolna.
Ulubiony pies Sisi, wielka góra białego futra, powitał ją przy frontowych drzwiach, wskakując przednimi łapami na jej pierś.
– Witaj, Shadow. Tęskniłeś za mną? – Pogłaskała go, skinęła głową lokajowi i weszła do środka. Pies podążał za nią jak cień.
– Wasza Wysokość. – Ida Ferenczy, pokojówka i przyjaciółka Sisi, dygnęła na jej widok. Obok niej chrapał drugi pies cesarzowej, masywny bernardyn o imieniu Brave. Teściowa Sisi, arcyksiężna Zofia, nie cierpiała dużych psów. Lubiła tylko małe pieski, które mogła trzymać na kolanach. Może właśnie dlatego Sisi otaczała się w Gödöllő ogromnymi bestiami.
– Witaj, Ido. – Sisi rzuciła rękawiczki na krzesło. – Zaraz zdejmę ten jeździecki strój. Stęskniłam się za moją małą. Czy wszystko w porządku w pokoju dziecinnym?
– Dzięki Bogu, arcyksiężniczka Waleria czuje się doskonale.
– Nie płakała dzisiaj?
– Tylko tyle, ile zwykle płacze małe dziecko. Mamka mówiła, że mała arcyksiężniczka grzecznie wypiła mleko i powinna być w dobrym nastroju, gdy Wasza Wysokość zajrzy do pokoju dziecinnego.
– Dobrze. Przebiorę się i pójdę prosto do niej.
– Czy przejażdżka Waszej Wysokości była udana?
– Tak. – Sisi skinęła głową i podeszła do szerokich, krętych schodów, które prowadziły do jej prywatnych pokoi. – To był wspaniały dzień. Lis już myślał, że znalazł bezpieczne schronienie w lesie na południu, ale Nicky wytropił go i mało brakowało, a… – Przystanęła na schodach, myśląc o kilku rzeczach jednocześnie. – A właśnie, Ido. Dziś na kolacji będą cztery osoby, nie trzy. Nicky, to znaczy książę Esterházy, wybłagał u mnie zaproszenie. Nie miałam serca odmówić. Dołączy do nas i do hrabiny Marii.
– W takim razie sądzę, że na kolacji będzie pięć osób. – Kąciki ust Idy wygięły się w nieśmiałym uśmiechu, ale nie powiedziała nic więcej.
– Kto jeszcze? – Sisi z niepokojem zacisnęła palce na rzeźbionej balustradzie schodów. Czyżby Franciszek zdecydował się na niezapowiedziane odwiedziny? Choć cesarz rzadko pojawiał się w Gödöllő, jego wizyty za każdym razem niszczyły kruchą atmosferę spokoju i swobody, którą tak bardzo się starała pielęgnować.
W odpowiedzi Ida wyciągnęła w jej stronę złoconą tacę na listy zarzuconą kopertami.
– Prywatna korespondencja Waszej Wysokości.
– Dziękuję. – Sisi wzięła od niej tacę i przerzuciła listy. – Przekazałaś wszystkie oficjalne petycje i listy mojemu sekretarzowi w Wiedniu?
Ida skinęła głową.
Wzrok Sisi zatrzymał się na wiadomości napisanej znajomym, wysokim i pełnym wdzięku charakterem pisma. Nie, to nie były nowiny od cesarza, ale list, za którym tęskniła. W sercu zapłonęły pierwsze iskierki nadziei. Andrássy! Czy to możliwe? Czyżby już wrócił na Węgry? Spojrzała na swą damę dworu pytająco i choć wiedziała, że ton głosu zdradzi jej uczucia, zapytała:
– Czy… czy hrabia Andrássy był tu dzisiaj?
Ida odpowiedziała szeptem, pochylając się w jej stronę:
– Hrabia Andrássy był tu, gdy Wasza Wysokość jeździła konno. Powiedział, że wróci na kolację.
Serce Sisi przestało bić. Zastygła z dłonią zaciśniętą na poręczy schodów.
– Cóż za niespodzianka. Bardzo przyjemna niespodzianka. Chodź, muszę się natychmiast przebrać.
Ubierając się na wieczór, Sisi przeglądała pozostałe listy, ale jej myśli wciąż wracały do Andrássyego. Czy tęsknił za nią przez ostatnie miesiące tak, jak ona za nim? Jak długo zamierzał tu pozostać? Czy znów będzie między nimi tak jak wcześniej? Zamrugała i skupiła wzrok na liście od rodziny. Miała niewiele czasu, by przeczytać wszystkie wiadomości i zajrzeć jeszcze do pokoju dziecinnego, zanim Andrássy się pojawi.
Dostała kilka listów z Bawarii. Jej ukochana starsza siostra Helena niedawno wróciła do domu rodzinnego w Possenhofen i znów zamieszkała z rodzicami.
– Biedna Néné – westchnęła Sisi, wyobrażając sobie łzy, które spływały z oczu jej owdowiałej siostry, gdy pisała ten list. Helena, najstarsza z pięciu córek Wittelsbachów i jedyna, która zaznała szczęścia w małżeństwie, dość późno znalazła swojego wybranka, dobrego księcia Thurn und Taxis. Wyszła za mąż dopiero po dwudziestce i straciła męża zaledwie kilka lat po ślubie. Helena pisała o dniach pełnych smutku i o pogarszającym się zdrowiu, ale również o pogłębiającej się wierze. Kiedyś pragnęła życia w klasztorze, a teraz pisała, że codzienna modlitwa stanowi „jedyny balsam na rozpacz w chaotycznym otoczeniu naszego domu rodzinnego”. Sisi westchnęła ze ściśniętym sercem i sięgnęła po następny list z domu. Ten pochodził od jej młodszej siostry, Zofii Charlotty.
Najdroższa Sisi,
Mam wyjść za mąż! Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak bardzo jestem szczęśliwa. A może zresztą potrafisz zrozumieć mój stan; byłam jeszcze mała, gdy Ty zakochałaś się w swoim mężu i przyjęłaś jego oświadczyny.
Sisi na chwilę odwróciła wzrok i zamrugała. List Néné ociekał smutną rezygnacją. Był to list melancholijnej wdowy pogodzonej z tym, że jej największe marzenia nigdy się nie spełnią. Z kolei list Zofii Charlotty emanował młodzieńczym entuzjazmem, żywiołowością i niestępionym jeszcze przez życie optymizmem, który Sisi wydawał się kruchy i skazany na unicestwienie jak szklana kula w rękach dziecka. Znów spojrzała na słowa napisane ręką siostry.
Droga siostro, znasz naszego kuzyna Ludwika równie dobrze jak ja, a może nawet lepiej. Zawsze mi powtarza, że ze wszystkich sióstr tylko Ty (oczywiście poza mną!) prawdziwie go znasz i kochasz. A on odwzajemnia tę miłość całym sercem. Jakże Cię podziwia! Sprawia mi ogromną radość, gdy mówi, że spośród wszystkich sióstr to ja najbardziej przypominam Ciebie urodą i wrażliwością.
Och, Sisi, ze szczęścia kręci mi się w głowie. Ludwik, król Bawarii, zostanie moim mężem!
Nikt nie może się z nim równać. Wystarczy popatrzeć na jego pałace. W obliczu jego smaku i elegancji czuję się jak prostaczka. A do tego jest taki piękny! Wiem, że wszystkie dziewczęta w Bawarii są chore z zazdrości. Zdobyłam najlepszego męża w kraju, a może i na całym świecie! (Naturalnie z wyjątkiem Twojego ukochanego Franciszka Józefa).
Przyjedziesz chyba do Bawarii na ślub? Powiem Ludwikowi, że przyjedziesz. Może perspektywa spotkania z Tobą skłoni go do wyznaczenia daty.
Pozostaję na zawsze,
Twoja kochająca i oddana siostra,
Zofia Charlotta
Sisi złożyła list Zofii Charlotty dwukrotnie, przepełniona dziwnym niepokojem i zdziwieniem, że tak radosne wiadomości wzbudziły w niej mieszane uczucia. Jej siostra miała rację, Sisi kochała Ludwika. Był jej kuzynem i drugim obok Néné ulubionym towarzyszem zabaw z dzieciństwa. Biegali razem po polach dokoła Possenhofen i zwierzali się sobie z fantastycznych marzeń dotyczących teraźniejszości i przyszłości. Może nawet Ludwik był nieco zakochany w młodej Sisi. Aluzje, jakie czynił, wskazywały na to dość wyraźnie.
Ale Ludwik mężem Zofii Charlotty? Na tę myśl Sisi nie czuła należnej radości. Czy ci dwoje pasowali do siebie? Jej matka, księżna Ludwika, z pewnością zachwycała się tą partią i tym, że najmłodsza córka pozostanie tak blisko domu w Possi. Zofię Charlottę najwyraźniej ogarnęła euforia. Sisi wsunęła list od siostry do sekretarzyka, zamierzając wrócić do niego później. Nie chciała odzierać ukochanej młodszej siostry z przedślubnej radości, ale ona sama nie była już wielką optymistką w sprawach małżeńskich. Musiała się zastanowić, co ma odpowiedzieć.
Spojrzała na dwa ostatnie listy. Ten na wierzchu opatrzono pieczęcią z napisem: ARCYKSIĘŻNICZKA AUSTRO-WĘGIER GIZELA. Dwunastoletnia córka Sisi napisała do niej z dworu cesarskiego w Wiedniu. Gizela rzadko pisywała do matki. Nie były sobie bliskie, bo nie miały szansy nawiązać mocnej więzi. Gizelę od pierwszych dni po urodzeniu najbliższe więzy łączyły z babką, arcyksiężną Zofią, która dla wnuków była łagodna i macierzyńska, a wobec synowej zimna i dominująca.
Na widok tego listu Sisi drgnęła niespokojnie. Myśl o starszej córce sprawiła jej ból sięgający aż po najgłębsze zakamarki serca. Czas i odległość nie uleczyły tej rany, nigdy nie zarosła blizną akceptacji. Nie, nie teraz, pomyślała Sisi. Nie po takim udanym dniu. Nie w chwili, gdy właśnie zamierzała zajrzeć do pokoju dziecinnego i zobaczyć swoje najmłodsze dziecko. Nie na kilka minut przed spotkaniem z Andrássym, który miał się pojawić na kolacji. Nie chciała teraz płakać. Sztywno wyprostowała ramiona i wsunęła list Gizeli między fałdy szlafroka z myślą, że przeczyta go później – gdy będzie mogła się nacieszyć rzadką wiadomością od córki, gdy mrok nocy spowije ją intymnością i będzie mogła pozwolić sobie na płacz bez świadków, gdy nikt nie dostrzeże jej tęsknoty ani głębi rozpaczy z powodu utraty dwojga najstarszych dzieci.
Uniosła wyżej głowę i przeszła do ostatniego listu. Ten również napisano znajomym charakterem pisma i nosił znaną jej szkarłatną pieczęć. Sisi rozpoznała uczucie, które ją ogarnęło: niepokój, ale inny niż ten wzbudzony przez list Gizeli. Tamten przypominał cios sztyletu, a ten wywoływał tępe, stłumione ćmienie. Powstrzymała westchnienie i złamała pieczęć. To był list od Franciszka Józefa, jej męża, jej cesarza. Tak wyglądało teraz ich życie małżeńskie: regularnie wymieniali korespondencję między Węgrami a Austrią, chociaż nie widzieli się już od miesięcy.
Listy Franciszka Józefa były takie jak on sam – bezpośrednie, rozsądne, pozbawione wyobraźni i sentymentów, rzeczowe relacje z codziennej rutyny. Opisywał niekończące się godziny, które spędzał przy biurku otoczony dokumentami, petycjami i ministrami, i kończył te relacje stwierdzeniem: „Ale tak to już musi być; trzeba pracować aż do zupełnego wyczerpania”. Czasami wspominał krótko o Gizeli i Rudolfie. Serce Sisi zawsze się ściskało, gdy widziała ich imiona na piśmie. Gizela, Rudy – dwoje dzieci, których nigdy nie pozwolono jej kochać, które tuż po urodzeniu wyrwano jej z ramion i zabrano do cesarskiego pokoju dziecinnego, gdzie spędzały każdą chwilę pod bacznym dozorem babki ze strony ojca, arcyksiężnej Zofii.
Franciszek zapewniał, że dzieci miewają się dobrze. Oczywiście, że tak. W cesarskiej rodzinie oczekiwano, że wszyscy będą miewać się dobrze. Zofia pilnowała, by żadna rysa nie pojawiła się na złocistym blasku doskonale zarządzanego, szacownego cesarskiego dworu. Nie mogło być żadnej skazy na domu Habsburgów, w którym obyczaj, zasady i tradycja sztywno wyznaczały rozkład każdego dnia, dzięki czemu machina cesarskiej władzy kręciła się gładko i wszyscy doskonale wiedzieli, czego się od nich oczekuje. Choć to Franciszek Józef nosił cesarską koronę, jego matka już od lat zarządzała całym cesarskim domem.