Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Skandale to moja specjalność / Ucieczka przed paparazzi
Zajrzyj do książki

Skandale to moja specjalność / Ucieczka przed paparazzi

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-8342-808-6
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788383428086
Tytuł oryginalnyEngaged to London's Wildest BillionaireGianni's Pride
TłumaczDorota Viwegier-JóźwiakKamil Maksymiuk-Salamoński
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-09-05
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

"Przedstawiamy ""Skandale to moja specjalność"" oraz ""Ucieczka przed paparazzi"", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.

Sara Conrad uniknęła aranżowanego małżeństwa, rodzice od razu jednak wybierają dla niej innego kandydata. Sara nie chce poświęcać swojego życia dla majątku i pozycji rodziny, ucieka więc z domu. Zwraca się po pomoc do księcia Lance’a Astilla, znanego playboya. Romans z człowiekiem o tak złej reputacji powinien wystarczyć, by odstraszyć niechcianych kandydatów. Sara nie spodziewała się jednak, że zakocha się w księciu…

Szef jednego z największych wydawnictw na świecie Gianni Fitzgerald jest mistrzem radzenia sobie w najtrudniejszych sytuacjach biznesowych. W życiu osobistym jednak nie układa mu się najlepiej. Samotne ojcostwo jest dla niego wielkim wyzwaniem, w dodatku matka jego syna atakuje go w mediach. Aby chronić dziecko przed paparazzi, Gianni wyjeżdża z nim na jakiś czas z Londynu na wieś. Tam poznaje piękną rudowłosą Mirandę…"

 

Fragment książki

– Ziemia ziemi – prochy prochom – popioły popiołom…
Sara stała przy wyjściu z królewskiego mauzoleum, gdy duchowny rozpoczął ceremonię pochówku trzech pokaźnych rozmiarów sarkofagów – króla, królowej i księcia koronnego.
Nie zwracała uwagi na ludzi wokół, koncentrując się całkowicie na sarkofagu ze szczątkami księcia koronnego Ferdinanda Betencourta, spowitym flagą państwową i udekorowanym liliami, których zapach wypełniał mauzoleum. Jeszcze dziesięć dni temu Sara Conrad była narzeczoną księcia. Kobietą, która niedługo miała zasiąść na tronie…
Histeryczny chichot wydobył się z jej gardła, zanim zdążyła mu zapobiec. Przycisnęła ręcznie wyszywaną chusteczkę do ust, szydząc w duchu z własnej naiwności.
„Będziesz trwać u jego boku, rodzić mu dzieci, ale nigdy nie zdobędziesz jego serca…”
Pełne jadu słowa usłyszała podczas balu, który odbył się zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Wypowiedziała je jakaś kobieta, wysoka, elegancka, elokwentna i będąca dokładnym przeciwieństwem Sary, wskazując dobitnie, gdzie jest jej miejsce w hierarchii potrzeb Ferdinanda.
Pospiesznie ocierała teraz oczy, udając, że niestosowny wybuch śmiechu był tak naprawdę wybuchem płaczu. W rzeczywistości żałobę po stracie Ferdinanda odbyła wiele miesięcy przed jego przedwczesną śmiercią. Stało się to wtedy, gdy destrukcji uległo jej niedorzeczne marzenie, że po ślubie Ferdinand znajdzie czas, by ją pokochać. Trzymając chusteczkę nadal przy twarzy, rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę reszty żałobników. Po jej plecach przebiegł dreszcz i obróciła się jeszcze dalej w prawo, napotykając wlepione w siebie spojrzenie mężczyzny, którego nie znała. Obca twarz w małym gronie znanych jej ludzi. Nie zauważyła go wcześniej, co było dziwne, bo zdecydowanie się wyróżniał. Imponującym wzrostem, perfekcyjnym krojem ciemnego garnituru i pewnością siebie. Widać po nim było bogactwo od pokoleń. Jedyną rzeczą, która Sarze nie pasowała, był wyraz znudzenia na jego twarzy, podczas gdy otaczające go osoby wydawały się pogrążone w bólu. Niezależnie od tego, był niesamowicie męski i miał uroczy dołeczek w brodzie. Intensywność jego spojrzenia sprawiła, że Sara poczuła się więźniem w swoim ciele spowitym w czarne i smutne ubranie. Tymczasem w jej sercu panowała wiosna.
Niestety nie była w stanie kontrolować reakcji na tego absorbującego mężczyznę. Podobnie nie potrafiła zapanować nad gniewem z powodu farsy, w jakiej od dłuższego czasu zmuszona była brać udział. Wszyscy utwierdzali ją w przekonaniu, że będzie żyła w udanym związku z przyszłym królem, tymczasem związek ten nie opierał się na dojrzewającej powoli miłości, lecz na absolutnej obojętności – przynajmniej ze strony księcia koronnego.
Nieznajomy przechylił lekko głowę, unosząc wyżej brew. Uśmiech igrający na kształtnych ustach zdawał się mówić: Wiem, o czym myślisz.
Gorące spojrzenie prześlizgnęło się po całej jej sylwetce i Sara spuściła oczy, czując, jak jej ciało staje w płomieniach. Dawno już żaden mężczyzna tak na nią nie patrzył. Co więcej, domyślił się, że Sara wcale nie jest pogrążona w żałobie. Jej serce biło teraz w rytmie uwodzicielskiego tanga.
Odwróciła głowę, zanim jej usta zdążyły odpowiedzieć uśmiechem, co byłoby zupełnym nietaktem i zaprzeczeniem wieloletnich przygotowań do roli przyszłej królowej. Pewne rzeczy się o sobie wie i Sara wiedziała, że nie byłaby dobrą królową. Nic zatem dziwnego, że Ferdinand jej nie pokochał. Kłębiło się w niej za dużo emocji, których poskromienia żądali od niej rodzice i pracownicy pałacu obarczeni zadaniem przyuczenia jej do przyszłej roli.
Musisz się mocniej starać, Saro… – To była stała śpiewka przy każdym uśmiechu nie w porę czy, o zgrozo, wybuchu śmiechu. Wszyscy wkładali serce i duszę w wyciśnięcie z Sary resztek radości życia.
I prawie się to udało.
Ten problem nie dotyczył jej najlepszej przyjaciółki i jedynej ocalałej z rodziny królewskiej Lauritanii. Annalise stała naprzeciwko Sary. Smukła, osamotniona postać z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Czy tak samo jak kiedyś Sara bała się teraz tego, że będzie musiała zasiąść na tronie? Czy marzyła o tym, by wyrwać się ze złotej klatki?
Sara nie umiała powiedzieć. Wiedziała natomiast, że królowa Lauritanii musiała wyjść za mąż. Czy znajdzie miłość, o czym zawsze marzyła?
Sara ponownie wbiła wzrok w podłogę, wykręcając w dłoniach chusteczkę, modląc się w duchu, by przyjaciółka nie domyśliła się tego, o czym myśli Sara. Teraz, gdy Ferdinand nie żył, świat wydawał jej się o wiele przyjemniejszym miejscem, ponieważ była… wolna. Wolna od oczekiwań, które zmieniły jej życie w udrękę.
Jej los rozstrzygnął się tuż po urodzeniu. Została wtedy obiecana księciu koronnemu i w stosownym czasie miała zostać jego żoną i królową. Dziś – po raz pierwszy od dwudziestu trzech lat – była panią swojego życia. Nie była już związana z osobą, która miała wiele twarzy, a żadna z nich nie była prawdziwa. W dniu tego przeklętego balu zrozumiała, że Ferdinand nigdy jej nie pokocha. Mówił o tym, że ich małżeństwo jest dla niego wyłącznie obowiązkiem wobec ojczyzny i niczym więcej. Nie obiecywał jej wierności, lecz samotność w związku pobawionym uczucia. Nie miała wtedy jak uciec od machiny ślubnej, która ruszyła już pełną parą.
A teraz? Czuła ulgę, która niczym miękki koc otuliła jej ramiona, ale czy zasługiwała na potępienie? Zajmowała się wyłącznie sobą, podczas gdy monarchia w jej kraju prawie upadła. Inna sprawa, że dawniej nie mogła sobie na to pozwolić. Bycie królową brzmiało świetnie, gdy była małą dziewczynką, która chciała chodzić na bale i pozować do zdjęć w koronie, ale z czasem ta perspektywa ciążyła jej coraz bardziej, aż wreszcie przygniotła ją do ziemi niczym lawina. Bezwzględność mediów, zawiść, brak prawdziwych przyjaciół i zewsząd tylko oczekiwania.
Sara wróciła myślami do rzeczywistości, przekonując się, że mrowienie w ciele wywołane spojrzeniami nieznajomego mężczyzny, nie ustąpiło. Zerknęła jeszcze raz w jego stronę. Nadal na nią patrzył z tym dziwnym rozbawieniem. Myśli Sary powędrowały w zdecydowanie niestosownym kierunku, gdy wyobraziła sobie siebie całującą mężczyznę.
Gdyby miała przed sobą inną przyszłość, może wykazałaby się odwagą i przejęła inicjatywę. Ale choć chciała ulec pokusie, to jednak w jej głowie od razu rozległ się dzwonek alarmowy. Mężczyźni mający władzę, tacy jak Ferdinand czy ten tutaj czarujący nieznajomy, nie dostrzegali w kobietach ich indywidualności. Sara uważała się za coś więcej niż tylko ozdobę, pomimo że tak właśnie była traktowana od czasu ogłoszenia zaręczyn z przyszłym królem. Miała się uśmiechać na zawołanie, urodzić śliczne dzieci i wtapiać się w tło, gdy nie będzie potrzebna. Szczęśliwie, to już było za nią.
Sara westchnęła z żalem. Musiała zapomnieć o przystojniaku, który kazał jej marzyć o rzeczach, które i tak nigdy by się nie spełniły. Zamiast tego znów poświęciła więcej uwagi przyjaciółce. Annalise podeszła do przodu i przystanęła przy sarkofagach, ale zanim to zrobiła, obejrzała się na Sarę. Miała podkrążone oczy, usta lekko jej drżały. Sara wolałaby podejść do niej i pocieszyć ją, a nie stać z dala od królowej, jak wymagał tego protokół.
Obie były młode i obie straciły świat, jaki do tej pory znały. Ich życie nigdy już nie będzie takie samo.
Sara skłoniła lekko głowę, żegnając się milcząco z monarchią. Miała wrażenie, że tak naprawdę nigdy nie rozumiała tego świata. Nie odnalazła w nim szczęśliwego zakończenia. Miała przed sobą nowe życie. Musiała tylko zaczekać, aż nadarzy się okazja. A czasu miała teraz całe mnóstwo.

Lance nie znosił pogrzebów. Nie przeszkadzało mu, że były smutne. W jego pojęciu życie było nieustającą paradą składającą się z żałoby i utraconych szans. Nie cierpiał hipokryzji. Zmarli we wspomnieniach żywych w ogóle nie przypominali osób, którymi byli za życia. Trójka zmarłych, których zasługi wspominano dziś, należała do tego właśnie rodzaju. Opisy ich dokonań czy charakterów były niczym więcej jak wytworem fantazji. On na pewno nie zapamięta ich w ten sposób.
Został zaproszony, by pełnić funkcję oficjalnego świadka pogrzebu, zgodnie z wymogiem archaicznej już dziś konstytucji Lauritanii. Tak więc wrócił do miejsca, gdzie spędził lata nauki w szkole średniej, gdy jego ojciec pełnił funkcję ambasadora Wielkiej Brytanii. Lance czuł, że powinien uznać zaproszenie za zaszczyt. Jego niedawno zmarły ojciec przyjaźnił się z lauritańską rodziną królewską, sądząc, że pomoże w ten sposób swojemu synowi jako przyszłemu księciu Bedmore. W rzeczywistości jednak Lance nigdy nie wróciłby to tego konserwatywnego kraiku, nawet gdyby dostał osobiste zaproszenie od królowej. Zrobił to jedynie na prośbę swojego najlepszego przyjaciela i partnera biznesowego Rafe’a De Villiers.
Rafe i on spotkali się tutaj, w prestiżowej Akademii Królewskiej i obaj – każdy na swój sposób – prowadzili walkę z arystokracją Lauritanii. Mieli zasadę, że jeśli któryś z nich poprosi o pomoc, drugi spełni prośbę bez gadania. A ponieważ obaj byli traktowani jako obcy w akademii – Rafe wywodził się z ludu, zaś Lance był obcokrajowcem – zawsze trzymali się razem.
Tak więc stał teraz na stypie z kieliszkiem wina w ręce, otoczony morzem ludzi. Jego zadaniem było relacjonowanie Rafe’owi machinacji politycznych arystokracji, ponieważ przyjaciel nigdy nie otrzymałby zaproszenia na pogrzeb członków rodziny królewskiej. Nie miał najmniejszej ochoty na odnawianie znajomości z ludźmi, z których wielu szykanowało ich, zanim on i Rafe połączyli siły i reszta chłopców przekonała się, że należy się z nimi liczyć. Było to trudne, zwłaszcza że niektórzy próbowali zafałszować historię i próbowali z nim rozmawiać, jakby przeszłość nie istniała. Całkiem możliwe, że powodem było jego pochodzenie. Dziedziczny tytuł księcia dawał pewne przywileje.
Samo przebywanie tutaj wyostrzyło Lance’owi zmysły. Rafe coś kombinował i dotyczyło to na pewno młodej królowej, która zgodnie z konstytucją Lauritanii musiała wyjść za mąż, i to szybko. W tej chwili otaczali ją wszyscy przyjaciele rodziny królewskiej, trzymający za plecami noże i gotowi wbić je sobie nawzajem w plecy, walcząc o jak największe wpływy. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią, a Lauritania była krajem tkwiącym mentalnie w przeszłości.
Lance opróżnił kieliszek i zatrzymał przechodzącego obok kelnera, by wziąć z tacy kolejny. Królowa, aczkolwiek urodziwa, w ogóle go nie interesowała, może tylko jako temat rozważań akademickich. Jego nieco leniwe spojrzenie powędrowało po sali i zatrzymało się na czymś o wiele ciekawszym. Eksplozja olśniewającej urody i seksapilu, na co zwrócił uwagę już w mauzoleum.
Nawet spowita w czerń jak reszta gości, wydawała się przyciągać spojrzenia jak magnes. Śmiech na pogrzebie musiał budzić zainteresowanie, ale wyglądało na to, że nikt prócz niego go nie zauważył. Tak czy inaczej wyróżniała się, wyglądając na zupełnie nieporuszoną nieszczęściem, nad jakim wszyscy dookoła ubolewali. Była oszlifowanym diamentem wśród czarnych bryłek węgla, a on uwielbiał wszystko, co jasne, roziskrzone i przykuwające uwagę. Takich ludzi znał w swoim życiu zdecydowanie za mało.
Gdy pochwycił jej spojrzenie, prawie się uśmiechnęła. W dniu przesyconym smutkiem, ona wydawała się kipieć nadzieją. Wyczuł w niej coś szalonego i trudnego do okiełznania, co w zwykłych warunkach byłoby pretekstem do poderwania jej i zaciągnięcia do łóżka. Może właśnie to powinien zrobić, by przełamać rutynę…
Stała po przeciwnej stronie sali. Złociste włosy miała upięte na karku i częściowo schowane pod czarnym kapeluszem. Zaczął się przeciskać w jej stronę. Na szczęście był o głowę wyższy niż większość gości, więc nie mogła, ot tak, zniknąć mu z oczu. Przyspieszył, czując, jak serce obija się głucho w jego piersi. Uważał, że los stanowczo powinien mu zrekompensować dzisiejszą wizytę tutaj.
Kobieta nie patrzyła w jego stronę, jej spojrzenie utkwione było gdzieś dalej. Była wyprostowana jak struna i miała wysoko uniesioną głowę, jakby sala była jej królestwem, a zgromadzeni na niej – poddanymi.
Doskonale dopasowana, nieco konserwatywna czarna sukienka akcentowała kobiece krągłości. Długość do kolan pozwalała docenić zgrabne łydki. Kilka pasm kręconych włosów wymknęło się z upięcia. Lance miał ochotę odsunąć je na bok i przyłożyć usta do idealnie gładkiej szyi, by ogrzać się jej ciepłem. Ciekawe, czy wtedy by się uśmiechnęła, albo jeszcze lepiej, rozkosznie westchnęła.
Dopiero z bliska uświadomił sobie, że kobieta jest drobniejsza, niż mu się zdawało. Nawet w pantoflach na wysokich obcasach sięgałaby mu może do brody, gdyby ją do siebie przytulił. Miała idealny wzrost i figurę. Podszedł ją z boku i gdy był tuż, tuż, pochylił głowę i mruknął zniżonym głosem:
– Niegrzeczna z pani dziewczynka.
Kobieta obróciła się gwałtownie i zobaczył jej zaróżowione policzki oraz szeroko otwarte oczy, zbyt niewinne w porównaniu z kimś tak zblazowanym jak on. Urodził się cynikiem, tak przynajmniej twierdziła jego matka. Nie było to tak do końca prawdą. Stał się cyniczny w dniu, w którym rodzice praktycznie sprzedali jego siostrę Victorię facetowi, który zaoferował najwięcej pieniędzy. Wszystko po to, by pchnąć karierę ojca naprzód. Lance wolał kobiety równie znudzone światem jak on, nie kogoś tak świeżego i radosnego jak kwiat na wiosennej łące.
Lance nie mógł oderwać od niej oczu. Znał wiele pięknych kobiet. Był od nich uzależniony, ale nigdy jeszcze nie spotkał kogoś, kto miałby tyle charyzmy, by rozświetlić okolicę blaskiem porównywalnym z letnim słońcem.
Kobieta przechyliła głowę i popatrzyła na niego oczami w kolorze błękitnego nieba. Pociągnięte różową szminką usta wyrażały zaskoczenie. Co prawda to ona się zaczerwieniła, ale za to on nie potrafił wydobyć z siebie słowa.
– Dlaczego? – spytała melodyjnym głosem, odnosząc się do jego zaczepki.
Żadnego: Słucham? Albo: Kim pan, do licha, jest? Był pewien, że ta kobieta skrywa wiele sekretów i chciał poznać je wszystkie. Widział to po jej oczach, w których odbiła się obawa, że ktoś może się domyślić, co takiego próbuje ukryć. Różowe usta rozchyliły się, by wciągnąć powietrze. Marzył o tym, by je pocałować. Coś podobnego mogło ujść na przyjęciu weselnym, ale na stypie wywołałby gigantyczny skandal. Z drugiej strony większość swego dorosłego życia spędził, wywołując skandale. Doprowadzenie ojca do rozpaczy z powodu jego zachowania stało się z czasem największą misją Lance’a. Dziś ojciec już nie żył, ale za Lance’em nadal ciągnęła się reputacja skandalisty.
Nie odpowiedział na jej pytanie, dlatego uniosła wąskie, jasne brwi, domagając się wyjaśnienia. Zrobił krok do przodu i ponownie schylił głowę. W jego nozdrza uderzył aromat jabłek z sadu i kwiatów. Świeży i odurzający.
– Próbowała się pani nie roześmiać.
Jej twarz pokryła się nieco ciemniejszą czerwienią. A więc miał rację. Dzisiejszy dzień i ta okazja nie były dla niej powodem do żałoby. Dłonią w eleganckiej rękawiczce dotknęła sukni na wysokości dekoltu.
– To by było rzeczywiście niestosowne.
Lance’owi spodobało się, że nie próbowała zaprzeczać. Fascynująca kobieta. Spojrzała na niego ponownie i tym razem jej oczy zamglone były łzami. I choć Lance bardzo dbał o to, żeby nie być dżentelmenem, zachował jednak resztki dobrych manier. Wyjął z kieszeni chusteczkę i podał jej. Zrobił to dlatego, że nie znosił łez. Zwłaszcza wtedy, gdy nie potrafił im zaradzić. Uśmiechnęła się w podziękowaniu i otarła oczy.
– Może i tak, ale ja zachowuję się niestosownie przez cały czas, więc sądzę każdego według moich standardów. Zawsze powtarzam, że życie przestaje być zabawne, jeśli nie można się z niego śmiać. – Słynął z tego, że nie bierze życia na poważnie. Był to mit, który starannie pielęgnował. Niektóre sprawy, jak choćby aktualną sytuację siostry, traktował śmiertelnie poważnie. Wszystko inne było po prostu mało ważne.
Kobieta stojąca przed nim rozchmurzyła się nieco. Chyba powinien się teraz przedstawić, ale było coś fascynującego w tym, że nie znali swoich nazwisk, więc postanowił jeszcze z tym poczekać.
Przymrużyła oczy i cień długich rzęs padł na zaróżowione policzki.
– Był pan w mauzoleum. Czy powinnam pana znać?
Położył dłoń na piersi i cofnął się, jakby go uraziła do żywego.
– Naturalnie, że tak. Każdy mnie zna. – W jej oczach rozbłysły iskry wesołości. Wolał je niż łzy. – Lance Astill. Mój ojciec przez wiele lat był ambasadorem Wielkiej Brytanii w Lauritanii. A pani to…
Kobieta podała mu rękę. Pochylił się nad nią, ale nie śmiał dotknąć ustami jedwabiu czarnej rękawiczki, choć bardzo tego pragnął. Dzisiejsze spotkanie było rozgrywką, a on był mistrzem wszelkich gier.
– Sara Conrad – odpowiedziała, gdy się wyprostował. Zabrzmiało to znajomo. O ile się nie mylił, jeden ze szkolnych łobuzów, który uprzykrzał mu życie w szkole, miał na nazwisko Conrad. – Byłam narzeczoną księcia.

Fragment książki

Dochodziła północ. Gianni wreszcie dotelepał się na miejsce wypożyczoną, zdezelowaną terenówką z napędem na cztery koła. Jego luksusowy, sportowy samochód, którym jeździł na co dzień, musiał jeszcze kilka dni postać u mechanika. Wyjazd był nieplanowany, więc wypożyczył tego grata i ruszył w trasę. Oczywiście mógł wybrać lepsze, droższe auto, ale nie chciał rzucać się w oczy na tych wiejskich drogach. W tej podróży kluczową rolę odgrywała dyskrecja. Musiał po prostu na kilka dni zniknąć z radaru, specjalnie na życzenie Samanthy. Szkoda, że wybrała najgorszy moment z możliwych!
Parę tygodni wcześniej został poproszony o odczyt na międzynarodowym festiwalu literackim. Impreza była niezwykle prestiżowa; w poprzednim roku zaszczyt ten przypadł jednemu z laureatów Nagrody Nobla. Gianni Fitzgerald, szef jednego z największych wydawnictw na świecie, przez nagłą prośbę Samanthy musiał odwołać swój udział w festiwalu i wiedział, że organizatorzy poczują się bardzo urażeni i prawdopodobnie nie zgłoszą się do niego w przyszłym roku. Miał nadzieję, że przynajmniej ta urocza, młoda modelka, której miał właśnie w tej chwili dotrzymywać towarzystwa w łóżku, będzie nieco bardziej wyrozumiała. Ale jeśli nie... cóż, na świecie jest wiele innych modelek.
Zerknął na tylne siedzenie. Jego syn, Liam, spał od całych pięciu minut – pięć minut błogiej ciszy, przerywanej jedynie niepokojącym warczeniem i charczeniem antycznego silnika. Żadnego płaczu, wycia, pojękiwania, narzekania, a przede wszystkim – wymiotowania! Gorzki półuśmiech wykrzywił kąciki ust Gianniego, gdy przypomniał sobie swój filozoficzny spokój podczas rozmowy z Clare, niani Liama, która odradzała mu tę podróż. Radziła, aby zabrał ją razem z nimi.
– Nie ma takiej potrzeby – odparł wtedy. – Jest późno, a Liam jest zmęczony. Prawdopodobnie prześpi całą drogę. Choć mam świadomość, że jesteś niezastąpiona, Clare, sądzę, że dam sobie radę. Baw się dobrze na urlopie!
Wziął od niej specjalne opaski podróżne i nawet wysłuchał jednym uchem jej szczegółowych instrukcji, jak powinien je zapiąć na nadgarstkach Liama, aby podczas podróży nie dopadły chłopca mdłości. Gdy Clare dalej bombardowała go innymi poradami, Gianni już się wyłączył, myśląc sobie: Jak trudnym zadaniem może być zapakowanie śpiącego czterolatka na tylne siedzenie samochodu i przejechanie stu kilometrów?
Potrząsnął głową i westchnął. Cieszył się, że nie wypowiedział tamtej myśli na głos, ponieważ czułby się jeszcze większym głupcem niż w tej chwili. Popełnił dwa gigantyczne błędy. Po pierwsze, zostawił opaski podróżne na stoliku w domu. Po drugie, podczas pierwszego postoju dał się uprosić Liamowi i kupił mu hamburgera i frytki. Och, gdyby przewidział katastrofalne skutki tej decyzji...
– Brawo, Gianni. Świetnie się spisałeś – mruknął do siebie z ironią, odczepiając pasy fotelika dziecięcego, w którym siedział jego syn, usiłując jednocześnie nie zaciągać się powietrzem. Perfumowane chusteczki, które podarowała mu pełna współczucia kobieta na stacji benzynowej, nie usunęły całego brzydkiego zapachu. Gianni wziął na ręce śpiące dziecko i zamknął drzwi kolanem. Odgłos przeszył nocną ciszę niczym wystrzał z karabinu.
– Spokojnie, mały. Idziemy spać – wyszeptał, gdy synek podniósł na chwilę powieki.
Domek kryty strzechą wyglądał jak żywcem wyjęty z jakiejś starej pocztówki. Lucy, która zwykle wstawała o jakiejś nieludzkiej godzinie, aby nakarmić żywy inwentarz oraz bezpańskie zwierzęta, które od kilku lat regularnie przygarniała, prawdopodobnie już spała. Nie chciał jej ani budzić, ani wysłuchiwać krytyki swoich rodzicielskich talentów – a Lucy nigdy nie owijała w bawełnę – więc jak najciszej przemaszerował przez wysypany żwirem podjazd, a następnie zdjął klucz, który Lucy trzymała na belce nad drzwiami.
Pchnął drewniane, pomalowane na czerwono drzwi. Światło księżyca, który wyłonił się zza chmury, podświetliło wnętrze korytarza na tyle, aby Gianni mógł wejść na schody, nie zapalając lampek. Zapakował Liama do łóżka w małym pokoiku na tyłach domu, po czym zszedł do samochodu po bagaże. Wrócił do sypialni i ostrożne zdjął z chłopca ubrudzone ubranie. Na szczęście mały ani drgnął. Smacznie spał, oddychając cichutko, i nawet nie podniósł powiek, gdy Gianni przebrał go w czystą piżamkę. Z kąpielą muszą zaczekać do rana. Odgarniając kosmyki ciemnych włosów z lepkiego od potu czoła, Gianni odetchnął z ulgą, a ostre, twarde rysy jego przystojnej twarzy nieco zmiękły, gdy spojrzał na cherubinkową buzię synka. Poczuł dobrze znany przypływ dumy i – nie bał się tego słowa – miłości.
Fakt, że miał spory udział w stworzeniu tak doskonałej, pięknej istoty nadal napełniał go podziwem, ale też lekkim niedowierzaniem. Choć przyjście na świat Liama nie było zaplanowane, ojcostwo było dla Gianniego najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała, choć nie zawsze było różowo. Samotnie rodzicielstwo to trudna misja. Mimo to już od pierwszego dnia, od pierwszego oddechu chłopca, Liam stał się centrum jego wszechświata.
Uchylił okno, zaciągnął zasłony i ostatni raz zerknął na dziecko. Stłumił ziewnięcie i, nieludzko umordowany, poczłapał do własnego, sąsiedniego pokoju. W połowie drogi zatrzymał się nagle. Przyszło mu do głowy, że jeśli Lucy obudzi się wcześniej od niego i ujrzy zaparkowany przed domem nieznany samochód, może się przestraszyć. Kiedyś była najbardziej ufną osobą na ziemi, ale po paru przykrych incydentach miała powód, żeby bać się nieznajomych. Gianni uznał, że powinien jej napisać karteczkę z krótkim wyjaśnieniem. Śpiące w kuchni psy wstały, aby go leniwie powitać. Poklepał je po karkach i położył karteczkę na stole obok pudełka z płatkami śniadaniowymi, po czym dotarł wreszcie do łóżka, wcześniej zaglądając na sekundę do synka.
Zasnął niemal w tym samym momencie, gdy jego głowa dotknęła poduszki. Obudziło go dopiero wdzierające się przez okno słońce. Gdzie jestem? – zapytał odruchowo. Uczucie zdezorientowania trwało tylko sekundę lub dwie, bowiem zastąpiło je coś innego, bardzo dziwnego. Pierwszy raz w życiu coś takiego go spotkało. Miał trzydzieści dwa lata, nie pędził żywota mnicha klasztornego i w jego życiu bywały momenty, które wolałby wyrzucić z pamięci, ale nigdy wcześniej nie obudził się w łóżku z... zupełnie obcą osobą!
Nie znał tej kobiety. Nigdy wcześniej jej nie widział. Miał co do tego całkowitą pewność, ponieważ nigdy nie zapomniałby takiej burzy płomiennych loków. Wsparł się na łokciu i przebiegł wzrokiem po szczupłych plecach pogrążonej we śnie młodej kobiety, która jedną rękę miała wsuniętą pod policzek, a drugą wyciągniętą na kołdrze. Przesunął wzrokiem od jej niepomalowanych paznokci aż do lekko wystających kości obojczyka. Miała karnację charakterystyczną dla rudowłosych: bladą i mleczną, obsypaną gdzieniegdzie piegami, które podświetlało wpadające przez okno słońce.
Podejrzewał, że jest naga. Zupełnie naga. Gdyby ktoś w tym momencie wpadł do pokoju, zapewne by założył, że oni... ona i on... Chwileczkę! – pomyślał zaniepokojony. Czyżby ktoś chciał go w coś wrobić? Czy to jakaś celowa, perfidna akcja któregoś z jego wrogów lub brukowców? Wpadasz w paranoję, chłopie, zganił się w myślach. Potarł skronie, próbując uruchomić umysł wciąż oblepiony pajęczyną snu. Najpierw wyrzucił z głowy teorie spiskowe. Przecież nikt nie znał miejsca jego pobytu. Akurat o to przed wyjazdem się zatroszczył. O co więc w tym wszystkim chodzi? Kim jest ta naga kobieta w jego łóżku? Mrocznym spojrzeniem przebiegł po jej ramieniu. Nie miał wątpliwości, że skóra nieznajomej musi być niesamowicie gładka, wręcz jedwabista... Przymknął powieki, by zebrać myśli. Dopiero po chwili przyszła mu do głowy zupełnie oczywista refleksja: przecież to nie jest jego łóżko ani jego dom. Czy to możliwe, że ona już tu leżała, kiedy przyszedł – i był zbyt zmęczony, żeby zauważyć jej obecność?
Tak, możliwe! A nawet wysoce prawdopodobne...
Nie odrywając wzroku od nieznajomej, powoli usiadł w łóżku. Nie obudził jej. Odetchnął z ulgą. Omiótł wzrokiem pokój, szukając swoich ubrań. Gdy wreszcie je odnalazł, było już za późno – kobieta ziewnęła i przeciągnęła się jak kotka, odsłaniając dolną część pleców i kawałek lewego biodra. Po chwili znowu się poruszyła. Gianni tym razem dostrzegł już centymetr rozkosznego rowka pomiędzy jej pośladkami. Przełknął głośno. Dostrzegł, że jej powieki powoli się podnoszą. Wciągnął w płuca haust powietrza, szykując się na tę niezręczną konfrontację...
Boże, niech tylko nie krzyczy! – modlił się w duchu.
Nie krzyknęła. Zamrugała dwa razy i uśmiechnęła się ciepło i słodko, wpatrując się w niego oczami nadal zasnutymi mgiełką snu. Gianni poczuł gwałtowny przypływ pożądania. Była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie dane mu było w życiu ujrzeć.

Jak zwykle Miranda obudziła się minutę przed dzwonieniem budzika. Nigdy nie rozumiała, jak to możliwe. Widocznie miała wrodzony dar. Dzisiaj powinna wcześnie wstać z łóżka. Musiała nie tylko nakarmić zwierzęta, ale też uporać się z natłokiem innych czynności. Lista obowiązków, których wypełnienia oczekiwała od niej Lucy, jej pracodawczyni, była wyjątkowo długa i drobiazgowa.
Każde ze zwierząt mieszkających na farmie miało własne imię: stary koń, kucyk szetlandzki, osiołki, a nawet wszystkie kaczki i kury. Mirandzie wszystkie ich imiona jeszcze się trochę plątały, ale zawsze z wielkim uczuciem opiekowała się każdym zwierzęciem. Od Lucy otrzymała również precyzyjny harmonogram sprzątania, który wydawał jej się zbyt drobiazgowy, ale przecież dostawała za swoją ciężką pracę całkiem niezłe pieniądze. Jej rodzice uważali, że tego typu zajęcie jest upokarzające dla kogoś z jej umiejętnościami i kwalifikacjami.
Miranda westchnęła i wtuliła twarz w miękką poduszkę. Cóż, lubiła to, co robi, ale rzeczywiście nie tak wyobrażała sobie swoją przyszłość. Tamtego dnia, gdy wszystko się zmieniło, zawaliło, i postanowiła rzucić swoją dotychczasową pracę, miała wrażenie, że już nigdy do siebie nie dojdzie. Gdyby jej siostra, Tamara, nie sprzątnęła jej sprzed nosa faceta, u boku którego Miranda planowała się zestarzeć, być może ten stan zawieszenia – beznadziejnego zakochania – trwałby wiecznie i Oliver nigdy nie zauważyłby, że Miranda jest kimś więcej niż tylko świetną nauczycielką zajęć praktyczno-technicznych.
Nie, wcale nie świetną, lecz wybitną! – poprawiła się w duchu w myśl swojej nowej filozofii „chwal się tym, co masz”. Dlaczego wcześniej nie stosowała się do tej zasady? Gdyby pochwaliła się swoją niezłą figurą, nosząc bardziej kobiece ubrania, takie jak Tamara, być może Oliver, dyrektor szkoły, w której uczyła, zwróciłby uwagę nie tylko na malinowe babeczki, którymi częstowała go w pokoju nauczycielskim.
Miranda doszła do wniosku, że pomijając złamane serce, czuje się całkiem dobrze. Zazwyczaj miała kłopot ze spaniem w nowym miejscu, ale ta noc, tak samo jak poprzednie, minęła jej jak mgnienie. Spała jak dziecko. Nadal nie podnosząc powiek, przekręciła się w lewy bok. Prawa dłoń dotknęła ściany, a lewa czegoś ciepłego i twardego...
Otworzyła oczy.
Poczuła strach, ale tylko przez sekundę. Odprężyła się i uśmiechnęła, wiedząc, że to tylko sen, ponieważ żaden żyjący na ziemi mężczyzna nie ma takiej twarzy. Twarzy, która byłaby arcydziełem natury. Wpatrywała się z przyjemnością w to oblicze godne mrocznego anioła. Ostry nos, wydatne kości policzkowe, szerokie i inteligentne czoło oraz mocna szczęka. Gdy spojrzała w podłużne, ciemne oczy oprawione długimi rzęsami i grubymi brwiami, prawie poczuła, że w nich tonie. Ratując się przed tym uczuciem, przeniosła spojrzenie na jego usta, idealnie wykrojone, niemal zbyt zmysłowe jak na mężczyznę. Malutka blizna w kształcie księżyca przy prawym kąciku ust jedynie podkreślała uderzającą urodę jego twarzy. Przypomniała sobie zdanie, które wyczytała w jakiejś książce: piękno to doskonałość z rysą.
– Dzień dobry.
Jego głos również mógł należeć tylko do mężczyzny ze sennego marzenia. Był głęboki, gardłowy. Wyczuwała nawet jakieś ślady obcego, egzotycznego akcentu. Omiotła wzrokiem jego szerokie, muskularne ramiona i cień zarostu na kanciastej szczęce. Tak, był ucieleśnieniem marzeń kobiet... Och, jaka szkoda, że to tylko sen! – zawyła w duchu. Wyjątkowo realistyczny sen. Wciągnęła w nozdrza mocny zapach ciepłego, męskiego ciała, wyczuwając nutę jakichś drogich perfum. Mimo wszystko osobiście wolała subtelnych i wrażliwych mężczyzn. Takich jak... Oliver. Jej ideał. Westchnęła na myśl o nim. Spotkała swój ideał, prawie codziennie z nim pracowała i powoli zaczynała godzić się z tym, że on nie myśli o niej w takich kategoriach... A potem nagle zakochał się w jej siostrze bliźniaczce! Przeżyła szok. Płakała po nocach. Ukrywała swoje cierpienie... tak umiejętnie, że jej siostra niczego się nie domyślała. Gdy w przeddzień ślubu Tamara wyznała, że jest w ciąży z Oliverem, Miranda jakimś cudem zdołała wypowiedzieć odpowiednie słowa odpowiednim tonem, a nawet okrasić je słodkim uśmiechem. Zaczynała się zastanawiać, czy przypadkiem nie minęła się ze swoim powołaniem – powinna zostać aktorką, a nie nauczycielką! Tamtego dnia zrozumiała jednak, że dłużej tego nie wytrzyma. Dalsza praca w szkole, w której Oliver, teraz mąż jej siostry, był dyrektorem, nie wchodziła w grę. Z Tamarą nigdy nie łączyła jej tak bliska, empatyczna więź, jaka podobno istnieje pomiędzy innymi identycznymi bliźniętami, lecz Miranda wiedziała, że jej siostra prędzej czy później dowie się o wszystkim. Wystarczyło jedno słowo, jedno spojrzenie, a jej tajemnica wyszłaby na jaw. Nie mogła do tego dopuścić. Aktualnie Tamara spędzała idylliczne wakacje na greckiej wyspie ze swoim cudownym mężem. Miranda ponownie skupiła się na wyśnionym mężczyźnie, który nadal nie zniknął. Co więcej, w jego oczach dostrzegła dziwny błysk. Patrzył na nią tak, jakby chciał ją pocałować...
O, Boże! – zawołała w myślach. To nie jest sen! W moim łóżku jest jakiś facet!
Zaczął dzwonić budzik. Wyłączyła go, sięgając ponad głową nieznajomego, a następnie owinęła się kołdrą i wyskoczyła z łóżka, jakby nagle stanęło w płomieniach. Z oczami wypełnionymi po brzegi zdumieniem, kurczowo przyciskając kołdrę do piersi, wpatrywała się w intruza, czując nieprzyjemny przeciąg, który owiewał jej nagie pośladki. Poczuła przypływ paniki. Chciała uciekać, ale żeby dopaść drzwi, musiała najpierw wyminąć łóżko. Zerknęła na drugie drzwi łączące sypialnię z sąsiednim pokojem. Chciała się poruszyć, lecz miała wrażenie, że ktoś przybił jej stopy do podłogi.
Ogarnął ją paraliżujący lęk. Powiadają, że atak jest najlepszą formą obrony, przypomniała sobie. Kto zachowuje się jak ofiara, zostanie ofiarą. Musiała zebrać w sobie odwagę i wyjść cało z tej sytuacji!
– Nie ruszaj się! – zawołała bojowym tonem, który nie do końca skutecznie maskował jej strach. Po chwili wyjąkała: – Bo jak nie, to tego po... pożałujesz!
Na pewno usłyszał drżenie w jej głosie, ale posłuchał i ani drgnął. Całe szczęście! Przebiegła wzrokiem po potężnym ciele mężczyzny. Ani grama tłuszczu, czysta muskulatura. Wyglądał jak fanatyk kultury fizycznej, który potrafi pobiec w maratonie i nie oblać się nawet jedną kroplą potu. Tak, ten człowiek mógłby zrobić jej krzywdę, powalić na ziemię jednym palcem, przygwoździć do podłogi, zmusić do... O, Boże, nie! – przerwała tę serię upiornych obrazów. Nie odrywając od niego wzroku, wyciągnęła rękę do tyłu, szukając swojego telefonu. Przecież zostawiła go wieczorem na stoliku. Gdzie on, do diabła, jest?

Gianni uniósł ręce w geście kapitulacji. Nie trzeba było geniusza, aby domyślić się, o czym myśli ta przerażona dziewczyna.
– Proszę się uspokoić. To jest nieporozumienie. Zwykła pomyłka... – tłumaczył, patrząc prosto w jej ogromne, piękne oczy o głębokiej, zielonej barwie, którym przyjrzał się wcześniej. Przywodziły mu na myśl spokojny las, a malutkie, bursztynowe plamki kojarzyły się z promieniami słońca przebijającymi się przez listowie.
– Zwykła pomyłka?
– Jestem całkowicie niegroźny.
Tak, jasne, odparła w myślach, patrząc na rozwalonego w łóżku mężczyznę, który wyglądał, jakby wyskoczył z rozkładówki magazynu dla pań. Całe szczęście, że miał na sobie bokserki! Emanował, a raczej ociekał, złowrogim seksapilem i testosteronem.
Po chwili wzięła pod uwagę, że to może być jakiś psychopata. Zadrżała, myśląc: czy dotykał mnie, gdy spałam? Ogarnęły ją gwałtowne mdłości. Krew odpłynęła z jej twarzy.
– O, Jezu, jest mi niedobrze!
– Powtarzam, że to tylko niewinna pomyłka...
Wciągnęła do płuc haust powietrza, a potem wbiła w intruza spojrzenie pełne niechęci.
– Mówi to pan każdej kobiecie, którą próbuje molestować? – zapytała nieco piskliwym głosem.
Patrzył, jak rudowłosa omiata pomieszczenie takim wzrokiem, jak robi to zwierzę nagle uwięzione w klatce.
– Powiedziałem już, że to jest zwyczajne nieporozumienie – podkreślił ponownie.
– Przestań to powtarzać, obślizgły zboczeńcu! – eksplodowała wreszcie. Po chwili dorzuciła piskliwym tonem: – Ukończyłam kurs samoobrony...
Miranda wreszcie wymacała leżący na stoliku telefon, lecz niechcący strąciła go na ziemię. Cholera! – zaklęła w myślach. Zacisnęła zęby, usiłując obronić się przed falą paniki, która wzbierała w jej piersi.
– Powoli wyjdę z pokoju – oświadczyła.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel