Skłóceni kochankowie (ebook)
Eve i Gage zakochali się w sobie i postanowili się pobrać pomimo sprzeciwu ich skłóconych rodzin. Ojciec Eve szantażem zmusił córkę do zerwania kontaktu z Gage’em. Nieświadomy tego Gage ma żal do Eve, że go porzuciła. Gdy spotykają się po siedmiu latach, myśli głównie o odegraniu się na niej i jej ojcu. Ma plan, jak to zrobić, lecz jego uczucia do Eve odżywają z dawną siłą…
Fragment książki
Wtedy…
– Jesteś cała?
Eve zadrżała, kiedy Gage otulił ją płaszczem, zakrywając mokre, przyklejone do niej ubrania. Na plecach czuła zimną strużkę wody spływającą z włosów. Sięgnęła dłonią do skroni, delikatnie badając obszar tępego bólu.
– Mam tylko guza, nic mi nie będzie.
– Gdzie?
Skrzywiła się, gdy zapalił mocną latarkę.
– Tutaj.
Jego palce delikatnie przesuwały się po jej skórze tam, gdzie najbardziej bolało. Znowu zadrżała, ale już nie z zimna. Z podniecenia.
– Przykro mi – wyszeptał i pocałował ją w czoła, a potem położył latarkę na podłodze.
Aureola ostrego światła otoczyła ich niczym kokon.
– A ty jak?
To on siedział za kółkiem, kiedy w ulewie zjechali z drogi. Śpieszyli się, bo próbowali przecież uciec, a Eve była pewna, że jej młodsza siostra Veronique zauważyła, jak wymyka się z domu.
– Nic mi nie jest. O mnie się nie martw – odparł jak zwykle.
Przyjrzała mu się uważniej. W opuszczonym budynku, w którym znaleźli się z plecakami po chaotycznej ucieczce z rozbitego auta, otaczał ich półmrok. Gage wyglądał normalnie, zresztą i tak nigdy by się do niczego nie przyznał. Zawsze starał się chronić tylko ją. Żałowała, że nigdy nie pozwalał jej zatroszczyć się o niego.
– Co z autem?
– Nie nadawało się do dalszej jazdy z takim uszkodzeniem.
– Zwrócą na niego uwagę.
– Ale przynajmniej nie stanowi już zagrożenia na drodze.
Gage objął ją i przyciągnął do siebie. Wysoko w górze nad nimi ulewa bębniła niemiłosiernie o dach, który w paru niezabezpieczonych miejscach przeciekał. Na posadzce tworzyły się kałuże.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Mamy trochę kasy.
Kilka uciułanych tysięcy dolarów nie stanowiło fortuny, ale przypuszczała, że przynajmniej dotrą do celu. Gage obiecał, a on zawsze dotrzymywał słowa.
– Przetrwamy tu tę noc, a z rana złapiemy autobus do Montgomery. To tylko kilka godzin. Tam się pobierzemy i już nikt nas nie powstrzyma. Ani twoja rodzina, ani moi rodzice…
Posmutniał. Gage kochał swoich rodziców, ale rodziny Caronów i Chevalierów nienawidziły się od zawsze, więc mama i tata dali mu jasno do zrozumienia, że nie aprobują ich związku. Co prawda, próbował ich przekonać, że chociaż Eve ma tylko dwadzieścia lat, a on sam – dwadzieścia trzy, kochają się bardzo i wyłącznie to się liczy, lecz niestety nie zmienili zdania. Jeśli zaś chodzi o jej rodzinę…
Eve starała się nie myśleć o swoich najbliższych. Ból, jaki wywoływało myślenie o nich, towarzyszył jej nieprzerwanie od dziecka. Czasami już ledwo go zauważała. Po prostu nauczyła się z nim żyć.
– Jesteś tego pewien? – zapytała, przytulając się do Gage’a.
To prawda, że się kochali, ale decydując się na ucieczkę z nią, tracił wsparcie rodziców, które było dla niego bardzo ważne. W świetle latarki wydawał się bledszy niż zazwyczaj.
– Kocham cię, a w Alabamie nie potrzebujemy niczyjej zgody na ślub.
Gdyby tylko miała skończone dwadzieścia jeden lat, rzeczywiście nie musieliby uciekać. Jednak zostając w domu, narażała się na parady „odpowiednich” zalotników, narzuconych przez ojca i rozłąkę z Gagiem, zwłaszcza teraz, kiedy została ostatecznie przyjęta do paryskiej szkoły etykiety i manier dla dziewcząt z arystokracji. Taka perspektywa była nie do zniesienia i ułatwiła jej podjęcie decyzji. Gage’a kosztowało to wszystko równie dużo, chociaż nie mówił na ten temat.
Patrzyła, jak przeczesał dłonią mokre od ulewy włosy, ciemniejsze teraz niż jego normalny blond. Trudno było także nie zauważyć podkrążonych oczu, biorących się z frustracji, która nie opuszczała go od miesięcy.
– I nie wahasz się chwilami?
– Nigdy.
Gdy uśmiechnął się nagle, pomyślała, że to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek miała przed oczami. Chłód zniknął, zastąpiło go ciepło. Już samo wspomnienie uśmiechu Gage’a czyniło każdy dzień lepszym i łatwiejszym. Również te dni, kiedy nawet muzyka nastawiona na max nie była w stanie zagłuszyć wrzasków jej rodziców. Dni, w które po awanturach mama przenosiła się ostentacyjnie do swojego pokoju, mając do towarzystwa wyłącznie tabletki i mrożoną herbatę, obficie zakrapianą dżinem.
Gage pochylił się, by ją pocałować. Marzyła jednak o czymś więcej niż tylko o pocałunku w brudnym, rozpadającym się, nieznanym budynku. Po ślubie będą mogli znaleźć hotel i kochać się w normalnym łóżku, tak jak kilka tygodni wcześniej, gdy zakradli się do pokojów gościnnych na terenie posiadłości jego rodziców. Rumieniec pożądania okrył jej policzki na wspomnienie śnieżnobiałej pościeli, dotyku jego nagiego, owłosionego ciała i chwili, kiedy wypełnił ją tak idealnie, że płakała ze wzruszenia w jego ramionach. Był dla niej wszystkim, wszechświatem, jedynym człowiekiem, jakiego kochała i pragnęła całym sercem. Na myśl, że wkrótce zostanie panią Caron, przeszywały ją dreszcze.
Nagle odsunął się od niej i znów poczuła otaczający ich chłód i wilgoć.
– Co…? – chciała zapytać, lecz przycisnął palec do jej ust.
Wtedy zobaczyła krótki błysk światła pochodzący z innej części budynku. I usłyszała jakby skrobanie… może odgłos butów na brudnej, nierównej posadzce. Zamarła.
– Ktoś tu jest.
Wzdrygnęła się, słysząc szelest tuż obok. Ale to Gage pospiesznie wpychał rzeczy do swego plecaka.
– Musisz się ukryć – wyszeptał prawie bezgłośnie, starając się, by dudnienie deszczu o dach idealnie maskowało jego słowa.
– Może to wcale nie mój ojciec.
– Nie mogę ryzykować.
– A co będzie z tobą?
– Bierz pieniądze, jedź do Montgomery i tam się spotkamy. Zadzwoń, jak dotrzesz. A teraz… na górę!
Spojrzała na czarne, złowrogie krokwie pod dachem i zawahała się.
– Boisz się? – spytał.
Mało powiedziane. Była przerażona. Ale jego pytanie obudziło gorącą falę wspomnień, dodając otuchy.
Po tym, jak pierwszy raz spotkali się jako małe dzieci, szpiegując się nawzajem przez porośniętą bluszczem dziurę w murze granicznym pomiędzy posiadłościami obu rodzin, zadawał to pytanie, ilekroć się wahała. Dzięki temu nigdy nie cofała się przed jego wyzwaniami, przy okazji udając, że ani trochę jej nie przerażają.
– To jak wspinanie się po naszej starej magnolii. Pamiętasz? – Twarz Gage’a kryła się w ciemności, lecz jego łamiący się szept zdradzał, że on także jest przerażony.
Zaschło jej w gardle. Skinęła głową, ponownie spoglądając na krokwie. Nigdy nie zapomni, jak siadywała na gałęziach drzewa magnolii i patrzyła z góry na świat, dziecinnie wierząc, że pewnego dnia zrobią wszystko po swojemu. Pikanterii dodawała temu świadomość, że gdyby jej szanowna mama wiedziała, że jej drogocenna córeczka przesiaduje wysoko na drzewie i to w dodatku z okropnym Caronem, wpadłaby w absolutny szał.
A właśnie z Gagiem wszystko wydawało się możliwe, choćby było nie wiadomo jak źle. To chyba już tam na górze, na „ich” drzewie, w świecie ich fantazji, w którym próbowali żyć pełnią życia, odcinając się od prawdziwej, okropnej codzienności, jej dziewczęce zauroczenie przerodziło się w prawdziwe, dojrzałe uczucie.
Gage zapakował resztę rzeczy do plecaka i wcisnął go przez wybitą dziurę w ścianie do pustego pomieszczenia obok, poza zasięgiem wzroku.
– A teraz pora wspiąć się na górę zwinnie jak wiewiórka – wyszeptał.
Odgłosy ekipy poszukiwawczej stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze. Przyciszone, męskie głosy. Chichoty.
– Wychodzić! Wychodzić! Gdziekolwiek jesteście!
Jak w jakiejś chorej grze. Polowali, a ona miała zostać „łupem dnia”. Chciało jej się wymiotować.
Wtedy Gage znowu ją pocałował. Tym razem niezbyt delikatnie. Desperacko. Nie chciała go puścić. Ani teraz, ani wcale.
– Odwrócę ich uwagę. Wtedy uciekniesz.
Odsunął się i pochylił, zaplatając przed sobą dłonie. Oparła o nie stopę, tak jak wtedy, gdy byli dziećmi, kiedy zawsze pomagał jej w ten sposób wejść na magnolię. Teraz wyprostował się i podniósł ją, a ona złapała mocno szorstką belkę i, nie zważając na drzazgi, jakimś cudem wciągnęła się na górę i przykucnęła na krokwiach, skulona w ciemności, bo obok przez brudne, częściowo wybite okna wpadało do środka przyćmione światło z ulicy. Gage rzucił jej ostatnie przeciągłe spojrzenie i posłał całusa. Wraz z poszukiwaczami zbliżały się w ich stronę światła latarek.
Gage zaczął się skradać, aż prawie zniknął jej z pola widzenia. Wtedy szurnął butami o posadzkę, celowo robiąc hałas. Wystawiał się na wabia, jak matka kaczka chcąca odciągnąć myśliwych od swoich kaczątek. Eve, ukryta pod samym dachem, wzięła głęboki oddech. Próbowała się uspokoić. W kieszeni miała ich pieniądze. Kiedy ludzie jej ojca znikną wraz z Gagiem, powoli zejdzie na dół i ucieknie prosto do Montgomery. Tam się odnajdą i wezmą ślub. Zgodnie z planem. Wszystko będzie dobrze…
Nagle… krzyki!
– Tam! On jest taaam!
Tupot wielu butów. Zamieszanie. Przepychanki. Niemożliwa do rozszyfrowania spod dachu kakofonia dźwięków.
– Mam go!
– Puśćcie mnie!
Głos Gage’a, jakiego przedtem nigdy nie słyszała! Zawsze brzmiał kojąco, sprawiał, że przestawała się bać i czuła się bezpieczna. Teraz był pełen przerażenia. Przywarła więc mocniej do krokwi, zamknęła oczy i spróbowała się skupić, by móc lepiej rozróżnić głosy, pomimo deszczu uparcie dudniącego o dach. Miała nadzieję, że Gage po prostu udaje.
– Gdzie ona jest?
Eve zamarła, bo znała dobrze ten głos. Jej ojciec!
Cisza. Potem łomot, chrząknięcie. Dalej suchy, ostry trzask, jak łamiącej się gałązki. A później głos Gage’a. Nadal zmieniony. Gruby i zgaszony.
– Odeszła.
Czy go skrzywdzili? Jej oddech przyspieszył. Zakręciło jej się w głowie. Lecz jeśli zemdleje i wypadnie ze swojej kryjówki, przepadnie już wszystko.
– Zostawiła cię?
– Nigdy jej pan nie znajdzie. Zadbałem o to.
Nie usłyszała odpowiedzi ojca, tylko coraz głośniejsze szepty i pomruki towarzyszących mu mężczyzn. Coraz więcej latarek oświetlało ciemne zakamarki pomieszczenia tuż pod nią. Podskoczyła, gdy ktoś niespodziewanie potknął się o brudną skrzynię, wzbudzając przy tym tuman kurzu. Człowiek na dole zaczął kichać, a ona wstrzymała oddech, by nie zrobić tego samego. Nie mogli przecież spojrzeć w górę!
Tylko nie w górę! Błagam…!
Tymczasem lało coraz mocniej, woda z coraz większym hukiem uderzała o dach. Eve, aby usłyszeć cokolwiek, musiała maksymalnie wytężać słuch. Co oznaczało, że mężczyźni na dole również słyszeli coraz mniej.
– Nic tu nie ma, szefie! – wykrzyknął w końcu jeden z ludzi do ojca i po raz ostatni przeczesał pomieszczenie mocnym światłem latarki.
Potem oddalili się w głąb budynku.
Eve oparła się o belki, walcząc ze łzami. Nie, nie będzie płakać. Nie teraz. Gage liczy na to, że będzie silna. Kiedy znów będą razem, znajdzie się czas i na płacz.
– Chłopcze! Twój dziadek był kłamcą, a tata jest złodziejem! – Znowu jej ojciec, zimny i okrutny, i ten aż nazbyt znajomy ton! – I teraz ty próbujesz uprowadzić moją córkę? Nawet jeśli będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu, to zemszczę się, zrujnuję ciebie i twoją rodzinę. Zniszczę wszystko, co kochasz.
Jego głos sprawił, że padł na nią blady strach. Przygryzła wargę, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Na języku poczuła metaliczny, słony posmak krwi. Hugo Chevalier nie udaje. Wykona swoje groźby z lodowatą precyzją. Cóż ona najlepszego zrobiła? Nie powinna była uciekać. Nigdy nie powinna była ryzykować losu Gage’a ani jego rodziców.
Na dole ktoś głośno splunął. Dźwięk pełen pogardy. Wysunęła się do przodu, najbardziej jak mogła, lecz i tak nic nie widziała. Gardłowy śmiech Gage’a. Zadrżała, bo najwyraźniej jeszcze nie rozumiał. Jej ojciec nie należał do ludzi, z których można bezkarnie szydzić.
– Nie zniszczy pan, panie Chevalier, bo nigdy nie będzie pan miał Eve. Bo jest bezpieczna.
Okrutne chrupnięcie, jakby pięść oparła się z wielką siłą o ciało, zmroziło ją kompletnie. Nie mogła się poruszyć, choć desperacko pragnęła się upewnić, czy Gage’owi nic się nie stało.
Krzyki, hałas. Okrzyk bólu, kiedy uderzono go z jej powodu. Powinna natychmiast zeskoczyć, by go ocalić. Tak jak on zawsze próbował ratować ją z opresji. Twierdził też, że jest jedną z najodważniejszych osób, jakie znał, ale dziś zrobiła z niego kłamcę, ukrywając się jak tchórz. Wtuliła twarz w jego płaszcz. Zapach ukochanego przenikał materiał, przypominając o wszystkim, co mogą stracić, jeśli coś pójdzie nie tak. Ale nie było już odwrotu. Dźwięk ulewy jeszcze mocniej bębniącej o dach zagłuszył Eve, która łkała bezgłośnie, ukrywszy twarz w rękawie płaszcza Gage’a.
Teraz…
Eve siedziała przy wielkim stole w luksusowej, przeszklonej sali konferencyjnej, z boskim – wartym miliony dolarów – widokiem na Seattle. Dosłownie każdy błyszczący element futurystycznego wyposażenia, czy to szklany, drewniany czy chromowany, wskazywał jasno, że firma, w której się znajdowała, jest na absolutnym topie. Korporacja przodująca w wielu dziedzinach bez brania do niewoli pracowników, zachowująca równowagę pomiędzy pracą a życiem. I… ostatnie miejsce na ziemi, gdzie Eve chciałaby się znaleźć, gdyby miała wybór, lecz obecnie dla niej nieuniknione.
Odruchowo spojrzała na zegarek. Dziesięć minut po godzinie wyznaczonej audiencji. Czyli… zmuszał ich, by na niego czekali. Zaczęła nerwowo stukać palcami w leżące przed nią dokumenty, z trudem tłumiąc emocje nie do stłumienia, niezależnie od tego, jak długo będzie żyła.
– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, droga pani Chevalier…
Natychmiast posłała swojemu prawnikowi surowe spojrzenie. Ten człowiek od lat służył ich rodzinnej firmie, a zatem był bardziej częścią problemu niż źródłem dobrych rozwiązań, gdy wszystko poszło tak katastrofalnie źle! A jednak musiała go sprowadzić, bo bez niego zarząd miał kłopot z zaakceptowaniem jej w charakterze zastępstwa za ojca. Nie ufano jej. Zresztą niewątpliwie on także jej nie ufał.
– Ale to nasza jedyna opcja.
To proste stwierdzenie musiało trafić nawet do najbardziej pobożnego wyznawcy cudów. Oto ich rodzinna firma Knight Enterprises znalazła się na krawędzi i, chwiejąc się niebezpiecznie, przygotowywała się do ostatecznego upadku w przepaść, w zapomnienie. Gdyby miała umrzeć szybką, prawie bezbolesną i publiczną śmiercią, Eve przeżyłaby to ze spokojem. Przeszła przez gorsze rzeczy w życiu, zdecydowanie gorsze, niż ktokolwiek potrafiłby sobie wyobrazić. Śmierć firmy była dla niej niczym… Zakłuło ją jednak serce na ulotne wspomnienie maleńkiej, białej trumny w pustym, jasnym kościele w piękny, słoneczny dzień. A zatem… dla niej samej istniały boleśniejsze straty niż upadek firmy, ale jej matka i młodsza siostra nie miały szans na przetrwanie, gdyby Knight Enterprises zawaliła się doszczętnie. Obsesyjnie wręcz chronione, izolowane i kontrolowane były skazane na zagładę wraz z firmą, która dotychczas je utrzymywała. I na to Eve nie pozwoli. Musiała w swoim młodym życiu zrobić już wiele strasznych rzeczy, ale nie dopuści do unicestwienia matki i siostry. Nigdy!
– Pani ojciec postąpiłby inaczej…
Kolejne ostre spojrzenie w bok i prawnik zamilkł. Wiedziała, że opanowała umiejętność uciszania ludzi wzrokiem. Jaki ojciec, taka córka. Czyli tatuś byłby z niej teraz dumny…? Wiedziała, że tak i ta myśl budziła w niej nienawiść do samej siebie.
– Mój ojciec leży nieprzytomny w szpitalu, więc nie on będzie tu decydował.
Hugo został pokonany tak skutecznie, jak nie potrafili tego dokonać ludzie, jego wrogowie – przez komara! Po pechowym ukąszeniu organizm zaatakowała wszechogarniająca infekcja. Trudno było uwierzyć, że coś tak małego i przyziemnego zdołało powalić potężnego, siejącego postrach mężczyznę do tego stopnia, że wylądował od razu na OIOM-ie w Jackson. Eve starała się odnaleźć w sobie choć odrobinę emocji w związku ze stanem ojca, a gdy się to nie udało, skupiła całą swą energię na ukrywaniu prawdy przed mediami i utrzymywaniu rozpadającej się Knight na powierzchni. Zresztą to ojciec osobiście zapoczątkował tę katastrofę, gdy siedem lat wcześniej spowodował, że zawisła nad nimi groźba nieubłaganie tykającej bomby zegarowej. I albo Eve uda się ją rozbroić, albo nareszcie to wszystko wybuchnie im prosto w twarz!
Lecz Eve była nie lada ekspertem w rozbrajaniu i zajmowała się rozbrajaniem przez całe swoje dorosłe życie, więc zrobi to kolejny raz.
– Caron od lat depcze pani ojcu po piętach. Jeden fałszywy ruch i będzie to koniec Knight! Chce pani mieć coś takiego na sumieniu?
Caron Investments nie tylko deptało im po piętach. Był to Behemot, biblijna bestia z rozdziawioną paszczą, czekający, by nareszcie połknąć ich w całości. To właśnie rywalizacja biznesowa i nienawiść pomiędzy obiema rodzinami przywiodła Eve do tej pięknej sali. Właśnie odbierała „toksyczną nagrodę” za wszystko, co się stało.