Skrywane tajemnice
Skrywane tajemnice - Diana Palmer
Bogaty i wpływowy biznesmen postanowił zniknąć na jakiś czas, ale niektóre tajemnice zawsze w końcu wychodzą na jaw…
Zanim Michael „Mikey” Fiore będzie mógł złożyć zeznania przed sądem w ważnej sprawie, ukrywa się w miasteczku Jacobsville w Teksasie. Z obawy przed zamachem rzadko opuszcza dom, lecz pewnego dnia przypadkiem spotyka delikatną i piękną Bernadette, która zdaje się skrywać własne mroczne sekrety.
Dochodzą go pogłoski o śmiertelnej chorobie i samotnym życiu Bernadette. Mimo to pragnie ją bliżej poznać, choć w ten sposób naraża ich oboje. Łącząca ich więź szybko przeradza się w namiętność… dopóki nie zostanie ujawniona szokująca prawda.
Fragment tekstu
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nazywała się Bernadette Epperson, ale wszyscy znajomi w Jacobsville w stanie Teksas nazywali ją Bernie. Była nową asystentką prawną w biurze Blake’a Kempa i dzieliła gabinet z inną asystentką prawną, Olivią Richards. Zastąpiły poprzednie pracowniczki, z których jedna wyszła za mąż i odeszła, a druga podjęła pracę w prokuraturze okręgowej w San Antonio.
Stanowiły ciekawy kontrast: Olivia, wysoka smukła brunetka, i Bernie, szczupła blondynka z długimi i gęstymi platynowymi włosami. Znały się i przyjaźniły od podstawówki, dzięki czemu panowała między nimi miła, swobodna atmosfera.
Zazwyczaj w biurze prokuratora hrabstwa Jacobs wystarczała jedna asystentka prawna, ale prokurator okręgowy Blake Kemp zatrudnił także Olivię na niepełny etat, by mogła zastępować przyjaciółkę, ilekroć u Bernie nasilało się reumatoidalne zapalenie stawów. Była to jedna z bardziej bolesnych odmian artretyzmu i kiedy Bernie dopadały ataki, musiała wspomagać się laską, a także łykała więcej środków przeciwzapalnych oraz silnych leków zapobiegających zaostrzeniu się choroby, które miały niebezpieczne efekty uboczne. Oznaczało to także konieczność rezygnacji z wszelkich form życia towarzyskiego. Bernadette pragnęłaby mieć przyjaciela, jednak samotni mężczyźni znali jej sytuację i żaden nie miał ochoty wiązać się z kobietą cierpiącą na postępujące schorzenie, które pewnego dnia mogło uczynić ją inwalidką.
Oczywiście istniały nowe metody leczenia. Niektóre z nich obejmowały cotygodniowe zastrzyki powstrzymujące postęp choroby. Lecz te zastrzyki były bardzo drogie i nawet przy obniżonej cenie oferowanej przez życzliwe fundacje charytatywne przekraczały możliwości finansowe Bernie. Tak więc pozostawało jej zażywanie metotreksatu, prednizonu i kwasu foliowego, a także usiłowanie, by nie zamartwiać się swoją
sytuacją.
Była właśnie w drodze do pensjonatu pani Brown, w którym wynajmowała pokój. Padał zimny deszcz. Był chłodny październik – nie najlepsza pora, by zapomnieć o płaszczu przeciwdeszczowym. Ale Bernie dziś rano spieszyła się, żeby nie spóźnić się do pracy, więc płaszcz nadal wisiał w szafie. No cóż, pomyślała filozoficznie, dobrze, że przynajmniej włożyłam miękki gruby sweter na cienką bluzkę. Zaśmiała się do siebie histerycznie, gdyż sweter nasiąkł jak gąbka. Czuła pod ubraniem, jak woda spływa po jej płaskim brzuchu.
Śmiała się tak, że nie zauważyła występu chodnika. Zawadziła o niego czubkiem buta, potknęła się i upadła na jezdnię tuż przed nadjeżdżającą wielką czarną limuzynę. Laska wypadła jej z ręki i Bernie uderzyła brzuchem o krawężnik. Zdołała podeprzeć się przedramionami, ale impet uderzenia zaparł jej dech w piersi. Na szczęście kierowca dostrzegł ją w porę i nie przejechał jej. Było ciemno i tylko uliczne latarnie rzucały zamglone światło przez zasłonę deszczu.
Mężczyzna wysiadł z samochodu. Spostrzegła, że ma duże stopy. Nosił kosztowne buty, jak wizytujący prokuratorzy okręgowi, których prowadziła na rozmowy z jej szefem. I wełniane skarpetki. Rozpoznała je, gdyż robiła na drutach.
– Nic się pani nie stało? – zapytał niskim, aksamitnym głosem.
– Nie – wysapała. – Tylko… straciłam oddech.
Obróciła się na plecy i usiadła.
Był wysoki, zbudowany jak zapaśnik, miał barczyste ramiona i lwią grzywę. Przykucnął i przyjrzał się jej czarnymi oczami osadzonymi głęboko w twarzy o oliwkowej cerze. W jego falujących kruczoczarnych włosach okalających twarz widniało zaledwie kilka srebrzystych nitek. Kosmyk opadł mu na czoło, gdy pochylił się nad nią. Miał wydatne kości policzkowe i mocny zarys ust, jaki widuje się u bohaterów filmów akcji. Był olśniewająco przystojny. Bernie nie mogła oderwać od niego wzroku. Nie pamiętała, by kiedykolwiek samo spojrzenie jakiegoś mężczyzny odebrało jej mowę.
– Wspaniałe wyczucie czasu – rzekł w zamyśleniu. – Zobaczyła pani nadjeżdżającą limuzynę, tak? I wskoczyła prosto przed nią.
Bernie była zbyt wstrząśnięta, by zripostować, chociaż wiedziała, że powinna. Obejrzała dłonie. Były trochę podrapane, ale nie krwawiły.
– Potknęłam się.
– Czyżby?
Jego kpiący ironiczny uśmiech mocno ją rozgniewał.
– Czy mógłby pan odszukać moją laskę? – poprosiła.
– Laskę? – powtórzył.
Usłyszała, że ton jego głosu się zmienił, i okropnie jej się to nie spodobało.
– Wypadła mi z ręki, kiedy uderzyłam o występ chodnika. Gdzieś tam. – Wskazała gestem. – Prawdopodobnie po drugiej stronie. Jest ozdobiona czerwoną emalią z wizerunkiem smoków.
– Smoków. Hm…
Drzwi samochodu się otworzyły i przednią maskę obszedł drugi mężczyzna. Był starszy od Bernie, ale młodszy od tego, który przykucnął przy niej. Miał na sobie garnitur.
– O co chodzi z tymi smokami? – zapytał z lekkim rozbawieniem.
– To jej laska. Mówi, że upadła gdzieś tam – odparł pierwszy mężczyzna, wskazując na chodnik, a gdy drugi odchrząknął, polecił mu: – Znajdź ją.
– Dobrze, poszukam.
Zapadła cisza, a Bernie siedziała na jezdni, z każdą chwilą coraz bardziej moknąc.
Drugi mężczyzna wrócił z laską i podając ją Bernie, spytał nieprzyjemnym tonem:
– Do diabła, skąd pani wytrzasnęła coś takiego?
– Z internetu – odparła.
Ból stawał się coraz gorszy. O wiele gorszy. Potrzebowała silnej dawki środków przeciwzapalnych i zlegnięcia w łóżku z okładem rozgrzewającym.
Przełknęła z wysiłkiem.
– Proszę nie… patrzeć, kiedy będę wstawała. Mogę to zrobić tylko w jeden sposób, który jest dla mnie krępujący. – Oparła się na dłoniach i kolanach, po czym z trudem podźwignęła się na nogi, przytrzymując się laski. W końcu odzyskała oddech. – Dziękuję, że mnie pan nie przejechał – wydusiła.
Potężny mężczyzna także wstał, marszcząc brwi.
– Co się pani stało? Skręcenie kostki?
Podniosła na niego wzrok. Musiała wysoko zadrzeć głowę.
– Reumatoidalne zapalenie stawów.
– Artretyzm? W pani wieku? – spytał zaskoczony.
Wyprostowała się gniewnie.
– Zapalenie reumatoidalne – powtórzyła z naciskiem. – To ogólnoustrojowe schorzenie autoimmunologiczne. Cierpi na nie zaledwie jeden procent ludzi na świecie, chociaż jest to najpowszechniejsza choroba autoimmunologiczna. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, muszę dostać się do domu, zanim utonę w tej ulewie.
– Odwieziemy panią – zaproponował poniewczasie.
– Dzięki, ale szczerze mówiąc, wolałabym raczej utonąć – odparła.
Odwróciła się bardzo powoli i zdołała odejść bez nazbyt widocznego wysiłku. Lecz szła mozolnie i ledwie zrobiła pięć kroków, zacisnęła zęby z bólu. I nagle usłyszała za sobą:
– Och, do diabła!
A także poczuła, że ktoś dźwignął ją jak worek ziemniaków i zaniósł z powrotem w kierunku limuzyny.
Drugi mężczyzna przytrzymywał otwarte drzwi.
– Niech mnie pan puści – burknęła, próbując się szamotać, i skrzywiła się, gdyż sprawiło jej to dodatkowy ból.
– Dopiero gdy dostarczę panią do domu – oświadczył. – Gdzie pani mieszka?
Wsadził ją do limuzyny i usiadł obok niej. Drugi mężczyzna zatrzasnął drzwi i zajął miejsce za kierownicą.
– Zamoczę fotel – zaprotestowała Bernie.
– Jest skórzany, wyschnie. Gdzie pani mieszka?
Odetchnęła z trudem. Bolało ją tak bardzo, że nawet nie mogła dłużej się sprzeciwiać.
– W pensjonacie pani Brown. Dwie przecznice stąd i w prawo. To duży wiktoriański budynek z białym płotem i szyldem z informacją o pokojach do wynajęcia – dodała.
Kierowca skinął głową, włączył silnik i ruszyli.
Potężny mężczyzna nadal ją obserwował. Ściskała laskę tak mocno, że zbielała jej drobna dłoń.
Przyjrzał się jej uważnie, zatrzymując wzrok na grubym warkoczu platynowych włosów spadającym na plecy. Mokre ubranie przylegało jej do ciała. Była zgrabna, miała małe piersi, długie nogi, jasnozielone i szeroko rozstawione oczy z gęstymi czarnymi rzęsami, a także ładne usta. Nie była piękna, ale atrakcyjna.
– Kim pani jest? – zapytał dopiero teraz.
– Mam na imię Bernadette – powiedziała.
– Uroczo – rzekł w zadumie. – Była jakaś piosenka o świętej Bernadette – przypomniał sobie.
– Moja matka ją uwielbiała – odparła trochę niepewnie. – Właśnie dlatego dała mi to imię.
– Ja jestem Michael. Michael Fiore, ale większość ludzi nazywa mnie Mikey.
Przyjrzał się jej uważnie, lecz z wyrazu jej twarzy jasno wynikało, że nie znała go nawet ze słyszenia, jego nazwisko nic jej nie mówiło. Zadziwiające. Kilka lat temu mieszkał w Jacobsville, kiedy jego kuzyn Paul Fiore z biura FBI w San Antonio prowadził śledztwo w sprawie dotyczącej Sari Grayling, która później została żoną Paula. Sari i jej siostrę Meredith zamierzał zabić płatny morderca wynajęty przez mężczyznę, którego matkę zamordował nieżyjący już ojciec sióstr Grayling. Mikey nawiązał wtedy tutaj kilka przyjaźni.
– Miło cię poznać – wydusiła Bernie i skrzywiła się.
– Bardzo cię boli, co? – rzucił, mierząc ją przenikliwym spojrzeniem czarnych oczu. Potem popatrzył przed siebie. Santelli wjeżdżał na miejsce parkingowe tuż przed wiktoriańskim domem z szyldem informującym o pokojach do wynajęcia. – Czy to tutaj? – spytał.
Uniosła głowę, spojrzała przez okno i przytaknęła.
– Bardzo dziękuję… – zaczęła.
– Nie ruszaj się – polecił.
Wysiadł drugimi drzwiami, które przytrzymał Santi, obszedł samochód i otworzył drzwi z jej strony. Sięgnął do środka i podniósł Bernadette, laskę oraz torebkę.
– Zapukaj do domu, Santi – polecił swojemu towarzyszowi.
Bernie spróbowała zaprotestować, lecz nie zwrócił na to uwagi i dalej ją niósł. Pachniał dymem papierosowym i kosztowną wodą kolońską. Czuła się dziwnie, gdy trzymał ją w mocnych ramionach. Drżała, była bardzo zdenerwowana. Jedną ręką otoczyła szerokie plecy Mikeya, kładąc dłoń obok jego szyi. Był krzepiąco ciepły. Od dawna nikt jej nie obejmował i nigdy nie doświadczyła przy tym takiego uczucia jak teraz.
Santi zapukał do drzwi. Mogłaby mu powiedzieć, żeby po prostu wszedł, ale nie był stąd, więc nie wiedział o tym.
Otworzyła pulchna pani Brown. Była w fartuchu, gdyż przyrządzała kolację dla swoich lokatorów. Na widok Bernadette niesionej przez nieznajomego mężczyznę znieruchomiała z rozdziawionymi ustami.
– Upadłam – wyjaśniła Bernie. – On był na tyle uprzejmy, że zatrzymał się i przywiózł mnie tutaj.
– Och, moja droga, czy nie powinnaś odwiedzić doktora Coltraina? – powiedziała zaniepokojona pani Brown.
– Nic mi nie jest, naprawdę, tylko trochę ucierpiała moja godność – zapewniła gospodynię. – Możesz mnie już postawić – rzekła do Mikeya.
– Gdzie jest jej pokój? – zapytał, uśmiechając się miło do starszej kobiety, która się zarumieniła.
– Tutaj, na dole. Ona nie może wchodzić po schodach, więc ma pokój obok frontowych drzwi. – Pani Brown poprowadziła Mikeya, a gdy posadził Bernie na fotelu obok łóżka, dodała z troską: – Kochanie, potrzebujesz gorącej kąpieli i kawy.
Łazienka znajdowała się między pokojem Bernadette a sąsiednim, pustym.
– Poradzisz sobie? – spytał Mikey łagodnym tonem.
– Naprawdę nic mi nie jest. – Bernie skinęła głową. – Dzięki.
Wzruszył szerokimi ramionami i zmarszczył brwi.
– Nie powinnaś chodzić tak daleko.
– Wciąż jej to powtarzam – rzekła pani Brown gderliwym tonem. – Codziennie chodzi do pracy i wraca przez cztery przecznice. Aż cztery!
– Doktor Coltrain mówi, że ruch mi służy – odparła Bernie.
– Ruch, a nie tortury – mruknęła gospodyni.
Mikey nad czymś dumał przez chwilę, po czym oznajmił:
– Zobaczymy się jeszcze.
– Dziękuję – odparła Bernie.
Przyjrzał się jej przenikliwie, przechylając głowę na bok.
– Pierwsze wrażenie nie zawsze jest trafne.
– O rety… – Uniosła brwi. – Czy to były przeprosiny?
Zmarszczył czoło.
– Nigdy nikogo nie przepraszam.
– To nie boli, to nie boli, to nie boli – powiedziała, parodiując kwestię aktora komediowego z filmu, który niedawno oglądała.
Ale akurat ten Mikey zapewne nie miał pojęcia, do czego nawiązała.
Odchylił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym śmiechem.
– Akademia Policyjna – podał tytuł, zaskoczona Bernie potaknęła ruchem głowy, a on dodał: – Tak, tamten facet w filmie to wypisz, wymaluj ja, tylko w innym wieku. Weź kąpiel. I już więcej nie upadaj.
Gdy zrobiła do niego minę, oczy mu błysnęły.
– Do zobaczenia, mała – powiedział i wyszedł.
Przystanął przy frontowych drzwiach.
– Czy jest jakiś wolny pokój do wynajęcia? – zapytał panią Brown.
– Tak – odrzekła, znów się czerwieniąc. – Byłby pan bardzo mile widzianym lokatorem. Mieszkają tutaj trzy panie, ale…
– Nie mam wielkich wymagań – wpadł jej w słowo. – I nie będę sprawiał żadnych kłopotów. Nie cierpię hoteli.
– Ja też. Mój mąż występował w rodeo. Przez lata wciąż byliśmy w drodze i mam już dość pokoi hotelowych.
– Tak samo jak ja – odparł wesoło. – No dobrze. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, jeszcze dziś sprowadzę moje rzeczy.
– Ależ proszę bardzo.
– Ile mam zapłacić z góry? – zapytał, wyjmując portfel.
Pani Brown wymieniła sumę. Wręczył jej kilka banknotów.
– Na wypadek, gdyby pani podejrzewała, zapewniam, że nie napadam na banki, tylko w inny sposób zarabiam na życie – dodał z uśmiechem. – Jestem biznesmenem. Mieszkam w New Jersey i mam hotel w Las Vegas. Właśnie dlatego nie znoszę zatrzymywać się w hotelach.
– Och! A zatem przyjechał pan tutaj w interesach?
– Tak, w interesach. – Z powagą skinął głową. – Spędzę trochę czasu w tym mieście.
– Miło, że wynajął pan ten pokój – powiedziała gospodyni. – Od dawna stał pusty. Poprzednia lokatorka wyszła za mąż.
– A więc do zobaczenia wkrótce. – Zawahał się i obejrzał w kierunku pokoju, w którym zostawił Bernadette. – Sądzi pani, że nic jej się nie stanie?
– Tak. Bernie być może wygląda na kruchą i delikatną, ale tak naprawdę jest twarda. Musiała być. I musi.
– Bernie? – powtórzył zaskoczony.
Pani Brown się roześmiała.
– Właśnie tak ją nazywamy. Znamy Bernadette od urodzenia.
– Małe miasteczka… – rzekł z uśmiechem. – Sam w takim dorastałem. Daleko stąd. – Wyjął wizytówkę i podał gospodyni. – U dołu jest numer mojego telefonu komórkowego. Gdyby dziś w nocy Bernie czegokolwiek potrzebowała, niech pani do mnie zadzwoni, dobrze? Mogę przyjechać i zawieźć ją do szpitala, gdyby trzeba było ją zbadać.
Panią Brown zaskoczyła ta troska okazywana przez nieznajomego.
– Ma pan dobre serce.
– Nie zawsze. – Wzruszył ramionami. – A zatem do widzenia.
Wyszedł, skinąwszy na Santiego, by podążył za nim. Pani Brown z prawdziwym zaciekawieniem przyglądała się, jak odchodził. Zastanawiała się, kim jest ten tajemniczy mężczyzna.
Mikey był aż nadto świadomy irytacji kierowcy, który oznajmił:
– Polecono mi, szefie, żebym pana strzegł i ani na moment nie spuszczał z oka.
– Tak, jasne. Do diabła, nie będę dzielił z tobą pokoju bez względu na to, co ci polecono. Poza tym – dodał, sadowiąc się w fotelu limuzyny – ochrania mnie jeden z ludzi Casha Griera z karabinem snajperskim.
– To małe miasteczko… – zaczął Santi.
– Małe miasteczko, w którym osiedliła się połowa emerytowanych amerykańskich najemników wojskowych – przerwał mu Mikey. – A kawałek dalej na tej ulicy ma dom mój kuzyn. Pamiętasz go? Paul Fiore, starszy agent FBI. Mieszka w Jacobsville, pracuje w San Antonio i jest milionerem.
– Och, racja, on.
– I wiem, że pilnuje mnie snajper Griera. On nigdy nie chybia. Ściągnięto też Avengersów, żeby strzegli mnie, kiedy ten snajper śpi.
– Avengersów? – Santi ryknął śmiechem. – To goście z komiksu!
– Rogersa i Bartona. Nazywają ich Avengersami, bo Rogers nosi takie samo imię jak Kapitan Ameryka z tego serialu, a Barton ma na imię tak jak Hawkeye. Kumasz?
– Tak.
– Santi, zdaję sobie sprawę, że Mario Cotillo bardzo chce mnie dorwać – rzekł Mikey. – Tylko ja jestem w stanie oczyścić Tony’ego Garzę z zarzutu morderstwa, ponieważ wiem, że on tego nie zrobił, i mogę to udowodnić. Tony też się ukrywa. W jeszcze bezpieczniejszym miejscu niż ja.
– Gdzie? – spytał Santi.
Mikey wybuchnął szorstkim śmiechem.
– Jasne, już się palę, żeby ci powiedzieć.
Santi zesztywniał.
– Nie jestem kapusiem – rzekł urażony.
– Każdy może zhakować komórkę albo tę wymyślną krótkofalówkę, którą mamy w samochodzie, i podsłuchać naszą rozmowę – powiedział Mikey z wyraźnym zniecierpliwieniem. – Rusz mózgownicą, dobra?
– Robię to!
– No cóż, widocznie trzymasz ją w jakimś bezpiecznym schowku, kiedy jej nie używasz – mruknął Mikey pod nosem, jednak na tyle cicho, żeby Santi go nie usłyszał.
Ten facet był sprawnym mięśniakiem i dobrym kierowcą. Nie ma potrzeby zbytnio go irytować. W każdym razie nie teraz.
Mikey rozparł się na siedzeniu, westchnął głęboko i przypomniał sobie tę dziewczynę, którą poznał dzisiejszego wieczoru. Żałował, że błędnie ją ocenił, ale wiele kobiet usiłowało za wszelką cenę zwrócić na siebie jego uwagę. Był nadzwyczaj bogaty. Miał w szwajcarskich bankach pieniądze, na których agenci federalni nie mogli położyć łapy. A chociaż zarzucano mu popełnienie kilku przestępstw, w tym zbrodni zabójstwa, nigdy nie postawiono go w stan oskarżenia. Miał czystą kartotekę, no, w każdym razie jak na faceta jego profesji. Był jednym z zastępców Tony’ego Garzy, szefa mafii w New Jersey. Tony kontrolował połowę wszystkich nielegalnych operacji w Newark i okolicach, ale miał nowego poważnego rywala, który uważał się za kolejnego Ala Capone. Ten gość natychmiast obrał sobie za cel Tony’ego, zamierzał pozbyć się go poprzez fałszywe oskarżenie o morderstwo dzięki pomocy swojego kumpla, który pracował w biurze prokuratora federalnego. Lecz ten plan nie wypalił, gdyż Tony też miał tam przyjaciół, podobnie jak Mikey. Poza tym Mikey był z Tonym w jakimś barze w czasie, gdy popełniono to morderstwo, i przez przypadek miał zrobione komórką zdjęcie ich obydwu z oznaczoną dokładnie datą i godziną. Wysłał kopie Pauliemu i Cashowi Grierowi, a także swojemu przyjacielowi na Bahamach. Zanim agenci federalni zdołali przejąć Tony’ego, który mógłby zostać z łatwością sprzątnięty, nim w ogóle doszłoby do procesu sądowego, Mikey i Tony opuścili miasto.
Następnym oczywistym posunięciem Cotilla będzie zlecenie zabicia ich obydwu. Mikey się uśmiechnął. Podobnie jak Tony, znał większość płatnych zabójców liczących się w tej branży. Ten plan się nie uda, ale Cotillo o tym nie wie. Jeszcze nie. Tymczasem Mikey i Tony zamierzali przywarować. Obaj mieli przydzielonych agentów federalnych, którzy ich chronili. Jednak Mikey nie wyjawił tego Santiemu. W gruncie rzeczy nie ufał nikomu oprócz swojego kuzyna Paula. Im mniej ludzi dowie się o tej sprawie, tym będzie bezpieczniejszy.
To nie znaczy, żeby ostatnio życie wydawało mu się szczególnie atrakcyjne. Miał więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek będzie potrzebował. Cieszył się reputacją, która zapewniała mu w New Jersey solidną ochronę. Ale żył sam, był człowiekiem samotnym. Tylko raz poprosił kiedyś kobietę, żeby dzieliła z nim życie, lecz go wyśmiała. Zadowalał ją w łóżku i kupował jej ładne, drogie prezenty, ale nie zamierzała poślubić osławionego gangstera. Musiała dbać o swoją reputację. Ostatecznie przecież była młodą damą pochodzącą z jednej z najznamienitszych rodzin w stanie Maryland. Miałaby wyjść za mąż za bandziora? Wykluczone!
Jej odmowa złamała mu serce.