Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Smak namiętności / Przystanek Wenecja
Zajrzyj do książki

Smak namiętności / Przystanek Wenecja

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-291-1367-0
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788329113670
Tytuł oryginalnyRancher After MidnightPregnant by Morning
TłumaczJulita Mirska
Język oryginałuangielski
Data premiery2025-11-25
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Smak namiętności" oraz "Przystanek Wenecja", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN GORĄCY ROMANS DUO.

Heath Thurston jest przystojny i bogaty, lecz ma porywczy temperament. Od lat prowadzi wojnę o słuszną jego zdaniem sprawę i okoliczni mieszkańcy go nie lubią. Gdy poznaje piękną geodetkę Ruby Bennett, jego złość do świata nieco słabnie. Jeszcze nie wie, że obudził w niej namiętność, że Ruby od pierwszej chwili chce go uwieść i przeżyć z nim wiele szalonych dni i nocy...

„To będzie jedna noc. Ta jedna noc spędzona z piękną kobietą pozwoli zapomnieć o bólu i samotności, pozwoli mu znów poczuć radość z życia. Będzie mógł zaszaleć, oddać się zmysłowym doznaniom. Był w najbardziej romantycznym mieście na świecie i pragnął korzystać ze wszystkiego, co Wenecja ma do zaoferowania”...

Fragment książki

Nie cieszył się specjalną sympatią, przeciwnie, wszyscy w Royal mieli go za upartego dupka, przynajmniej tak mu się wydawało. Nie przejmował się tym. Niech sobie gadają, co im się podoba; on, Heath Thurston, nie zrezygnuje ze swej misji. Zamierzał do końca walczyć o sprawiedliwość dla swojej mamy Cynthii i przyrodniej siostry Ashley. Obie nie żyły, nie mogły walczyć o siebie, a nikogo nie obchodziła krzywda, jaką im za życia wyrządzono.
Nawet Nolan, jego brat bliźniak, uważał, że nie warto tracić czasu na Grandinów i Lattimore’ów, dwie najpotężniejsze rodziny w mieście. Odpuść, stary. Łatwo mu jest mówić; piętnaście lat temu wyjechał z Teksasu, zostawiając wszystko na jego głowie.
Owszem, wrócił do Royal, ale z miejsca trafiła go strzała Amora: zakochał się w Chelsea, w Chelsea Grandin! I ją poślubił. Heath nie mógł w to uwierzyć. Dziewięć miesięcy temu rozpoczął swą krucjatę, a teraz miał w rodzinie przedstawicielkę wrogiego rodu.
W dodatku padał śnieg.
- Szlag! – zaklął, spoglądając przez szybę Forda F-150 Limited. Powinien był sprawdzić prognozę.
Jechał porozmawiać z Ruby Rose Bennett. Sporządziła ona raport na temat występowania ropy na terenach Grandinów i Lattimore’ów, w którym napisała, że trudno o jednoznaczną ocenę. Według starego raportu ropy tu nie było. Heath chciał mieć jasną, klarowną odpowiedź: jest ropa albo jej nie ma. Jeżeli jest, to Cynthia i Ashley mają – czy raczej miałyby – do niej prawo.
On ich nie zawiedzie. Wprawdzie sytuacja nie wygląda obiecująco, ale nie jest bez szans. Miał niejednego asa w rękawie, poza tym liczył na pomoc panny Bennett.
Kierując się GPS-em, skręcił w podjazd prowadzący do jej domu. Mieszkała poza granicami miasta, w cichej wiejskiej okolicy. Tu działki były duże, a zabudowania niewidoczne z szosy. Szutrowa droga wiła się pod górę, potem w dół między gęsto rosnącymi drzewami.
Nigdy nie widział Ruby Rose Bennett na oczy, ale wyobrażał sobie, że jest to siwowłosa starsza pani.
Zawód geodety nie należał do łatwych, szczególnie w Teksasie. Na ogół wykonywali go mężczyźni; Heathowi kojarzyli się z chudymi żylastymi starszymi panami. Może dlatego spodziewał się, że panna Bennett będzie siwą zasuszoną siedemdziesięciolatką.
Porozumiewali się mejlowo. I raz rozmawiali przez telefon: miała szorstki chropawy głos kogoś mocno doświadczonego przez życie.
Padał coraz większy śnieg. Dziwne. Heath mieszkał w Royal od urodzenia i na palcach jednej ręki mógł policzyć, kiedy zimą tak śnieżyło. Może to znak nadchodzących zmian? Oby także zmian w jego życiu. Męczyła go walka z Grandinami i Lattimore’ami. Chciał, by oddali to, co zagarnęli, tak aby w końcu mógł zająć się swoim życiem.
Wreszcie zobaczył dom. Wybrukowany podjazd prowadził do małej uroczej chaty o niebieskich ścianach i spadzistym dachu. Na parapetach stały ozdobione świątecznie skrzynki z gałązkami cedru, sosny i ostrokrzewu pokryte świeżą warstwą śniegu.
Zaparkował pod kępą wysokich drzew, licząc, że osłonią samochód przed śniegiem, zgasił silnik i wysiadł.
Powietrze było lodowate. Wsuwając ręce do kieszeni, wszedł na ganek i zastukał do drzwi przystrojonych świątecznym wieńcem. Wewnątrz paliło się światło.
Po chwili zastukał jeszcze raz. Może starsza pani z trudem się porusza? I może dlatego w jej raporcie nie było jednoznacznej odpowiedzi. Jeśli tak, będzie musiał wynająć innego geodetę.
Drzwi otworzyły się, a Heathowi zaparło dech. Miał przed sobą piękną kobietę, wysoką, szczupłą, o falujących jasnych włosach, zielonych oczach i różowych ustach.
- Dzień dobry… - wydukał, opuszczając na moment wzrok. – Czy zastałem Ruby Rose Bennett?
- Pan Heath Thurston, prawda? – Powiodła po nim wzrokiem.
Poczuł się zakłopotany. I podniecony. Skąd ona wie, kim on jest?
- Tak. Zleciłem pannie Bennett pewne zadanie.  Chciałbym je z nią omówić. – Zerknął do środka.
- No dobrze, chociaż nie jestem odpowiednio ubrana jak na spotkanie biznesowe. – Kobieta miała na sobie biały sweter, który zsuwał się z jednego ramienia, ukazując kawałek gładkiej skóry, oraz opięte dżinsy. – Mógł pan zadzwonić albo napisać i się umówić.
- Zaraz, zaraz… - Nerwowo usiłował dopasować wizję siwowłosej starszej pani do tej pięknej, apetycznie wyglądającej kobiety. – To pani jest Ruby Rose…?
- Wystarczy Ruby, bez Rose. Chociaż lubię Rose. Tak miała na imię moja mama.
Miał ochotę się roześmiać. Rzadko zdarzało mu się aż tak pomylić.
- W porządku. A zatem, panno Ruby, musimy porozmawiać.
- Tak jak powiedziałam, należało zadzwonić. Albo wysłać esemesa.
- Dzwoniłem. I wysłałem.
- Kiedy?
- Wczoraj. I dziś rano.
- Jest sobota. Dwa dni po Bożym Narodzeniu. Święta spędzam na kanapie. Z książką i szklaneczką rumu. Powinien pan tego spróbować.
Nie podobał mu się jej protekcjonalny ton.
- Nie potrzebuję rad, panno Bennett. Zatrudniłem panią, żeby sprawdzić, czy na ziemi Grandinów i Lattimore’ów występuje ropa. Odpowiedź, że trudno o jednoznaczny wynik, mnie nie zadowala. Albo jest ropa, albo jej nie ma.
- Przykro mi, na pewne sprawy nie mam wpływu. Chętnie udzieliłabym panu dokładnej odpowiedzi, ale teren na to nie pozwala. Badania pochłonęłyby znacznie więcej pieniędzy.
- Jeszcze więcej? Ja nie chcę wiercić, chcę usłyszeć „tak” lub „nie”.
- Niestety to nie takie proste. – Nagle zerwał się ostry wiatr. Ruby objęła się w pasie. – Najchętniej kazałabym panu wracać do domu, ale jeśli koniecznie chce pan ze mną porozmawiać, to nie na tym wietrze. Zapraszam.
- Świetnie, znakomicie – ucieszył się Heath. Minąwszy próg, wytarł buty o chodnik.
- Buty proszę zdjąć.
- Wolałbym nie, jeśli to pani nie przeszkadza.
- Czy kiedyś odnawiał pan drewnianą podłogę, panie Thurston? Własnoręcznie? – Uniosła pytająco brwi.
- Nie.
- A ja tak i nie pozwolę, żeby mój wysiłek poszedł na marne. Proszę zdjąć buty.
- Ale moja wizyta potrwa tylko chwilę.
Kobieta roześmiała się i potrząsnęła głową.
- Ludzie mają rację. Jest pan uparty jak osioł.
Nie różniła się od innych mieszkańców Royal. Uważała jego upór za wadę, a nim kierowała miłość do matki oraz poczucie sprawiedliwości.

Jednego była pewna: Heath nie spełni jej prośby. Widywała takich jak on, bogatych, aroganckich, ale pierwszy raz widziała te cechy w tak atrakcyjnym opakowaniu.
Heath Thurston był wysoki, co najmniej piętnaście centymetrów wyższy od niej. Miał gęste ciemne włosy oraz piwne oczy o niezwykle intensywnym spojrzeniu. Po raz pierwszy od lat ciśnienie jej skoczyło z powodu mężczyzny. Czy to znaczy, że wreszcie wraca do życia? Po stracie, jakiej doświadczyła, sądziła, że to się już nie stanie.
Zastanawiała się, czy nie popełniła błędu, przyjmując zlecenie od Heatha. Pierwsze kłopoty pojawiły się, gdy pojechała przeprowadzić badanie i drogę zastąpił jej Vic Grandin. Był podejrzliwy, nie podobała mu się jej obecność. Parę dni później w miejscowej restauracji podsłuchała rozmowę na temat Grandinów: temat ojcostwa i nieślubnych dzieci wszystkich podniecał.
Słyszała też sporo krytycznych uwag na temat Heatha: że jest chciwy i mściwy. Czy na pewno chodzi mu o ropę, czy może coś się za tym kryje? Nie chciała mieszać się do cudzych spraw.
- Napije się pan czegoś? – spytała, idąc do przestronnego salonu połączonego z kuchnią.
Ścianę wyburzyła trzy lata temu zaraz po kupnie domu.
- Nie, dziękuję.
- A może jednak? Kawy albo…
Pokręcił głową.
- Chciałbym porozmawiać, a zaraz potem wracać.
- Może słusznie, bo jak nie przestanie padać, to wkrótce droga będzie nieprzejezdna. Co chce pan wiedzieć?
- Co znaczy „niejednoznaczny” wynik? Albo jest ropa, albo jej nie ma.
- Już mówiłam, to nie jest takie proste, zwłaszcza w tej części Teksasu. Zrobiłam wszystko, co mogłam, dysponując wyznaczonym budżetem.
- Czyli?
- Zbadałam powierzchnię formacji skalnych. Wykryłam obecność łupka, który może wskazywać na obecność ropy. Przeprowadziłam też odczyty sejsmiczne, które nie potwierdziły występowania ropy. Dlatego wynik jest „niejednoznaczny”. To wszystko zawarłam w raporcie.
Heath zacisnął usta.
- Co jest bardziej wiarygodne? Formacje i łupki czy odczyty?
- Odczyty.
- Zdarzają się błędy?
- Nie, ale test testowi nierówny.
Przeszła na drugą stronę wyspy oddzielającej kuchnię od salonu i podniosła kubek z kakao, które przygotowała sobie przed przyjściem gościa. Trochę wystygło, ale i tak było pyszne.
- Żeby mieć stuprocentową pewność, trzeba ściągnąć ciężki sprzęt i dokonać wierceń. Mówimy o kilkunastu, może kilkudziesięciu tysiącach dolarów. Mogę to załatwić, jeśli pan sobie życzy. – Tak, przyjęłaby od niego drugie zlecenie, a nawet trzecie. Potrzebowała pieniędzy. – Musiałby pan jednak przekonać Grandinów i Lattimore’ów, żeby wyrazili zgodę.
- Mam prawo własności do ropy; mogę kopać i wiercić, żeby dotrzeć do tego, co znajduje się pod powierzchnią. Swoje prawa mogę w dowolnej chwili sprzedać spółce naftowej, która jutro sprowadzi tu sprzęt do wiercenia…
- Przykro mi, żadna spółka nie kupi w ciemno praw. A „dowody”, którymi pan dysponuje, są niewystarczające. – Wiedziała, jak działają firmy naftowe, nie są skore do wyrzucania pieniędzy w błoto. – Te rozległe tereny Grandinów i Lattimore’ów są przepiękne. Naprawdę chce pan zniszczyć tak wspaniały krajobraz?
Heath wzruszył ramionami.
- Może na to zasłużyli.
O ile się orientowała, Thurston nie był szczególnie lubianym człowiekiem, ale zrobiło jej się go żal. Wydawał się zdesperowany, a tacy ludzie często postępują nierozsądnie.
- Zakładam, że zna pan wyniki badań przeprowadzonych przed laty? Nie wykazały śladów ropy.
- Widziała pani ten dokument?
- Tak. Po przeprowadzeniu własnych badań zerknęłam do starych. Też mi się nie podobał ten „niejednoznaczny” wynik. Chciałam być pewna, że niczego nie przeoczyłam.
- Nie ufam tamtym badaniom.
- Bo zlecili je Grandinowie i Lattimore’owie? To ich ziemia. Chcieli sprawdzić, co się pod nią kryje.
- Ale mają powody, żeby kłamać.
- Akurat o tym nic mi nie wiadomo, ale Henry Lawrence nie zafałszowałby wyników. Mój ojciec był geodetą i przyjaźnił się z Henrym; mówił o nim w samych superlatywach. To jeden z najlepszych fachowców w branży. Jeśli nie znalazł ropy, to jej tam nie ma. Swoim nazwiskiem nie poświadczyłby nieprawdy.
- Skoro tak pani w niego wierzy, dlaczego nie wspomniała pani o nim w raporcie?
- Bo nie mogłam zrobić badań, które on wykonał. Miałam przepisać jego wyniki? To nie byłoby etyczne.
- Etyczne? – Heath prychnął. – Podejrzewam, że jest to pojęcie obce Grandinom i Lattimore’om. – Z jego głosu przebijała gorycz.
- Czy w waszym sporze chodzi o ropę? – spytała Ruby. – Czy o coś więcej?
- Chodzi o dwóch bogatych wpływowych facetów, którzy próbowali uciszyć samotną matkę, bo nie chcieli przyjąć odpowiedzialności za dziecko spłodzone przez jednego z ich synów. Tym dzieckiem była moja siostra przyrodnia Ashley.
No tak, czyli sprawa dotyczy ojcostwa, o którym rozmawiali wszyscy w Royal.
- A tą samotną matką jest twoja mama?
- Obie nie żyją, ona i Ashley. Tydzień temu Ashley skończyłaby trzydzieści osiem lat. Miała przed sobą całe życie.
Ruby skinęła głową. Czyli chodzi o stratę i cierpienie. Sama od lat zmagała się z czymś podobnym. Starając się uciec od bólu, przyjechała do Royal. Wczuwając się w sytuację Heatha, dokonała w głowie obliczeń i postanowiła podzielić się drobnym szczegółem, na który wcześniej zwróciła uwagę. Wcześniej nie miało to większego znaczenia, ale teraz…
- Widział pan datę na raporcie Henry’ego? – spytała.
- Nie miałem raportu w ręku, jedynie słyszałem o nim od prawnika.
- Trzeba to jeszcze sprawdzić, ale kierując się datą urodzin Ashley, wydaje mi się, że Henry sporządził raport rok przed przyznaniem twojej matce praw do ropy.
Heath znieruchomiał; w jego oczach pojawiła się furia.
- Naprawdę?
- Tak. – Ruby przełknęła ślinę.
- Więc te sukinsyny od początku wiedziały, że ropy nie ma. Śpią na forsie, a mojej matce dali ochłap bez wartości, żeby ją uciszyć. – Przeczesał włosy, po czym podrapał się po brodzie. – Oszukali ją. Chryste! Co za padalce!
- Przepraszam, nie chciałam być posłańcem złych wieści…
- Muszę iść. – Okręcił się na pięcie.
Zawahała się. Może lepiej się nie wtrącać? Ale nie. Nie podobała jej się myśl o krezusach wykorzystujących słabą kobietę.
- Poczekaj!
- Dzięki za pomoc, Ruby. I przepraszam, że zakłóciłem pani spokój. – Heath wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Heath, poczekaj! – Szarpnęła za klamkę.
Padał coraz gęstszy śnieg, wiatr przybrał na sile. Widoczność była prawie zerowa. Postać Heatha zlewała się z krajobrazem. Psiakość, jazda w tych warunkach grozi śmiercią.
- Heath, proszę, zatrzymaj się. – Wciągnęła buty, chwyciła kurtkę i wyszła na ganek.
Pewnie usłyszał jej kroki, bo obejrzał się.
- Muszę się z kimś spotkać. Wracaj do domu.
- Jesteś zbyt wzburzony, żeby prowadzić. – Zbiegła po drewnianych schodkach i ruszyła po śliskim podjeździe. Targane wiatrem gałęzie uginały się pod ciężarem śniegu. – W dodatku ta pogoda, nie warto ryzykować…
Nagle rozległ się ogłuszający trzask. Był to dźwięk łamiącego się drzewa. Ruby odskoczyła, zachwiała się, wyrzuciła w bok ręce i po chwili rymsnęła na pupę. Zrobiło jej się czarno przed oczami. Poczuła przejmujący ból w nogach i plecach. Ponownie rozległ się trzask, a po nim huk; ziemia się zatrzęsła.
Heath rzucił się na ratunek, ale tylko pogorszył sytuację. Opadł na kolano, chwycił Ruby za ramię, ale siła impetu sprawiła, że pchnął ją na plecy, a sam wylądował na niej. Pomyślała, że z bliska jego spojrzenie jest jeszcze bardziej dzikie i ogniste.
- Co to było? – spytał. – Przypominało trzęsienie ziemi.
- Drzewo – odparła, starając się nie myśleć o tym, jak przyjemnie jest czuć na sobie jego ciało.
Wskazała za siebie głową. Dwudziestometrowy łysy cyprys runął na podjazd, blokując dojazd do domu. Drzewo było uschnięte; już dawno należało je ściąć.
- Zwaliło się. Nie wyjedziesz.
Obejrzał się przez ramię.
- Nic nie rozumiem. Nie miewamy w Royal takiej pogody.
Roześmiała się.
- Powiedziałem coś śmiesznego?
- Dyskutujesz z faktami? – Mrużąc oczy, popatrzyła w niebo. Wielkie płatki śniegu wirowały w powietrzu.
Od śnieżycy zdecydowanie wolała gorące teksaskie lato, ale czasem lubiła odmianę. Ponownie utkwiła wzrok w twarzy Heatha. Mimo że włosy miał mokre od śniegu, a policzki czerwone od mrozu, wciąż był bardzo przystojny.
- Może byśmy wstali?
Zamrugał, jakby jej słowa wyrwały go z zadumy.
- Oczywiście. Przepraszam. Nic ci nie jest? – Obejmując ją w pasie, pomógł jej dźwignąć się na nogi.
Przez ułamek sekundy korciło ją, by go pocałować. Miło byłoby poczuć jego usta na swoich. Uznała jednak, że za dużo ma wrażeń jak na jeden dzień.
- Wszystko w porządku. – Cofnęła się krok. – Muszę wezwać kogoś, żeby usunął to drzewo, inaczej utkniemy tu na dobre. – Była mokra i czuła pulsujący ból w pośladku.
- A ja muszę pilnie porozumieć się z bratem – rzekł Heath, marszcząc czoło. Wyjął komórkę i popatrzył na ekran. – Nie ma zasięgu.
- Czyli nikt nie usunie drzewa.
- Cholera, muszę jechać…
- To sprawa życia i śmierci?
- Dla mnie bardzo ważna. Najważniejsza.
Ruby powoli traciła cierpliwość.
- Pytam, czy ktoś umrze, jeśli wejdziesz się ogrzać i poczekać, aż przestanie padać.
- Nie umrze. – Skrzywił się.
- No dobra. – Ostrożnie, by się nie pośliznąć, skierowała się do domu.
- Co „no dobra”?
- Chodź do środka, zanim zamienisz się w sopel lodu – rzuciła przez ramię.
- Pewnie tym razem nie wpuścisz mnie w butach?
Parsknęła śmiechem. Podejrzewała, że to będzie długa wizyta…

Fragment książki

Matthew Wheeler postanowił wziąć udział w zabawie karnawałowej nie ze względu na alkohol czy towarzystwo, lecz po to, by uciec od samego siebie. Poprawił maskę zakrywającą górną połowę twarzy. Wszyscy byli przebrani – jedni w skromne czarne peleryny, inni w fantazyjne stroje w stylu Marii Antoniny.
- Chodź, przyjacielu. – Vincenzo Mantovani poklepał go po ramieniu. – Ruszamy do Caffe Florian.
Vincenzo, jego sąsiad i karnawałowy przewodnik, uwielbiał zabawę, beztroskę, a właśnie tego Matthew potrzebował. Marzył, by choć na kilka godzin zapomnieć o Amber, ale duch zmarłej żony towarzyszył mu wszędzie.
Perorując po angielsku z silnym włoskim akcentem, Vincenzo przeciskał się przez tłum na placu św. Marka. W Caffe Florian panował jednak zbyt duży zgiełk, aby można było konwersować. Matthew to odpowiadało. Skinieniem głowy podziękował przyjacielowi za filiżankę cappuccino.
W Wenecji Matthew mieszkał w palazzo, który kupił dla Amber, lecz w trakcie jedenastu miesięcy małżeństwa ani razu nie udało im się wyskoczyć do Włoch. Był zbyt zajęty sprawami zawodowymi, a potem było już za późno.
Popijając cappuccino, starał się nie myśleć o żonie. Na pewno chciałaby, żeby był szczęśliwy i na nowo ułożył sobie życie. Dlatego dał się wyciągnąć z domu: dziś, postanowił, będzie wesoły, radosny, pozbawiony trosk i obowiązków. Tyle że trudno nagle przestać być Wheelerem.
Wraz z bratem, ojcem i dziadkiem prowadził Wheeler Family Partners, wartą miliardy dolarów agencję nieruchomości, która od ponad stu lat pośredniczyła w handlu ziemią i budynkami na terenie północnego Teksasu. Wierzył w siłę rodziny i siłę tradycji, dopóki najpierw nie stracił żony, a potem dziadka. Sparaliżowany bólem nie był w stanie pracować.
Wyjechał. Uciekł, by odnaleźć siebie i wrócić do Dallas z nową chęcią do życia. Ale to nie było proste. Nie pomogły plaże w Meksyku ani wyprawa na Machu Picchu. Nazwy miejscowości zlewały mu się w pamięci.
Miesiąc temu przybył do Wenecji. Uznał, że tu zostanie, dopóki nie pozbiera się psychicznie.
Tuż przed jedenastą wieczorem Vincenzo zaprosił setkę najbliższych przyjaciół do siebie na maskaradę. Mieszkał ze dwieście metrów dalej, ale uliczki były wąskie, zatłoczone, zanim więc Matthew, który szedł na końcu barwnego korowodu, dotarł na miejsce, w palazzo Vincenza paliły się wszystkie światła. W sąsiednim – jego własnym domu – było ciemno.
Ruszył do środka po kamiennych schodkach. Zamaskowany służący wziął od niego pelerynę. Na środku holu, w poprzek przejścia, stał piękny antyczny stół z dużą szklaną misą pełną telefonów komórkowych.
- To przyjęcie telefonowe – oznajmił chropawy głos.
Matthew odwrócił się. Głos należał do kobiety o twarzy schowanej za maską. Kobieta, ubrana w biało-niebieską haftowaną sukienkę z kilometrów tiulu miała przyczepione do pleców srebrzyste skrzydła.
- Moje zdziwienie aż tak rzuca się w oczy?
Kobieta motyl uśmiechnęła się.
- Jesteś Amerykaninem.
- I dlatego nie wiem, co oznacza przyjęcie telefonowe?
- Nie. – Zmierzyła go wzrokiem. – Dlatego że wyglądasz na dojrzalszego od większości gości.
Czyli kobieta ich zna. W przeciwieństwie do niego, który znał jedynie gospodarza.
Przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Spod maski wystawały pełne usta pociągnięte różową szminką. Pukle kasztanowych włosów opadały na gołe ramiona. Wyglądała zjawiskowo, ale najbardziej intrygował go jej głos: niski, z seksowną chrypką.
Zastanowił się. Szukał czegoś, co by odwróciło jego uwagę od Amber. Może właśnie znalazł?
- Czemu służą te telefony?
Wzruszyła lekko ramionami.
- Należą do kobiet. Pod koniec wieczoru mężczyzna wyciąga jeden i z jego właścicielką spędza noc.
Uniósł brwi.
- Zdumiewające.
- Ty nie zamierzasz nic wyłowić z tej misy?
Podchwytliwe pytanie. Dawny Matthew oburzyłby się i powiedział: nie. Nigdy nie przeżył jednorazowej przygody miłosnej. Takie rzeczy były w stylu jego brata Lucasa. Lucas pewnie wyciągnąłby dwa aparaty i wmówił ich właścicielkom, że całe życie marzyły o trójkącie. To znaczy kiedyś Lucas by tak zrobił, bo teraz był szczęśliwym mężem i wraz z żoną spodziewał się dziecka.
Matthew nie miał talentu brata do flirtu i uwodzenia. Potrafił przeprowadzić wielomilionową sprzedaż wieżowca w centrum Dallas oraz poruszać się w kręgach teksaskiej śmietanki towarzyskiej, ale na tym koniec. Zdecydowanie nie potrafił być trzydziestodwuletnim wdowcem.
Kiedy po śmierci Amber opuścił Dallas, uznał, że spróbuje pójść w ślady Lucasa sprzed jego małżeństwa z Cią. Lucas wiódł hulaszcze życie, nie martwiąc się o konsekwencje, Matthew zaś był człowiekiem rodzinnym, ceniącym tradycję i marzącym o potomku. Tyle że zanim się go doczekał, świat mu się zawalił.
Tak, dziś będzie rozrywkowym chłopcem i zobaczy, co z tego wyniknie. Dotąd nie umiał sobie pomóc, żadne podróże ani terapie nie działały, a nie można bez końca tkwić w czarnej dziurze, trzeba wydobrzeć, wrócić do domu…
Dobrze, jak by się Lucas teraz zachował?
- Zależy. – Wskazał misę. – Twoja komórka tam jest?
Kobieta potrząsnęła głową.
- Nie gustuję w takich zabawach.
- Ja też nie – odrzekł zadowolony, a jednocześnie zawiedziony. – Ale dla ciebie mógłbym zrobić wyjątek.
Poruszając skrzydełkami, kobieta podeszła bliżej i zbliżywszy usta do jego ucha, szepnęła tym swoim niskim uwodzicielskim głosem:
- Ja dla ciebie również. – I odfrunęła.
Zmrużył oczy. Czy powinien podążyć za pięknym motylem? Chyba tak, zwłaszcza że kobieta sprawiała wrażenie zainteresowanej.
A może uprawia niewinny flirt i nic więcej się za tym nie kryje? Psiakrew, nie pamiętał zasad randkowania. Właściwie nigdy ich nie rozumiał. Ale okej, jest w Wenecji, nie w Dallas. Tu żadne zasady nie obowiązują.
Wędrował przez tłum, szukając swojego motyla.
Elektroniczna muzyka nie pasowała do staroświeckich kostiumów, ale nikt się tym nie przejmował. Parkiet pełen był tańczących par, ale żadna z kobiet nie miała skrzydeł.
Przy stolikach wokół parkietu goście grali w ruletkę i oczko. Tam Matthew nie zamierzał szukać swojej uskrzydlonej piękności. Nie lubił hazardu; jeżeli ją fascynują takie rzeczy, trudno, nie spędzą razem wieczoru.
Kątem oka zauważył srebrzysty błysk skrzydeł znikający w sąsiedniej sali.
- Przepraszam, przepraszam… - Przeciskał się między tancerzami.
Zatrzymawszy się pod łukowym przejściem, nagle ją zobaczył. Stała z grupą ludzi, którzy byli czymś wyraźnie pochłonięci, ale odniósł wrażenie, że w tym tłumie czuje się równie samotna jak on.

Amatorzy tarota tłoczyli się wokół Madame Wong, jakby trzymała w ręce losy na loterię. Evangeline la Fleur nie była amatorką loterii, a tym bardziej tarota, ale lubiła obserwować ludzi. Madame Wong odwróciła kolejną kartę. Rozległo się zbiorowe westchnienie. Evangeline przewróciła oczami. Nagle szyja zaczęła ją piec. Wyczuła na sobie czyjś wzrok.
Oho! Facet, z którym zamieniła w holu parę słów, patrzył na nią z drugiego końca sali. Podobał jej się, no i słuchał, co do niego mówiła. Ostatnimi czasy jedyne, co ludzie chcieli od niej usłyszeć, to odpowiedzi na pytanie, czym będzie się zajmowała, skoro nie może dłużej śpiewać. Równie dobrze mogliby pytać, co będzie robiła w grobie.
Nieznajomy miał na sobie doskonale uszyty garnitur oraz czarną aksamitną maskę. Po chwili ruszył przez salę, na nikogo nie zwracając uwagi. Był skupiony na niej, Evangeline.
Patrzyła, jak się zbliża – wysoki, przystojny, świetnie zbudowany. Ponieważ również miała zakrytą twarz, byli anonimowi. Jakaż miła odmiana, przemknęło jej przez myśl. Chyba dotąd nie spotkała człowieka, który nie wiedziałby, ile zdobyła nagród Grammy i jak załamała się jej kariera. Przez wiele lat należała do grupy najbardziej rozpoznawalnych artystek. Była tak znana, że posługiwała się samym imieniem, Eva; nazwiska nie używała. A potem nagle wszystko się skończyło.
- Tu jesteś – powiedział cicho tajemniczy blondyn. – Bałem się, że odfrunęłaś.
Roześmiała się, zaskakując samą siebie. Ostatnio rzadko się śmiała.
- Skrzydełka działają dopiero po północy.
- W takim razie muszę się pośpieszyć. – Błękit jego oczu kontrastował z czernią maski. – Nazywam się...
- Nie. – Przytknęła palec do jego ust. – Żadnych imion czy nazwisk.
Sprawiał wrażenie, jakby chciał zacisnąć wargi na jej palcu. Na wszelki wypadek zabrała rękę. Przyjaciele Vincenza są nieobliczalni, a ona miała silny instynkt przetrwania. Mimo to od paru miesięcy towarzyszyła Vincenzowi w jego wojażach po Europie. Jakoś nie umiała znaleźć sobie miejsca. Zresztą co mogłaby robić?
- Chcesz poznać przyszłość? – Mężczyzna wskazał głową na Madame Wong.
Tłum się rozstąpił. Madame potasowała karty.
- Zapraszam.
Blondyn odsunął od stołu obite brokatem krzesło. Nie potrafiąc odmówić, Evangeline usiadła. Madame przysunęła karty. Evangeline przełożyła talię.
Po tym, jak lekarz konował spartaczył operację na jej strunach głosowych, przez trzy miesiące szukała kogoś, kto przywróci jej głos. Odwiedzała rumuńskie cyganki, azjatyckich akupunkturzystów, nepalskich uzdrowicieli. Nikt nie potrafił jej pomóc. U tarocistki też już była i nie wierzyła, że tym razem coś się zmieni. Jedyną rzeczą, jaka ucieszyła ją w ciągu ostatniego półrocza, był wygrany proces przeciw lekarzowi, któremu odebrano prawo wykonywania zawodu.
Przebrani goście tłoczyli się wokół stołu, gdy Madame Wong rozkładała karty.
- Przeżywasz trudne chwile... – Kobieta o porytej bruzdami twarzy zmarszczyła czoło. Obracając jednym z wielu pierścionków, studiowała karty. – Zostałaś zraniona, pozbawiona czegoś bardzo cennego.
Evangeline poczuła na szyi muśnięcie palców anonimowego blondyna. Wyprostowała się. Owszem, została zraniona, okaleczona fizycznie i psychicznie.
- Ta karta… - Madame Wong postukała w nią palcem – mąci mi obraz. Przedstawia nowe życie. Jesteś w ciąży?
- Skądże! – Evangeline wzięła głęboki oddech, próbując spowolnić bicie serca.
 - Nowe życie niekoniecznie oznacza dziecko. To może być początek czegoś nowego, zmiana. Powinnaś zdobyć się na odwagę i skoczyć na głęboką wodę. – Zgarnęła karty ze stołu i je potasowała. – Rozłożę je jeszcze raz.
Evangeline usiłowała potrząsnąć głową, ale nie była w stanie wykonać ruchu. Oczy ją piekły, a to zwykle poprzedzało niekontrolowany wybuch płaczu. Dziwne, bo huśtawkę emocjonalną na ogół przeżywała tuż przed miesiączką. Potrzebowała hasła, kodu. Dawniej menedżer podawał jej słowo, które pełniło funkcję koła ratunkowego. Jeśli dziennikarze zadawali niewygodne pytania, wypowiadała kod i menedżer wkraczał do akcji.
Teraz nie miała ani menedżera, ani słowa kodu. Nic nie miała. Porzucili ją fani, porzucił przemysł muzyczny, porzucił własny ojciec.
- Obiecałaś mi taniec. – Anonimowy blondyn ujął ją za rękę i płynnym ruchem podciągnął na nogi. – Dziękujemy. – Uśmiechnął się do Madame Wong. – Zajęliśmy pani zbyt wiele czasu.
Zanim przystanęli w niedużej wnęce za parkietem, serce Evangeline biło już normalnie.
- Skąd wiedziałeś? – Patrzyła zdumiona na swego wybawcę.
- Siedziałaś napięta jak struna. Nie przepadasz za tarotem?
- Nie. Dzięki za ratunek. – Zaczęła szukać wzrokiem kelnera. – Napiłabym się szampana.
Chociaż myśl o alkoholu przyprawiała ją o mdłości, chciała przez moment pobyć sama.
- Zaraz przyniosę. A może zatańczymy?
- Nie teraz.
Głowa jej pękała z bólu. Kusiło ją, by zrezygnować z balu i udać się na górę, ale jej pokój znajdował się bezpośrednio nad salą taneczną, a pozostałe pokoje były zajęte przez innych gości Vincenza.
- Dobrze, nie ruszaj się stąd – powiedział i znikł w tłumie.
Mogłaby spakować niedużą torbę i przenieść się do hotelu. Westchnęła ciężko. Akurat! Znalezienie wolnego pokoju w karnawale graniczy z cudem.
Mężczyzna wrócił z dwoma kieliszkami. Evangeline podziękowała mu uśmiechem. Dumała nad tym, jak wymknąć się z przyjęcia, gdy wtem spostrzegła Rory’ego z Sarą Lear, której debiutancki album ze słodkimi piosenkami o miłości królował na listach przebojów.
Młoda gwiazdka nie raczyła włożyć maski, cieszyły ją spojrzenia ludzi. Rory również się nie przebrał; chciał, by wszyscy widzieli, kto Sarze towarzyszy. Lubił grzać się w blasku sław.
Kiedy od niej odszedł, Evangeline wrzuciła do sedesu pierścionek zaręczynowy, który jej podarował. A gdy poprosił o jego zwrot, kazała mu iść do diabła.
Teraz Rory dumnym krokiem przechadzał się z Sarą po sali. Jasne, czemu nie? Oboje mieli zdrowe gardła, sprawne struny głosowe, kariera stała przed nimi otworem. Pół roku temu to ona prowadzała się z nim pod rękę. Wtedy nie wiedziała, jak okrutny jest świat, który kocha zwycięzców, a od przegranych się odwraca.
Ból głowy nie ustępował.
Psiakość, jak przejść niezauważenie obok Rory’ego i Sary? Sarą się nie przejmowała, nie były sobie oficjalnie przedstawione. Ale były narzeczony ją rozpozna, maska nie pomoże.
Nie chciała widzieć współczujących spojrzeń gości ciekawych, jak się zachowa podczas spotkania z facetem, który złamał jej serce, oraz kobietą, która zastąpiła ją w jego łóżku. I na listach przebojów.
- Jeszcze szampana? – zapytał blondyn.
Rory ze swoją gwiazdką pop zatrzymał się parę metrów dalej. Evangeline wpadła w panikę i zdobyła się na desperacki krok. Wyjęła kieliszek z ręki swego wybawcy, odstawiła go na parapet, po czym przyciągnęła mężczyznę do siebie i przytknęła usta do jego warg. W tej samej chwili postać Rory’ego wyparowała jej z pamięci.

W ostatniej chwili zorientował się, co się stanie. Kiedy zbliżyła do niego usta, zalała go fala gorąca. Wiedział, jak w takiej sytuacji postąpiłby Lucas. Ujmując w dłonie twarz kobiety, odchylił lekko jej głowę. Kobieta westchnęła, rozchyliła wargi, jeszcze mocniej zacisnęła palce na klapach jego marynarki.
Całował ją długo i namiętnie. Nie mógł przestać. Nie mógł myśleć. Jego pożądanie rosło.
To było niesamowite. Miał wrażenie, jakby już to robili, jakby całowali się mocno do siebie przytuleni. Ich usta były idealnie zgrane, języki splatały się w zmysłowym tańcu, ciała poruszały w jednym rytmie. A przecież nie znali się. Całował obcą kobietę. Powinien czuć się choć trochę nieswojo, a czuł się znakomicie.
Kobieta motyl była zbyt ponętna, zbyt piękna. Nie wyobrażał sobie, aby mógł ją przedstawić swojej matce albo zaprosić na wernisaż do muzeum, gdzie obracaliby się wśród śmietanki Dallas.
Ale w ogóle się tym nie przejmował. Po raz pierwszy od śmierci Amber czuł, że żyje. Serce mu biło, krew krążyła. A więc nie umarł wraz z żoną.
Po minucie czy dwóch kobieta przerwała pocałunek i popatrzyła mu w oczy.
- Przepraszam – powiedziała zdyszana.
- Za co? – Nie miał dużego doświadczenia. Od pięciu lat nie całował się z nikim poza Amber. Ale ten żar chyba mu się nie przyśnił?
- Nie powinnam była tego robić. – Wzięła głęboki oddech, nieświadomie tuląc się do jego piersi. – Muszę się do czegoś przyznać. Zobaczyłam swojego eksa. Ten pocałunek to była próba, żeby się przed nim ukryć.
- Wspaniała próba.
Rozciągnęła usta w uśmiechu, po czym oswobodziła się z jego ramion. Ale nie odeszła daleko.
- Wiedz, że nie mam zwyczaju rzucać się na obcych panów.
- Chętnie się przedstawię, wtedy nie będę obcy.
- Dobrze, bo coś mi się zdaje, że ten wieczór nie skończy się na jednym pocałunku.
Czyli też czuła to gorąco? Doskonale!
- Matt – powiedział, choć nigdy Mattem nie był. Ale dziś pasowało do niego to imię.
Matt nie był zagubiony, pogrążony w depresji, pewien, że nigdy się z niej nie wydźwignie. Matt nie porzucił obowiązków, nie wyjechał z Dallas i gnębiony wyrzutami sumienia nie ciskał się w nocy po łóżku. Matt nie włóczył się po świecie w poszukiwaniu czegoś, co nie istniało, aby w końcu zamieszkać w Wenecji w zimnym pustym palazzo.
Matt cieszył się atmosferą karnawału, całował się z barwnym motylem i liczył, że szczęście mu dopisze.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel