Stars Among Us
Siedemnastoletnia Hayley Anderson obrała sobie w życiu jeden cel – za wszelka cenę zostać lekarką. Jej idealny plan na przyszłość nagle staje pod znakiem zapytania. Babcia trafia do szpitala, a nieletnią Hayley ma się zająć znienawidzona przez nią ciotka Gianna. Co więcej, czeka ją przeprowadzka do Nowego Jorku i zmiana szkoły.
Hayley trafia do elitarnej placówki z internatem, szkoły dla artystów, o której marzy większość nastolatków, ale nie ona – muzyka nie zajmuje najmniejszego miejsca w jej życiu, tak przynajmniej twierdzi. Próbuje połączyć naukę do egzaminów końcowych z obowiązkowymi zajęciami muzycznymi, lecz staje się to coraz trudniejsze. Na jej drodze pojawiają się kolejne przeszkody: wredna współlokatorka uprzykrzająca jej życie, zabójczo przystojny partner na zajęciach tanecznych, a wreszcie nagana dyrektora za marne postępy muzyczne. Hayley musi wziąć się w garść, jeśli nie chce zostać wydalona ze szkoły i trafić do rodziny zastępczej…
Fragment tekstu
Rozdział 1
Spotkania z Jonasem Sparksem są gorsze niż leczenie kanałowe. Nie tylko działają mi na nerwy, ale też odbierają chęci do życia. No dobra, może trochę przesadzam, ale prawdą jest, że jego widok niemal całkowicie pozbawia mnie apetytu na dzisiejszy lunch. Gdybym mogła, opisałabym go jednym słowem, a że akurat jednym się nie da, to powiem wprost – Jonas Sparks stanowi idealny przykład połączenia głupoty i przerośniętego ego, w dodatku przykład będący reprezentacyjnym głosem wszystkich uczniów naszej szkoły. To jakiś totalny absurd i naprawdę nie wiem, jak ktoś z tak niewielkim mózgiem mógł zostać przewodniczącym.
– Hayley! – Sarah wiesza mi się na szyi tak, że niemal wpadam na drzwi szkolnej stołówki. – Przestań podpierać ścianę i chodź coś zjeść. Louis zajął nam stolik.
Odrywam spojrzenie od Jonasa, który jeszcze przed chwilą wypróbowywał nowe metody znęcania się nad młodszymi uczennicami. Razem z Brandonem i swoją świętą świtą rzucali w młodszą uczennicę papierowymi kulkami.
– Widziałaś to? – pytam Sarah i wskazuję na dziewczynę, która udaje, że wcale nie patrzy w naszym kierunku. Wsadza do ust tak dużą porcję sałatki, że przez chwilę mam wrażenie, że się udławi.
– Daj spokój, obie wiemy, że nie ma sensu tracić na nich czasu i nerwów. Młoda sobie poradzi, zresztą nawet jej nie znamy, a te skrawki papieru to przecież nie naboje, siniaków po tym nie będzie. – Odgarnia do tyłu dwa rude warkocze i posyła mi promienny uśmiech.
Z rezygnacją kieruję się do stolika, przy którym widzę już bujne blond loki Louisa. Chłopak macha do nas energicznie i szczerzy zęby w uśmiechu. Jego permanentnie optymistyczne usposobienie to dar. Albo przekleństwo. Potrafi śmiać się nawet wtedy, gdy pan Clock twierdzi, że nie zda z algebry i będzie powtarzał rok. Zastanawiam się, czy to nie jest jeden z objawów paragelii – choroby charakteryzującej się zupełnie niekontrolowanymi napadami śmiechu. Muszę kiedyś poruszyć z nim ten temat. Być może będzie to moja pierwsza trafiona diagnoza.
Powoli schodzi ze mnie napięcie wywołane widokiem Jonasa, co z pewnością zawdzięczam tej dwójce: Sarah i Louisowi. Nie wiem nawet, kiedy to wszystko się zaczęło, ale z pewnością jestem im winna dozgonną posługę w przyjaźni, aż do własnej śmierci (chyba że umrą wcześniej). W każdym razie ta właśnie dwójka jest dla mnie wszystkim. Są jak przyszywane rodzeństwo, które stara się załatać dziury powstałe w moim obrzydliwie nudnym jestestwie. Od śmierci rodziców nie odstępują mnie na krok, a jestem więcej niż pewna, że przyjaźń z kimś, kto woli jeść seler od czekolady, musi być prawdziwym wyzwaniem.
– Coś taka przejęta, Hayley? – rzuca Louis.
– Głupki, znowu dokuczają młodszym. – Kręcę głową, a potem zaciskam usta, bo wiem, że jeśli zacznę gadać więcej, tylko się nakręcę. Jonas zasłużył sobie na moją nienawiść tym, że w pierwszej klasie liceum donosił nauczycielom, iż wszystkie zadania domowe wykonują za mnie rodzice, a ja jedynie zbijam bąki, słuchając w parku głupiej popowej muzyki. Szkoda tylko, że ta bezmózga meduza, nie zauważyła, że wychowuje mnie babcia, a muzyka, której słuchałam, wcale nie była głupia.
– A jak tam wyniki konkursu? – Sarah patrzy na mnie z zainteresowaniem. Celowo zmienia temat. Zawsze to robi, gdy czuje kiełkujące we mnie napięcie. Mimo to uśmiecham się, bo ta jedna wiadomość sprawia, że czuję się dziś lepiej.
Do konkursu z wiedzy o człowieku przygotowywałam się przez całe wakacje, więc byłabym więcej niż zaskoczona, gdybym nie dostała choćby wyróżnienia.
– No mów! Wygrałaś? – Louis otwiera szeroko oczy.
Kiwam głową, nie mogąc stłumić zadowolenia. W moim życiu takie małe sukcesy to jedyne sukcesy, więc powinnam doceniać ich entuzjazm.
– To cudownie, Hayley, jesteśmy tacy dumni! – mówi Sarah, teatralnie ocierając łzę.
– To prawda! Jestem ciekaw, czy dzięki temu zarobisz dodatkowe punkty na Harvard.
Wyjmuję z torby lunch, który kupiłam w drodze do szkoły, i wgryzam się w kanapkę z tuńczykiem.
– Tego nie jestem pewna, ale pan Bright powiedział, że to podniesie mi stopień na koniec roku. – Gdy to mówię, czuję ulgę, ale próżno wyczekiwać wybuchu radości. Nie było go nawet wtedy, gdy nauczyciel ogłosił wyniki. To jedyna rzecz, która mnie martwi. Dlatego nie skupiam się na niej zbyt długo.
– I bez tego byś się dostała. – Sarah wzrusza ramionami. – Jak już zostaniesz drugim doktorem Housem, chcę wnioskować o posadę recepcjonistki w twojej prywatnej klinice.
– Doktor House nie pracował w prywatnej klinice – prostuję.
Louis upija łyk wody i zwraca się w moją stronę.
– To skoro mamy co świętować, to może skoczymy w sobotę na koncert? O siódmej wieczorem grają WhiteBlack, czekałem na to od tygodni!
Jest tak podekscytowany, że nie potrafię patrzeć mu w oczy, gdy mówię:
– Mam sporo nauki, raczej odpuszczę.
– Daj spokój, przecież zaczęliśmy dopiero drugi miesiąc szkoły, będziesz miała jeszcze mnóstwo czasu, aby wpajać wiedzę do tej ślicznej głowy. – Louis nie daje za wygraną.
Te momenty kosztują mnie wiele samodyscypliny i czasem mam ochotę odpuścić, ale wtedy przypominam sobie, że nie powinnam. Nie mogę.
– Dzięki, ale już nie słucham WhiteBlack. – Uśmiecham się blado. – Poza tym babcia… Nie powinna zostawać w domu bez opieki.
Wiem, że ten argument jest wystarczająco silny, by przestali naciskać. Znają sytuację. Przesiadywali u mnie przez większość wakacji, więc doskonale wiedzą, że zostawianie jej samej nie jest rozsądnym rozwiązaniem. To po prostu nie wchodzi w grę.
– No tak… – mówi cicho Sarah.
– Ale wy idźcie, bawcie się dobrze – rzucam, siląc się na entuzjazm.
– Jeśli chciałabyś, żebyśmy spędzili wieczór u ciebie, to żaden problem – włącza się Louis.
Kręcę przecząco głową.
– Nie trzeba, naprawdę.
* * *
Wracam do domu i rzucam plecak na szafkę. Krzywię się, słysząc odgłos uderzających o siebie szklanych zniczy. Zapomniałam się ich pozbyć, gdy wymieniałam je na nowe. Robię to co kilka tygodni, gdy odwiedzam grób mamy i taty. Dziś jednak nieco się zasiedziałam, a moje beznadziejne refleksyjne żale zdawały się nie mieć końca.
Wyjmuję z uszu słuchawki, w których wciąż wybrzmiewa piosenka Without Dreams zespołu WhiteBlack, i kieruję się do salonu. Koniec lata sprawia, że w domu babci robi się przytulnie. Słońce wdzierające się przez wysokie drewniane okno rzuca promienie na murowany kominek i kilka samotnie stojących na nim fotografii. Są czarno-białe i obrzydliwie szczęśliwe, przypominają mi o tym, że czas niczego nie leczy.
– Cześć, babciu – mówię, gdy widzę ją siedzącą w dużym fotelu. – Gdzie Anna?
Rozglądam się po pokoju. Pielęgniarka zwykle czeka do mojego powrotu ze szkoły, a piętnastominutowe opóźnienie z mojej strony nie powinno zwalniać jej z tego obowiązku. Przez takie nieodpowiedzialne zachowanie babci mogłoby się coś stać.
– Powiedziałam jej, że może już iść do domu. Przecież dziewczyna ma też swoje życie, nie może ciągle przesiadywać u swoich pacjentów. – Uśmiecha się do mnie zmarszczonymi powiekami.
– Płacimy jej za to.
I to sporo, bo prywatna opieka wcale nie jest tania. Odkąd babcia dwukrotnie zasłabła podczas wakacji, boję się zostawić ją choćby na moment samą. Od kilku miesięcy jest pod opieką kardiologa, ale sytuacja zdaje się wcale nie poprawiać. To spędza mi sen z powiek.
– Oj, przestań być taka drobiazgowa, Hayley. Dzisiaj czuję się wyśmienicie.
Siadam na kanapie i przyglądam się jej szarej twarzy. Jedyne, co pozwala mi wierzyć w te słowa, to jej żywotne i pełne inteligencji spojrzenie. Po chwili odwraca je i kieruje na ekran telewizora po przeciwnej stronie pokoju.
– Daj głośniej – prosi, wskazując na pilota, na którym nieuważnie usiadłam.
Program nadawany przez stację PopKultura przedstawia życie gwiazd wyłonionych ze słynnej Szkoły dla Idoli, znajdującej się w Nowym Jorku. Emitowany jest w każdy piątek, a babcia najwyraźniej czerpie ogromną satysfakcję z torturowania mnie nim w nadziei… nawet nie wiem, na co.
Do dziś zastanawiam się, co takiego interesującego jest w życiu ludzi, którzy przez kilka długich lat ćwiczą śpiew, taniec i grę na instrumencie tylko po to, żeby później zagrać na wielkiej scenie, dorobić się kilku płyt i teledysków z udziałem największych sław Ameryki, a wreszcie i tak odejść w zapomnienie, gdy zdecydują się założyć rodzinę i wychować dzieci. Po latach sławy, piękna i miłości fanów i tak czeka ich otyłość, zapomnienie i brak kwalifikacji do wykonywania normalnego, szanowanego zawodu. Babcia jednak śmiała się z mojego rozumowania, tłumacząc, że nie wszyscy robią to dla sławy, część z nich po prostu nie może żyć bez muzyki. Mówiła, że trzeba to czuć, aby zrozumieć. Kiedyś nawet myślałam, że i ja to czuję… ale potem zmarli moi rodzice i nie czułam już nic.
– Słyszałam, że w ten weekend w Dallas wystąpi zespół, którego słuchasz – podejmuje rozmowę, wciąż patrząc w ekran telewizora.
Kiwam głową.
– Jak on się nazywał? – pyta.
– WhiteBlack.
– A tak, WhiteBlack. Całkiem fajni chłopcy. Śpiewają, grają na gitarach i pewnie jeszcze robią dużo ciekawych rzeczy na scenie – śmieje się.
Nie odwzajemniam grymasu, jedynie przenoszę spojrzenie na program telewizyjny, w którym dziennikarka pokazuje teren słynnej Szkoły dla Idoli, do której trafia elita wyłoniona wśród największych muzycznych talentów. Kampus jest ogromny. Kilka budynków i sal do ćwiczeń, własna pracownia muzyczna, sceny i studia nagrań. Wielki internat, który z zewnątrz przypomina nowoczesny hotel. Kto chciałby tam mieszkać? Przecież, by poruszać się po kampusie, potrzebna byłaby chyba mapa.
– Idziesz? – pyta, czym wyrywa mnie z telewizyjnego transu.
– Gdzie?
– No na koncert. Myślisz, że po co o nim wspominam? – Patrzy na mnie wyczekująco.
– Nie mam czasu. Muszę przygotować ważny projekt na przyszły tydzień. – Wstaję i podnoszę plecak. Kieruję się do kuchni, by nalać sobie szklankę wody, a babcia idzie za mną.
– Louis i Sarah jakoś mogą pójść – stwierdza.
Zatrzymuję się w połowie drogi. Louis i Sarah to uczniowie, którzy nie biorą na swoje barki dodatkowych prac domowych, a nawet jeśli, to i tak robią je na ostatnią chwilę. I to zwykle z moją pomocą. Nie chcę jednak oczerniać ich w oczach babci. Nie mam pojęcia, kiedy powiedzieli jej, że idą na koncert, ale ta cała zmowa wcale mi się nie podoba.
– Nie pójdę, chociaż byście mi za to zapłacili.
– Ale ich lubisz…
– No i co z tego? Mam ważniejsze rzeczy na głowie. Sprawdziany. Projekty. Listę dodatkowych lektur i chorą babcię, przy której trzeba być przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Babcia spuszcza wzrok, a ja czuję, jak coś wali mnie w pierś. To wyrzuty sumienia. Doskonale wiem, że nie powinnam dawać jej powodów do tego, aby czuła się obciążeniem, i w istocie nigdy nie pomyślałabym nawet w ten sposób.
– Przepraszam, babciu. Nie to miałam na myśli.
– Wiem – mówi w końcu.
Cisza pomiędzy nami jest tak trudna, że nie mogę dłużej w niej trwać. Chcę odejść, ale babcia znów zaczyna:
– Dzisiaj rocznica śmierci twoich rodziców. Ja też o niej pamiętam… I chyba nie powinnam starać się odwrócić twojej uwagi. – Jej słowa pełne są żalu i aż ściska mi serce, gdy patrzę na jej kruchą, zgarbioną sylwetkę.
Zaciskam usta, a potem opieram głowę na jej wątłym ramieniu. Zduszam jęk, bo przecież jestem już dużą dziewczynką i nie płaczę.
* * *
Tej nocy kręcę się z boku na bok, nie mogąc odgonić natrętnych myśli. Wkładam do uszu słuchawki i puszczam kolejny utwór zespołu WhiteBlack, ten nosi tytuł Keep Your Feet On the Ground. Nie potrafię przestać myśleć o rodzicach. Nie potrafię po prostu zamknąć oczu i zasnąć, mając w pamięci tamte wydarzenia. Dzień, w którym otrzymaliśmy telefon od funkcjonariusza o wypadku, złamał mnie tak mocno, że ledwie to przeżyłam. Nie, ja nie żyłam. Tylko oddychałam. Trwałam. Chociaż powtarzałam, że to bez sensu… że nic już nie będzie takie samo.
I nie było.
Nie wiem, jakim cudem udało mi się wrócić do domu. Babcia zemdlała, a ja żałowałam, że i tego nie potrafię. Wiedziałam, że gdyby tak nie pędzili na konkurs, w którym miałam odśpiewać piosenkę Cyndi Lauper True Colors, być może wciąż by żyli.
Przez wszystkie te lata babcia powtarzała, że nie powinnam się obwiniać, a wręcz nie mogę, ale w głowie dwunastolatki za ich śmierć byłam odpowiedzialna ja i moje chore pomysły. Bzdurne upodobania. Ponaglenia. I muzyka.
Do dzisiaj pamiętam słowa, które wypowiedziałam tamtego dnia przez telefon:
– Jeśli nie zdążycie na mój występ, nigdy wam tego nie wybaczę. Wasza praca jest ważniejsza niż własna córka! – Potem rzuciłam słuchawką. Nie liczyłam na to, że jednak się pojawią. Mieli ważniejsze sprawy na głowie niż moje śpiewanie.
Te wspomnienia przelatują mi przez głowę, mimo że za wszelką cenę chcę zasnąć. Nie wiem, ile czasu mija, ale nagle mam wrażenie, że słyszę niewyraźne dźwięki dochodzące z sypialni babci. Wychodzę z pokoju, by do niej zajrzeć, upewnić się, czy wszystko w porządku.
Pukam kilka razy, ale nie otrzymuję odpowiedzi.
Otwieram drzwi.
– Babciu, co się dzieje? – pytam, ale w tej samej chwili już wszystko rozumiem. Jej pochylona do przodu sylwetka, dłonie oparte o krawędź łóżka, nierównomierny, łapany z trudem oddech… – Babciu! Zadzwonię po pogotowie.
Doskakuję do niej i szukam wzrokiem telefonu.
Babcia wskazuje mi go palcem. Leży na stoliku po drugiej stronie pokoju. Nie potrzebuję dalszych instrukcji, chwytam go trzęsącymi się dłońmi i od razu wybieram numer pogotowia. To nie pierwszy raz, gdy muszę wezwać pomoc, jednak wciąż jest to tak samo przerażające.
Podaję przez telefon objawy babci oraz adres, na który ma przybyć karetka. Kobieta w słuchawce zapewnia, że wyśle do nas pomoc, i mówi, że muszę się uspokoić. Udziela kilku wskazówek, które i tak doskonale już znam, a potem siedzę przy babci aż do przyjazdu pogotowia.
* * *
Noc spędzam w szpitalnej sali. Trzymam babcię za rękę tak długo, aż zmorzy mnie sen. Budzę się po kilku godzinach, gdy lekarka w wysokim platynowym koku informuje, że zabiorą teraz babcię na badania. Kiwam głową, ale jej słowa docierają do mnie z opóźnieniem. Przecieram nierozbudzone powieki, kiedy pracownicy szpitala wywożą babcię z sali. Dopiero po chwili orientuję się, że kobieta wciąż tutaj jest. Jej oczy wyrażają coś na kształt współczucia i przez moment jestem prawie pewna, że będzie chciała mnie pocieszyć.
– Te duszności wynikają z migotania przedsionków. Emery już wcześniej miała przepisane leki na kołatanie serca. Są dwie możliwości: dawka została źle dobrana… albo twoja babcia ich nie bierze – mówi. – Teraz zostanie wykonana kardiowersja elektryczna, to coś jak defibrylacja, ale konieczne będzie znieczulenie pacjentki. Potem będzie musiała trochę tutaj poleżeć, musimy zobaczyć, czy leczenie zadziała, oraz uzupełnić kroplówkami odpowiednie elektrolity.
Przytakuję i wpatruję się w splecione na kolanach dłonie. Kręgosłup boli mnie od siedzenia na małym, twardym stołku, ale nie powinnam narzekać. Nie, kiedy babcia przeżywa takie trudności.
– Powinnaś wrócić do domu. Odespać, zjeść coś ciepłego – rzuca lekarka.
– Nie, dziękuję, wolę pobyć przy babci.
Kobieta wzdycha głęboko, a potem siada na brzegu łóżka, równając ze mną wzrok.
– Jesteś jeszcze bardzo młoda… wiem, że może zabrzmi to okrutnie, ale czy nie myślałaś o tym, by babcia zamieszkała z kimś, kto może się nią lepiej zająć? Migotanie może znowu powrócić, a jak widzisz, sama nie zdołasz ocenić, czy babcia zażywa przepisane leki. Emery powinna być pod stałą obserwacją… Mamy taki ośrodek, dobrych lekarzy i wspaniały personel. Powinnaś porozmawiać o tym z babcią.
Patrzę na nią szeroko otwartymi oczami, a słowa grzęzną mi w gardle. Jeśli myśli, że oddałabym obcym ludziom jedyną osobę, która poświęciła swoje życie na to, bym wyrosła na zwyczajną, pozbawioną patologicznych przypadłości nastolatkę, to chyba ma nie po kolei w głowie.