Ten, kogo kochasz, nie umiera
Thriller psychologiczny o żałobie, tęsknocie i mrocznych tajemnicach
Tyle zbiegów okoliczności tka sieć naszego życia. Kulki odbijają się i zmieniają kierunek. Chaotyczne systemy, w których nie sposób się zorientować ani wyśledzić, co z czego się bierze.
Lena zostawia za sobą nieudane małżeństwo i postanawia zrealizować marzenie – otworzyć pensjonat na Majorce. Kiedy jednak w wykopie na jej działce ekipa budowlana znajduje zwłoki, prace remontowe zostają wstrzymane, a Lena postanawia ustalić tożsamość martwego mężczyzny.
W Sztokholmie Bianca zatraca się w namiętnym romansie z żonatym szefem. Lecz to nie pomaga jej w pozbyciu się tęsknoty za bratem, który zniknął bez śladu cztery lata wcześniej.
Z kolei w irlandzkim mieście Sligo Shane odkrywa, że mężczyzna, którego zawsze brał za swojego ojca, wcale nim nie jest. Kim w takim razie jest jego biologiczny ojciec?
Troje ludzi w różnych zakątkach Europy. Trzy tajemnicze historie do wyjaśnienia, pozornie ze sobą niezwiązane. Jedno przestępstwo.
#tajemnica #kryminał #zbrodnia #zniknięcie #śledztwo #harpercollinspolska
Fragment tekstu
BIANCA
Kiedy Bianca była mała, odróżnianie rzeczywistości od świata fantazji przysparzało jej sporo trudności. Może dlatego, że dużo czytała. A może tak dużo czytała właśnie dlatego, że wolała spędzać czas w wymyślonych światach niż w tym, w którym przyszło jej żyć.
W szkole kłamała na potęgę. W pierwszej klasie naopowiadała nowym kolegom, że ma kucyka, który nazywa się Stardust. W drugiej – utrzymywała, że ma trzy płuca i dzięki tej osobliwości anatomicznej bije innych o głowę we wstrzymywaniu oddechu. Po rozpoczęciu siódmej klasy ogłosiła, że jej prawdziwi rodzice mieszkają w Nowym Jorku, gdzie pracują przy ściśle tajnym projekcie ONZ, dlatego umieścili ją tymczasowo w rodzinie zastępczej w sztokholmskiej dzielnicy Bagarmossen, wkrótce jednak znów przeniesie się do Stanów.
W gimnazjum kłamanie o tym, kim jest, mocno się skomplikowało, szczególnie że jej mama przyszła na zakończenie roku zalana w trupa, w puchowej kurtce i samej bieliźnie. Od tamtej pory wszyscy znali Biancę Viljanen. Zmieniła więc strategię i zamiast wymyślać nowe historie, siedziała teraz cicho jak mysz pod miotłą, mając nadzieję, że wtopi się w otoczenie.
Dla równowagi jej starszy brat – Micke – nigdy nie kłamał. Nie robił też nic, żeby się w cokolwiek wtapiać. Wręcz przeciwnie. Golił głowę na łyso, malował paznokcie i bez ogródek mówił, co akurat myśli.
Bianca często żałowała, że nie jest choć w połowie tak zuchwała jak on.
Była to już jednak przeszłość. Rodzeństwo dorosło i Bianca pragnęła teraz wyłącznie jednego: żeby jej brat wrócił. Za kilka tygodni miały minąć cztery lata, odkąd przepadł jak kamień w wodę. Biance brakowało go do tego stopnia, że cierpiała fizycznie, odczuwając coś w rodzaju bóli fantomowych dopadających człowieka po stracie ręki lub nogi, przynajmniej tak to sobie wyobrażała.
Otworzyła laptopa i popatrzyła na biurka kolegów w open spasie. Był wtorek przed południem i pracownicy wydawnictwa Levander wpatrywali się niemrawo w ekrany. We wpadającym przez okna ostrym słońcu wydawali się jeszcze bledsi niż zazwyczaj.
Dostała mejla – korekta nowego kryminału Falka. Pod tym pseudonimem krył się duet najlepiej sprzedających się pisarzy Levandera. Małżeństwo Hannele i Håkan Falkenbergowie wspólnie pisali książki i razem podbili świat serią o tłumiącym w sobie emocje komisarzu Brattströmie. Kończyły się właśnie prace nad ich dziesiątą powieścią, choć po wydawnictwie krążyły plotki, że w gruncie rzeczy napisała ją redaktorka pary – Samira, a nie sam „Falk”, bo Hannele i Håkan nie rozmawiali ze sobą od czasów dłuższej serii burzliwych awantur. Bianca miała odpowiadać za promocję nowego kryminału i trzęsła się już na samą myśl o tym zadaniu. Słyszała opowieści o zeszłorocznym tournée pisarzy po Europie – dwóch tygodniach istnego piekła. Kulminacja nastąpiła podobno pewnej nocy w Düsseldorfie, gdzie Hannele głośno uprawiała seks z boyem hotelowym na balkonie apartamentu, a poprzedniczka Bianki musiała wydobyć Håkana z aresztu po tym, jak wszczął bójkę w barze.
Kiedy Bianca otrzymała propozycję pracy w Levanderze, nie wierzyła, że dzieje się to naprawdę. Przez całe życie lubiła czytać i trudno jej było wyobrazić sobie cudowniejszą pracę niż ta z pisarzami oraz ich książkami. Ale autorzy – jak już to odkryła – byli w równym stopniu podszyci lękiem i pochłonięci sobą, co wszyscy inni. A w zasadzie może nawet bardziej.
Dostała pracę zaraz po ukończeniu kursu sprzedaży i marketingu w wyższej szkole zawodowej. Jeden z promotorów wspomniał o niej szefowi marketingu w Levanderze. Podobno określił ją mianem „nieoszlifowanego diamentu”. Bianca jako jedyna w wydawnictwie nie miała wyższego wykształcenia i zdawała sobie sprawę, że powierzenie jej tego stanowiska to dla kolegów sól w oku. Odkąd więc tylko się tu pojawiła, pracowała dwa razy tyle co pozostali, w pełni zdeterminowana, by dowieść, że zasługuje na swoje miejsce.
Piknął jej telefon. Esemes:
Zobaczymy się w kuchni? Tęsknię za Tobą!!!
Rzuciła okiem na dział finansowy. Marko stał w drzwiach i uśmiechał się szeroko.
Rozejrzała się skrępowana, jakby koledzy mogli przeczytać wiadomość, którą jej przysłał. Ile to razy już go prosiła, żeby w pracy zachowywał się dyskretnie?
Wszystko zaczęło się jesienią na imprezie integracyjnej. Marko, który był nowy w wydawnictwie, podszedł do niej, aby się przedstawić. Biance przemknęło przez myśl, że przypomina Antonio Banderasa z czasów, zanim zrobił karierę w Hollywood. Ciemne loki i intensywnie brązowe oczy czyniły z jej kolegi wdzięczny materiał do snucia romantycznych wizji. Poszła do niego jeszcze tego samego wieczoru. I tak oto stali tutaj sześć miesięcy później. To, co wtedy wydawało się pociągające, z czasem zaczęło jej doskwierać. Marko – jak się okazało – miał bardzo niewiele wspólnego z Antonio Banderasem.
Teraz kiwał głową, wskazując, żeby spotkali się w kuchni. Bianca poszukała w głowie wymówki, ale wiedziała, że to na nic, Marko tak łatwo nie da za wygraną.
Na blacie w kuchni stał owinięty folią półmisek z bułeczkami z wczorajszej narady. Obok nich leżała kartka, na której napisano wielkimi literami „CZĘSTUJCIE SIĘ!”.
– Próbowałaś? Są pycha – powiedział Marko i sięgnął po bułeczkę.
Byli sami. Bianca wzięła kubek i wsunęła go pod ekspres. Kiedy ten głośno zabuczał, Marko położył rękę na jej biodrze. Stał tak blisko, że czuła na karku jego oddech. Odsunęła się.
– Nie tutaj – szepnęła.
– Dlaczego nie? – spytał.
– Są pewne zasady.
– Nikt się tym nie przejmuje.
– Ja się przejmuję.
Przeszła przez kuchnię, otworzyła lodówkę i nalała sobie do kawy odrobinę mleka.
Marko westchnął.
– Ale tak na serio, Bianco. Nie mam już ochoty dłużej się z tym ukrywać.
Szybko wręczyła mu kubek, by znów nie powiedział, że ją kocha. Zaczął tak robić ostatnimi czasy.
– To dla mnie? Dziękuję! – powiedział i się do niej uśmiechnął.
Zamoczył resztkę drożdżówki w kawie, po czym wpakował ją do ust.
– Są z masą migdałową – dodał. – Pychota.
Kiedy mówił, z ust posypały mu się okruszki i wpadły do kawy.
– Muszę wracać do pracy – oświadczyła Bianca.
Nie odpowiedział, ale i tak widziała, że jest nią rozczarowany. Znowu.
– Porozmawiamy o tym później, okej? – poprosiła.
– Obiecujesz? – nalegał.
Pospiesznie pocałowała go w policzek.
– Obiecuję.
Weszła do toalety dla niepełnosprawnych, chociaż nie wolno było z niej, ot tak, korzystać. Czuła, jak pot spływa jej po plecach. Zdjęła bluzkę, wyciągnęła kilka papierowych ręczników i zaczęła obmywać zimną wodą kark i piersi. Czuła zapach dezodorantu Marka. Zastanawiała się, dlaczego nie zostawiła u niego swoich rzeczy. Nawet szczoteczki do zębów. Chociaż w zasadzie wiedziała. Potwierdziłaby tym, że na tej jednej nocy się nie skończy. Że już u niego zostanie.
Nabrała powietrza głęboko w płuca, spróbowała wziąć się w garść.
– Skup się wreszcie, Bianco.
Rozejrzała się po łazience.
– Papier toaletowy, umywalka, mydelniczka – powiedziała do siebie. – Papier, umywalka, mydelniczka.
Chciała zadzwonić do Mickego.
Kiedy dorastali, stworzyli sobie własne uniwersum. Mama piła, a tata ich porzucił. Mieszkali w domu, gdzie nigdy nie zmieniano pościeli, lodówka zawsze świeciła pustkami, a czerwony lampion bożonarodzeniowy w kształcie gwiazdy z jakiegoś powodu wisiał w oknie przez cały rok.
Mieli jednak siebie.
A Micke był wyjątkowy, należał do tych, którzy ze wszystkim umieją sobie poradzić. Miał w sobie rodzaj wewnętrznego blasku i ludzie aż się do niego garnęli. Już w dzieciństwie wyróżniał się niezachwianym poczuciem sprawiedliwości i zawsze wstawiał się za słabszymi. Chciał tylu rzeczy, że go nosiło. Gdyby tylko pozostał po tej właściwej – zgodnej z prawem – stronie, myślała sobie Bianca. Wtedy wszystko byłoby jeszcze możliwe. Nie dał jednak rady uciec przed genami rodziców.
Po używki sięgnął już w gimnazjum. Zaczął od piwa i trawki. Ale potem przyszedł czas na tramadol. Benzodiazepiny. Kokainę, gdy miał trochę kasy. Amfetaminę. Okresowo robił sobie przerwy. Potrafił być czysty całymi miesiącami, ale tylko raz w roku. W końcu znów wpadał w ciąg. Za każdym razem. I jakkolwiek Bianca walczyła – nie miało znaczenia, ile razy spuszczała tabletki w sedesie, odwoziła brata na pogotowie po przedawkowaniu lub płaciła rachunki za szpital, kiedy leżał na odwyku – w końcu mogła jedynie przy nim trwać i patrzeć, jak się stacza.
Ostatniej nocy przed zniknięciem nocował u niej – okresowo pomieszkiwał kątem u siostry, usiłując stanąć na nogi, choć przeważnie kończyło się na tym, że tylko przez kilka dni leżał rozwalony na kanapie. Tamtego wieczoru był na speedzie, chciał do późna rozmawiać o wypadach na ryby, na które w dzieciństwie udawali się z dziadkiem Jojo.
– Pamiętasz tamtego sandacza, którego złowiliśmy w Järnafjärden? Pięć kilo żywej wagi. Ale tak bardzo było nam go żal, że dziadek zdjął go z haczyka i wrzucił z powrotem do morza. Pamiętasz?
Bianca powiedziała wreszcie, że musi się już położyć, następnego dnia czekała ją pobudka z samego rana.
– Tak, śpij, moja mała Pszczółko – rzucił. – Do zobaczenia jutro.
Gdyby tylko wiedziała, że rozmawiają po raz ostatni, nie zakończyłaby tak szybko tej rozmowy. Powiedziałaby Mickemu, że jest jedyną osobą, którą naprawdę rozumie. I jedyną, która ją rozumie.
I powiedziałaby mu, że go kocha, mimo tego wszystkiego, co zrobił.
Ale następnego ranka, kiedy się obudziła, nie zastała już brata; wyszedł, nawet się nie pożegnawszy. I od tamtej pory już go po prostu… nie było.
Kiedy w końcu wzięła się w garść i wyszła z łazienki, przy kserokopiarce stała Moa i wyjmowała próbny wydruk. Pulchna graficzka była najlepszą przyjaciółką Bianki z pracy. Albo… w ogóle jej jedyną przyjaciółką. Nawet jeśli miały ze sobą niewiele wspólnego – tak przynajmniej można by sądzić po nieustającym potoku memów z kotami i polecanek różnych podcastów, które podsyłała jej Moa – Bianca często zazdrościła koleżance. Była ona… normalna, a Bianca przez całe życie niczego bardziej nie pragnęła jak właśnie normalności.
– Poznałaś go? – spytała teraz Moa.
– Kogo? – zdziwiła się Bianca.
Moa skinęła głową w stronę open space’u, gdzie po drugiej stronie pokoju kilkoro kolegów zebrało się wokół wysokiego mężczyzny. Z mowy ich ciała łatwo było się domyślić, że mu nadskakują. W ich wyprostowanych plecach i zgodnym potakiwaniu kryło się coś lizusowatego.
– Nowego szefa – oświadczyła. – Dziś jest jego pierwszy dzień.
Joel Lindfors właśnie wrócił do ojczyzny z Anglii, gdzie był kierownikiem średniego szczebla w Little, Brown and Company. Teraz miał objąć w Levanderze stanowisko dyrektora. W wydawnictwie wszyscy googlowali go jak najęci i rozmawiali o jego rychłym przyjeździe.
– Wydaje się sympatyczny, serio – dodała Moa.
W drodze do swojego biurka Bianca pospiesznie wyminęła niewielkie zgromadzenie, które utworzyło się wokół nowego szefa. Chciała tylko dotrzeć do komputera, otworzyć plik po korekcie i zanurzyć się w tekście. Ale kiedy mijała grupę, koledzy się rozstąpili, jakby odgrywali ustaloną wcześniej choreografię. I nagle nie było już nic, co osłaniałoby ją przed wzrokiem Joela Lindforsa.
Uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
– Och, a ty pewnie jesteś Bianca? Mam na imię Joel.
Przystanęła. Z poczucia obowiązku uścisnęła dłoń nowego przełożonego. Uniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy.
Przez sekundę miała wrażenie, że zajrzał do jej wnętrza. Jakby jej klatka piersiowa pękła, odsłaniając wszystko, co nosiła w duszy. Te wszystkie pragnienia i wszystkie rany.
A on nie uciekł wcale wzrokiem. Wręcz przeciwnie, przyglądał się jej spokojnie i bez lęku.
Zaskoczona puściła jego rękę, podeszła do swojego biurka i usiadła.
Później nie umiała powiedzieć, czy to właśnie w tamtym momencie się zakochała. Ale w pewien sposób już wtedy wiedziała, że spotkanie z Joelem Lindforsem zmieni jej życie – jakby nagle zapaliło się światełko, rozjaśniając spowijający wszystko mrok.
I tak zaczął się nowy rozdział.
LENA
Powietrze jest wolne”. Tak zwykła mawiać Sasha, kiedy była mała. Przyszło to teraz na myśl Lenie, która siedziała w samolocie i zmierzała ku nowemu życiu. W powietrzu była wolna i nie zamierzała myśleć o przeszłości. O spojrzeniach sąsiadów. Przyjaciołach, którzy przestali dzwonić. Smutku, który przykrył ją jak ciężka mokra kołdra, sprawiając, że ledwie oddychała. O tym wszystkim, co zostawiła za sobą w Szwecji, gdzie na chodnikach wciąż leżały twarde, szare hałdy śniegu.
Poza ubraniami wzięła ze sobą tylko albumy. W jednym z nich było wyblakłe zdjęcie w sepii zrobione lata temu. Lena, Claes i Sasha, zanim wszystko runęło. Radość na ich twarzach. Promienne uśmiechy. Lena często patrzyła na tę fotografię, pragnąc przypomnieć sobie, jak to jest być szczęśliwym. Starała się przywołać uczucie towarzyszące temu, jak promienie słońca padają na policzki i jak trzyma się dziecko na rękach. Łaskotanie loczków po brodzie i zapach ciepłej letniej skóry. Nie dała rady. To poczucie zniknęło bezpowrotnie.
Stewardesa jechała w jej stronę z wózkiem z napojami. Ale jest piękna, pomyślała Lena. Lśniące włosy i gruba warstwa makijażu, jakby wybierała się do klubu nocnego, chociaż nie minęła jeszcze pora lunchu. Lena rzadko się malowała, ale zazdrościła kobietom, które lubią być w centrum uwagi i nie boją się lśnić jak zajączki, rozświetlając przy tym wszystko wokół. Jej własny styl był raczej codzienny, na granicy samounicestwienia.
– Kawy? – spytała stewardesa.
– Tak, poproszę.
Stewardesa napełniła papierowy kubek. Miała długie paznokcie pomalowane na wiśniowy kolor, do nich przyklejone małe, maluteńkie perełki. Podała kawę Lenie i ruszyła dalej wózkiem przejściem między fotelami.
Minęły trzydzieści trzy lata, odkąd Lena była na Majorce. Miała wówczas dwadzieścia dwa lata i wybrała się na wakacje z najlepszą koleżanką – Lotten. Plan był taki, że zostaną tam dwa tygodnie, ale Lena zakochała się w tej wyspie. Skończyło się więc na tym, że została cały rok. Na studiach wzięła dziekankę i znalazła pracę w nowo otwartej knajpce w Magaluf. Uczyła się hiszpańskiego i mieszkała w Andratx, w pomalowanym na miętowo domu, razem ze zgrają innych pracowników sezonowych ze Skandynawii. W tym zielonym domu zostałaby najpewniej dłużej, gdyby tata nie zagroził w końcu, że przyjedzie po nią i dosłownie przywlecze ją za uszy do Szwecji. „Rok przerwy w zupełności człowiekowi wystarczy, bez względu na to, jak jest zmęczony nauką”, twierdził. Pojechała więc do domu i podjęła studia w kolegium nauczycielskim. Zaraz po ich ukończeniu zamierzała wrócić na wyspę. Spotkała jednak Claesa, a ten dostawał poparzenia skóry, gdy tylko wyszedł na słońce, dlatego z czasem kupili domek w Bollnäs.
Nigdy jednak nie zaznała takiej lekkości bytu jak podczas tamtych dwunastu miesięcy nad Morzem Śródziemnym. Kiedy imprezy trwały non stop, a przed nią było jeszcze niemal całe życie, bezkresne i mieniące się jak plaża w Cala Mondragó.
Dwie godziny później czekała na bagaż w hali przylotów na lotnisku w Palmie, gdzie przy taśmie kłębiły się setki ludzi chcących jak najszybciej zgarnąć swoje manatki i rozpocząć urlop.
Bolały ją plecy, jak zawsze, gdy była zestresowana. Przyjrzała się turystom, zdawali się rozgorączkowani i pełni oczekiwań, gotowi, żeby cieszyć się słońcem i swoją wzajemną obecnością. Na co ona się porwała? Jak mogła sądzić, że będzie tu pasować? Przecież nigdzie już nie pasuje. Człowiek bez domu staje się upiorem. Była niczym, odrobiną gazu i powietrza, i czuła w sobie narastającą panikę.
Kiedy jednak udało się jej wreszcie pozbierać bagaże i przedrzeć do wyjścia, trochę się uspokoiła. Ciepłe powietrze otuliło ją niczym miękkie ramiona. Popatrzyła na palmy kołyszące się na bryzie wiejącej od morza.
To była słuszna decyzja.
Taksówka szybko sunęła autostradą do miasta. Kierowca siedział przy otwartych oknach i nucił lecącą w radiu melodię. Lena ją znała – „Faith” Georga Michaela. Był to wielki hit, kiedy ostatnio spędzała tu wakacje, pamiętała, że grano ją do znudzenia w każdym barze i każdym klubie. Zastanawiała się chwilę, czy później ją jeszcze gdzieś słyszała. Ale może tutaj na wyspie nigdy nie przestano jej grać, tak jakby czas się zatrzymał.
Hotel, który zarezerwowała, znajdował się koło portu, ale wchodziło się do niego przecznicę dalej, ponurą szarą uliczką prowadzącą na wyłożony marmurem dziedziniec z dużą fontanną i ubranym w liberię portierem. Taksówka zajechała przed hotel i się zatrzymała. Podbiegł do niej jeden z portierów i otworzył drzwi.
– Witam, señora.
Lena podziękowała uprzejmie, czuła się jednak lekko zakłopotana. Goście w jej pensjonacie nie będą musieli się tak czuć, u niej będzie panowała swobodna atmosfera, „jak w domu”. Będzie to mały hotel, gdzie wszyscy będą czuli się komfortowo. Będą się szczerze uśmiechać, a słońce zawsze będzie świecić.
Portier wprowadził ją do holu, a w tym czasie jego kolega wyjął walizki z bagażnika. „Welcome to Palma”. „Muchas gracias”.
Pokój był duży, w zasadzie nawet za duży dla jednej osoby. Ale miała tu zostać tylko kilka nocy. Kiedy odstawiła już bagaże, spostrzegła na komodzie niewielkie pudełko czekoladek. Obok niego była karteczka z napisaną odręcznie wiadomością:
„Witamy na Majorce! Odbiorę panią sprzed hotelu o piętnastej i pojedziemy obejrzeć działkę. Annika, Agencja Nieruchomości”.
Obok leżały ostatnie umowy i kopie pozostającej jeszcze do załatwienia papierologii. Lena wpłaciła już zaliczkę, resztę pieniędzy miała przelać następnego dnia. Musiała podpisać tylko umowę, potem działka z domem będzie jej, mimo że jeszcze nawet go nie widziała. Tak jest to proste w dzisiejszych czasach – da się kupić ziemię w dalekim kraju, nawet nie postawiwszy tam stopy. Znów pomyślała o tym, co powiedziała jej siostra: że jest zdecydowanie zbyt naiwna. „Musi to być scam. Zapewne nie ma tam nawet dziury w ziemi”, oświadczyła Malin i pokręciła głową. „Wystrychną cię na dudka”.