To coś w śniegu
Położony na krańcu świata Instytut Północny jest otoczony rozległym obszarem wiecznego śniegu i lodu. Niegdyś był dobrze prosperującym ośrodkiem badawczym, lecz wskutek bliżej nieokreślonego incydentu jego działalność została nagle zawieszona, a zespoły naukowe ewakuowano. Teraz stanowi dom dla trojga nadzorców i jedynego pozostałego na miejscu badacza, który stara się zgłębić uczucie zimna.
Misja jest prosta: doglądać wnętrz, wykonywać codzienne zadania i utrzymywać gmach w dobrym stanie na wypadek wznowienia badań. Nie wolno im tylko dotykać termostatu ani pod żadnym pozorem wychodzić na zewnątrz.
Pewnego dnia dostrzegają tajemniczy obiekt, który pojawił się w śniegu. Są nim wręcz zahipnotyzowani. Nie umieją dokładnie określić jego kształtu ani koloru, ani nawet tego, czy się porusza, czy tkwi nieruchomo. Wiedzą jedynie, że tam jest. Chyba.
Skonsternowani walczą o zapanowanie nad własną psychiką, podczas gdy to coś w śniegu igra z nimi, torpeduje ich pracę i każe podać w wątpliwość wszelkie wyobrażenia o tym, co dotąd uważali za normalne.
Ironicznie zabawna powieść prowokująca do myślenia, pełna absurdalnego humoru rodem z Monty Pythona.
Fragment tekstu
1
Do kierowanego przeze mnie zespołu administracyjnego należą jeszcze tylko dwie osoby: Gibbs i Cline, a każde z nich tak na moje oko jest jakieś dziesięć lat ode mnie młodsze. Nadzorujemy wielki budynek Instytutu Północnego, położony gdzieś hen daleko, gdzie śnieg nigdy nie topnieje. Nie potrafię dokładnie określić gdzie. Zasnąłem dziesięć minut po tym, jak wsiadłem do śmigłowca, którym przyleciałem tu kilka miesięcy temu, a gdy się obudziłem na krótko przed naszym przybyciem, przed moimi oczami rozpościerała się tylko nieskończona biel. Instytut Północny przez długi czas był prężną placówką badawczą. Obecnie, pozbawiony budżetu na badania, został jedynie placówką. Gdy eksperymenty wstrzymano, a naukowców ewakuowano, Kay wyliczyła, że taniej będzie zatrudnić mały zespół, który będzie pilnował wszystkiego na bieżąco, niż dokonać koniecznych napraw po czasie, gdy budynek pozostanie pustostanem do momentu wznowienia prac naukowych.
Jesteśmy tu zatem we trójkę, aktualnie konkretnie w moim biurze, pijąc kawę i przygotowując się do piątkowych zajęć. Po ośnieżonej przestrzeni na zewnątrz hula wyjący wiatr.
– Wietrznie dziś – mówię. – A minionej nocy było jeszcze gorzej.
Zamiast odpowiedzieć, Cline wygląda przez okno.
– Pochodzę z wietrznych okolic, przywykłam więc do wiatru – mówi Gibbs. – Ale tak, było bardzo wietrznie.
Daję Cline’owi chwilę na włączenie się do rozmowy, lecz on nie przestaje wyglądać przez okno, a oczy zwężają mu się jak szparki.
– Wiatr dobijał się do ścian tak mocno, że ledwie zasnąłem – zwracam się do Gibbs.
Gibbs odrobinę mocniej ściska ucho kubka z kawą.
– Jeśli czujesz się za bardzo zmęczony i chcesz odpocząć, chętnie wszystkiego dopilnuję. Przynajmniej dzisiaj.
– To nie będzie konieczne – oponuję. – Nie jestem zmęczony.
– Sam powiedziałeś, że miałeś problem ze snem.
– Powiedziałem, że ledwie zasnąłem – mówię. – Ale potem spałem już całkiem znośnie. – Co nie jest prawdą. Miałem fatalną noc, ale nie zamierzam się do tego przyznawać, a już zwłaszcza Gibbs.
Jedna rzecz warta odnotowania: nikt nie oczekuje, żebym jako przełożony udostępniał swoje biuro, by napić się kawy i niezobowiązująco pogadać każdego ranka w dni powszednie przed rozpoczęciem pracy. Robię to z własnej woli, w przypływie serdeczności. Ale Gibbs i Cline chyba nie zdają sobie z tego sprawy. Gdybym chciał, żeby to docenili, być może nie powinienem był zapraszać ich do biura na kawę i niezobowiązujące pogaduchy już pierwszego dnia pobytu tutaj. Może powinienem był poczekać tydzień albo dwa, a potem powiedzieć: „Słuchajcie, a może będziemy co rano spotykać się u mnie w biurze na kawie i niezobowiązujących pogaduchach?”. Albo po prostu: „Co powiecie na poranną kawę w moim biurze?”, bo wzmianka o niezobowiązujących pogaduchach może stworzyć atmosferę, której w żadnym razie nie będzie można nazwać niezobowiązującą, a już szczególnie sprzyjającą pogaduchom. Tak naprawdę nie chodzi o otwarte wyrażenie chęci rozmowy. Chodzi o to, że gdybym trochę poczekał, ta dwójka mogłaby zaznać świata bez kawy i niezobowiązujących pogaduch, których mogą wypatrywać każdego ranka, a wtedy dostrzegłaby moją chęć do wyjścia poza schemat i doceniłaby mnie bardziej. A nie czuję się doceniany. Czuję się raczej traktowany jak mebel i często lekceważony, a zarazem bezsilny w kwestii zmiany tego stanu rzeczy, bo wyrażenie pragnienia bycia szanowanym, a nie traktowanym jak mebel, jest niczym wyrażenie chęci do niezobowiązujących pogaduch – sprzeczne z osiągnięciem właściwego celu.
Muszę nadzorować zespół, dźwigając to brzemię; brzemię, z którym Gibbs nie dałaby sobie rady, choć wcale tak nie uważa. Nigdy nie powiedziała tego wprost, tylko wypytywała o możliwości awansu, ale biorąc pod uwagę fakt, że nasz zespół ma dwupoziomową strukturę – ja jestem nadzorcą, a oni nadzorowanymi – aluzja była oczywista. Dlatego podczas tych kilku dni, gdy Cline nie mógł przyjść do pracy – za każdym razem twierdził, że cierpi na dyskomfort w pewnej części ciała, której wolał głośno nie nazywać, co jest zdumiewająco prostą, a zarazem niepodważalną wymówką – i zostawiał z robotą tylko Gibbs i mnie, postanowiłem nadzorować ją surowiej.
Aby nie zostać oskarżonym o faworyzowanie kogoś, Cline’a też nadzorowałem surowiej, gdy przez jakąś nienazwaną kobiecą przypadłość (kolejny uderzająco prosty, ale niezawodny wykręt) Gibbs spędziła trzy dni w swojej kwaterze. Tym razem nie chodziło mi o potencjalne zagrożenie dla mojego stanowiska. Nie; Cline po prostu wymaga bardziej rygorystycznego nadzoru, bo łatwo się rozprasza, jest inteligentny inaczej i wymaga dodatkowej motywacji tylko po to, by osiągnąć choćby podstawowy poziom efektywności. Pomimo tych niedociągnięć to właśnie Cline, a nie przełożony – obecny (czyli ja) czy pretendentka (Gibbs) – jako pierwszy dostrzega rzecz na śniegu. A może to wcale nie takie dziwne, bo Cline’a ciągnęło do okna bardziej niż do niezobowiązujących pogaduch, które jakkolwiek byłyby niezobowiązujące i dobrowolne, wymagają swego rodzaju wysiłku.
– Ejże – mówi, wskazując coś gestem dłoni trzymającej kubek. – Zdaje mi się, czy coś tam jest? Na śniegu?
Przerywamy rozmowę z Gibbs, każde z nas wdzięczne za jej zakończenie, i stajemy po obu stronach Cline’a. Na zewnątrz rozciąga się bezkresna biel. Za jedyną linię horyzontu uchodzi tu łagodnie falująca smuga wyznaczająca jego kres i oddzielająca biel śniegu od bladej szarości chmur, które zawsze przesłaniają słońce. Ale Cline ma rację. Za oknem majaczy coś ciemnego, ledwie widocznego przy tak skąpym świetle. Coś jest na śniegu.
2
Naszym zadaniem w tym tygodniu było otwieranie i zamykanie drzwi.
Kay poprosiła, żebyśmy otworzyli i zamknęli wszystkie drzwi, zwracając uwagę na takie, których mechanizmy działają „głośniej, niż powinny”. Głośna klamka albo zawias mogą wskazywać na konieczne naprawy lub wymiany, które zostaną dodane do listy zadań w nadchodzących tygodniach, gdy wszystkie niezbędne narzędzia i części zostaną zgromadzone i nam wysłane. Moglibyśmy się z tym uporać szybciej, dzieląc budynek na części i zajmując się indywidualnie każdą z nich z osobna, ale w trakcie naszego wdrożenia Kay jasno powiedziała, że wszystkie zadania powinniśmy wykonywać jako grupa. Doceniam to, bo dzięki temu mogę być aktywniejszym kierownikiem, a my mamy gwarancję dokładniejszej oceny sytuacji, jako że każde z nas prawdopodobnie ma inne wyobrażenie o akceptowalnej głośności drzwi. Jak dotąd nasza komisja nie znalazła żadnych problematycznie głośnych drzwi, choć kilka zainspirowało ciekawe dyskusje dotyczące istoty „skrzypienia”.
Podjęliśmy pracę w miejscu, w którym skończyliśmy ją dzień wcześniej, na czwartym piętrze.
– A te, jaki wydają dźwięk? – pytam.
– Moim zdaniem w porządku – odpowiada Cline. – Jak drzwi. Nie dosłuchałem się niczego złego. A próbowałem.
Kiwam głową z aprobatą, zadowolony z tego, że wziął sobie do serca udzielony mu wcześniej w tym tygodniu wykład o różnicy między niesłyszeniem a niesłuchaniem.
– Gibbs? – pytam.
– Przepraszam, zamyśliłam się – odpowiada Gibbs.
– Nie szkodzi. Otworzę jeszcze raz.
– To przez tę rzecz na śniegu – kończy Gibbs, zanim położę rękę na klamce.
– Jeśli chcemy skończyć na czas, żebym mógł zabrać się za papierkową robotę, musimy skupić się na drzwiach.
– Mogę się zająć papierkami – proponuje Gibbs.
– Nie chodzi o papiery. Najbardziej czasochłonna jest kwestia samych drzwi.
– Jasne.
Ponownie otwieram drzwi, a Gibbs stwierdza, że nie wydają dziwnych dźwięków. Mamy więc konsensus: te drzwi są w porządku.
W drodze do następnych głos zabiera Cline:
– A może teraz?
– A może teraz co? – pytam.
– Pomiędzy drzwiami moglibyśmy porozmawiać o tym, co znajduje się na śniegu.
Ma rację. Może to nawet dobry pomysł i żałuję, że sam na niego nie wpadłem. Boję się o konsekwencje, bo wyczuwam, że są podekscytowani nowym znaleziskiem, a czasu między drzwiami jest niewiele. Mimo to się zgadzam.
– Powiem wam, co myślę – rzuca Gibbs. – Pamiętacie, jak dziś rano mówiłam o wietrze?
– Rozmawialiśmy o wietrze, to fakt – potwierdzam.
– Powiedziałam, że dorastałam w wietrznym miejscu – ciągnie Gibbs. – Wiało tam naprawdę mocno. Taki wiatr, że mógł zdmuchnąć świeczkę przez zamknięte okno.
– Nie sądzisz, że to źle świadczy o oknie? – pytam.
– Co?
– Skoro wiatr może zgasić świeczkę przez okno, czy nie jest to raczej dowodem na słabość okna niż na siłę wiatru?
– To tylko przenośnia – tłumaczy Gibbs.
– Aha.
– Znam ją – stwierdza Cline, prawie na pewno kłamiąc.
– Chodzi mi o to, że wychowałam się w wietrznej okolicy – mówi Gibbs. – I dobrze znam skutki wiatru. Nie wydaje mi się przypadkiem, że zobaczyliśmy tę rzecz na śniegu właśnie po wietrznej nocy.
– Chcesz powiedzieć, że przywiało nam tę rzecz na śniegu, czymkolwiek jest?
– Niewykluczone – przyznaje Gibbs. – A z drugiej strony, gdy rano Cline zobaczył tę rzecz na śniegu, wciąż wiało.
– Nie uszło to mojej uwadze – wtrąca Cline. – Właśnie dlatego wyglądałem przez okno. Myślałem sobie: „Rany, ale wieje”. Niektórzy powiedzieliby, że wieje tak, że mogłoby zdmuchnąć świeczkę przez zamknięte okno. Nie mam na myśli tych okien. – Cline mówi to, patrząc mi prosto w oczy. – Te są bardzo szczelne. Ale, tak czy owak, rozglądałem się i myślałem: „Ciekawe, czy ten wiatr ma jakiś wpływ na krajobraz”, co rzecz jasna leży w zakresie zainteresowań każdego malarza takiego jak ja. Znaczy, chodzi mi o krajobraz. Nie o wiatr. Trudno jest namalować wiatr, chyba że wokół są liście. Tak czy owak, patrzyłem sobie i nagle przyszło mi do głowy: „Rany, a co to takiego? Tam na śniegu?”. Taka wyrwa w krajobrazie, jakiego się spodziewałem i jaki chciałem namalować. Wiem, pewnie to głupie, bo przecież to tylko plama bieli et cetera. Ale może znalazłbym jakiś sposób.
– Chcesz, żebym zamówił przybory do malowania, gdy będę wypełniał formularze dla Kay w tym tygodniu? – pytam.
– Nie – mówi Cline. – Jeszcze nie teraz.
– Wróćmy do rzeczy na śniegu – wtrąca Gibbs. – Chodziło mi o to, że jeśli dziś rano było wietrznie, a rzecz na śniegu nie poruszyła się jakoś wyraźnie, to może wcale jej nie przywiało. Może została odsłonięta. I ta rzecz na śniegu jest tak naprawdę czubkiem czegoś większego.
W tym momencie zdaję sobie sprawę, że moje obawy się spełniły. Nie mam pojęcia, jak długo tkwimy przed kolejnymi drzwiami. Nie odnosząc się do stwierdzenia Gibbs – które, przyznaję, ma sens i w dodatku budzi mój niepokój – otwieram drzwi i je zamykam.
– Moim zdaniem brzmiały jak normalne drzwi – orzeka Cline.
– Moim też – potwierdza Gibbs.
– Zgadzam się – mówię. Następne drzwi pomyślnie zweryfikowane pod kątem głośności.
– Co zamierzamy z tym zrobić? – pyta Gibbs.
– Z tymi drzwiami? Nie musimy robić nic z drzwiami niewydającymi żadnych podejrzanych odgłosów.
– Miałam na myśli tę rzecz na śniegu – prostuje Gibbs. – Co z nią robimy?
Prawdę rzekłszy, nie mam pojęcia. Oczywistym wyjściem byłoby opuszczenie placówki i zapoznanie się z tą rzeczą na własne oczy, lecz to nie wchodzi w rachubę. Jest za zimno, a poza tym nie wolno nam wychodzić na śnieg. Ma to jakiś związek z tajemniczą „chorobą śnieżną”, na którą często zapadali naukowcy, wychylając się z okien na drugim piętrze choćby po to, żeby zapalić papierosa. Niektórzy doświadczali umiarkowanych zawrotów głowy. Innych ogarniało silne poczucie dezorientacji, które zdawało się utrzymywać przez jeden pełny dzień na każde pół godziny spędzone na zamarzniętej ziemi. Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości naszych stanowisk – jak również okoliczności związane z nagłym wstrzymaniem badań, których istoty Kay nie wyjaśniła nam nawet podczas indywidualnego szkolenia – najlepiej było uznać wychodzenie na zewnątrz za zabronione, jeśli nie liczyć krótkich wycieczek na dach w celu dokonania załadunku i rozładunku.
Przed nami skrzyżowanie korytarzy, przez które przemyka jakiś cień. Cline się zatrzymuje.
– Ktoś jeszcze to widział?
– To tylko Gilroy – mówię. A potem wołam po imieniu: „Gilroy!”, ale ten oczywiście nie pojawia się ani nie reaguje.
– Może on wie coś o tej rzeczy na śniegu – podsuwa Gibbs.
– Możesz go o nią zapytać – odpowiadam. – Cline i ja przez chwilę zajmiemy się drzwiami sami.
Proponuję to tylko dlatego, że spodziewam się odmowy, a gdy Gibbs rzeczywiście odmawia, z trudem maskuję uśmiech.
– Porozmawiam z nim sam, gdy skończymy – mówię.
3
Niechęć pozostałych do Gilroya nie jest bezpodstawna. Protekcjonalny, pretensjonalny i często wręcz nieokrzesany, jest typem człowieka, który brzydzi się empatią z takim zapałem, że niechęć jest nie tylko uzasadniona, lecz stanowi prawidłową reakcję ewolucyjną, a każdy, kto zareagowałby inaczej, sam mógłby wzbudzić słuszne podejrzenia o skłonności do socjopatii.
Gilroy był tutaj, kiedy przybyliśmy. Jest ostatnim pozostałym naukowcem pracującym w Instytucie Północnym. Żadnemu z nas nie powiedział wprost o tym, co bada. Zasłania się enigmatycznymi wyjaśnieniami, że jego praca ma na celu „wejrzenie w przyszłość zimna”, „krytyczną analizę zimna” albo „nazwanie tych aspektów zimna, o jakich dotąd się nie mówiło”. Nie mam pojęcia, co to oznacza ani jak prowadzi swoje eksperymenty, ponieważ Instytut Północny został ogołocony z całego sprzętu badawczego. Pozostały krzesła i stoły, ale nie ma tu żadnych maszyn ani urządzeń, a pojemników jest jak na lekarstwo. Najwyraźniej Gilroy nie potrzebuje takich rzeczy. Wędruje od pokoju do pokoju z naręczem papierów i zapisuje swoje odkrycia, czymkolwiek są.
Gilroy ma dwa tryby działania, oba równie odpychające. Albo spotykasz go zgarbionego nad stołem i piszącego coś zawzięcie, a wtedy wpada w złość na każdy szelest, nie mówiąc już o zadaniu mu najprostszego pytania, albo – co gorsza – natykasz się na niego, gdy szklistymi oczami gapi się w przestrzeń. W tym stanie jest niepokojąco chętny do dzielenia się swoimi przemyśleniami i nader skłonny do opowiadania o niewyczerpanym źródle zamętu, jakim jest jego obsesja na punkcie zimna. Tego dnia, po zakończeniu kontrolowania drzwi, Cline, Gibbs i ja odnajdujemy go w pokoju na czwartym piętrze w trybie numer dwa. Podchodzę do niego, zostawiając oboje podwładnych na zewnątrz.
– Gilroy – zagaduję – pomyśleliśmy, że mógłbyś nam pomóc. Zauważyliśmy coś na śniegu.
– Coś na śniegu? – odpowiada Gilroy tonem baczniejszym, niż kiedykolwiek u niego słyszałem. – Jakąś postać?
– Nie – zaprzeczam. – Rzecz.
Zainteresowanie Gilroya wyparowuje w mgnieniu oka, a on sam wraca myślami do jakichś zakamarków swego umysłu.
– Aha – mówi po prostu.
– Przyszło nam na myśl, że może wiesz, co to takiego, bo jesteś tu już od dawna.
– Nie mam na to czasu – odpowiada Gilroy. Trzyma dłonie blisko siebie. W prawej ma długopis, którym z roztargnieniem stuka w lewy kciuk. Zauważam, że to długopis tego samego rodzaju, jakich wiecznie topniejący zapas trzymam w biurku, ale o tym nie wspominam.
– Wystarczy, że wyjrzysz przez okno – mówię.
– Pracuję nad czymś – odpowiada Gilroy. – Zagadkowa sprawa.
– W takim razie przepraszam, że przerwałem. Dam ci znać…
Ale Gilroy wpada mi w słowo:
– Myślałem, że pada, więc wszedłem na dach w samym swetrze i w spodniach, ale okazało się, że to tylko wiatr rozwiewa śnieg, który napadał już wcześniej. Tak czy inaczej, stwierdziłem, że skoro już tam jestem, mogę trochę poćwiczyć. Na potrzeby badań. Stałem bardzo nieruchomo, aż zimno przeniknęło mnie do szpiku kości.
– Kay zabroniła wychodzenia na dach – zauważam – z wyjątkiem deponowania dokumentów w skrytce albo rozładowywania narzędzi i zapasów ze skrzynek.
Gilroy macha długopisem w bagatelizującym geście.
– To kwestia poziomu zezwoleń. Jak już mówiłem, stałem tam, aż ogarnął mnie ziąb, co tego ranka nastąpiło szybciej niż zwykle, przez wiatr.
– Rozmawialiśmy o wietrze dziś rano – wtrącam – gdy zobaczyliśmy tę rzecz na śniegu.
– Ale ja nie mówię o wietrze – ciągnie Gilroy. – Wiatr jest tylko posłannikiem zimna. Ogarnęło mnie z większą łatwością właśnie z powodu wiatru, ale i tak by mnie ogarnęło, bez udziału wspólnika.
– W porządku – zgadzam się. – Pewnie.
– Stałem tam, dopóki całkiem nie opadłem z sił – mówi Gilroy – i póki w pełni nie poczułem potęgi zimna, w którym to momencie ledwie kilka kroków, jakie musiałem zrobić, aby przejść przez drzwi z powrotem do względnych wygód Instytutu, zdało mi się odległością nie do pokonania. W tym stanie nie tylko czułem zimno, lecz raczej stałem się z nim jednością; powiesz może, że byłem wtedy bardziej zimnem niż człowiekiem… Właśnie wtedy zapragnąłem spisać swoje przemyślenia. Ale nie mogłem wyciągnąć notesu z kieszeni. Ba, nie mogłem nawet dobrze schwycić długopisu. Upuściłem go i zniknął w tumanie śniegu, który wiatr przeganiał po dachu.
– Widzi mi się, że go jednak znalazłeś. – Wskazuję na długopis w jego dłoni.
– To inny długopis – wyjaśnia Gilroy. – Tamten wciąż tam jest. Albo, co bardziej prawdopodobne, gdzieś go zdmuchnęło. Kolejna ofiara zimna. Którą i ja bym padł, gdybym nie zdołał wrócić do środka i odzyskać jako takiej sprawności. A teraz stoję tutaj, z powodzeniem trzymając ten oto długopis. – Gilroy wyciąga przed siebie rzeczony przedmiot. – I staram się wyrazić słowami, jak to było, gdy zaledwie kilka godzin temu nie mogłem utrzymać długopisu. Tylko że wszelkie słowa przelane teraz na papier będą nieautentyczne, bo zostaną spisane długopisem, który umiem nie tylko utrzymać, ale też operować nim z wielką zręcznością.
– Mógłbyś się po prostu postarać – podpowiadam z nadzieją, że uwolni go to od psychologicznego ciężaru, który zmusza go do mówienia. Wywołuję przeciwny skutek.
– To nie kwestia starań – zaprzecza Gilroy, zmieniając zwykły chwyt długopisu w mocne, gniewne ściśnięcie. – To nie kwestia chęci przypomnienia sobie, jak to jest stracić umiejętność trzymania długopisu. Przypominałoby to próbę wejrzenia w pamięć nieznajomego. Teraz, gdy znów umiem trzymać długopis, nie jestem tym samym człowiekiem, który stracił nad nim panowanie, i nie byłem nim w chwilach poprzedzających upuszczenie go. Sekundę przed tym, nim długopis wyślizgnął mi się z palców, byłem sobą. Potem, gdy moje palce zgrabiały, przemieniłem się w kogoś innego. Właśnie taki wpływ wywiera na nas zimno. I właśnie dlatego staramy się to zrozumieć. Bo gdy marzniemy, nie jesteśmy sobą. Zimno przemienia nas wszystkich w idiotów.