Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
To miała być jedna noc / Willa nad zatoką
Zajrzyj do książki

To miała być jedna noc / Willa nad zatoką

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-291-1707-4
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788329117074
Tytuł oryginalnyCrowned for the King's SecretA Man Without Mercy
TłumaczPiotr BłochKamil Maksymiuk-Salamoński
Język oryginałuangielski
Data premiery2025-10-28
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "To miała być jedna noc" oraz "Willa nad zatoką", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.

Alessandro Baldoni po dwudziestu pięciu latach spędzonych na wygnaniu w Anglii nareszcie powróci do kraju i przejmie należną mu władzę. Wie, jak trudne stoi przed nim zadanie, więc zanim je podejmie, chce nocy zapomnienia. Spędza ją z poznaną w barze zjawiskową i tajemniczą Victorią Astill. Dziewięć miesięcy później Vic rodzi syna. Dworscy intryganci nie dopuszczają, by król dowiedział się, że ma następcę. Gdy Alessandro w końcu odkrywa ten fakt, chce zaopiekować się swoją rodziną, lecz najpierw będzie musiał odbudować zaufanie Vic… 

Projektantka wnętrz Vivienne Swan przeżywa zawód miłosny i odchodzi z pracy. Jednak milioner Jack Stone nie wyobraża sobie, by kto inny dokonał renowacji jego starej willi nad zatoką. Nie przyjmuje do wiadomości, że Vivienne już nie pracuje. Zjawia się u niej w domu i przekonuje ją, by przyjęła zlecenie. Vivienne liczy, że to wyzwanie okaże się lekarstwem na jej złamane serce. A jednak to nie praca pomoże jej odzyskać pewność siebie i znów uwierzyć w miłość…

Fragment książki

Jedna noc. To było wszystko, czego pragnął Sandro.
Jednej nocy, by być człowiekiem, a nie Jego Królewską Mością Alessandrem Nicolaiem Baldonim, władcą Santa Fioriny na uchodźctwie. Kraju, którego nie widział od tamtej nocy, dwadzieścia pięć lat temu, kiedy jego wuj dokonał zamachu stanu, a życie, znane Sandrowi, dobiegło końca. Wyrwany z rąk rodziców, jako płaczący dziewięciolatek. Ich ostatnie słowa do niego brzmiały: „Bądź grzeczny, Sandro”, a do jego rodziców chrzestnych i innych bezimiennych opiekunów: „Dbajcie o jego bezpieczeństwo”.
Od tamtej pory zawsze był grzeczny, zachowywał się nienagannie i robił wszystko, by stać się niewidocznym dla wrogów. Każdy moment życia poświęcał próbom sprostania oczekiwaniom nałożonym nań przez szacunek dla pamięci o rodzicach i przez rolę, jaką miał odegrać w przyszłości swojego kraju.
Ale tej nocy nic nie miało znaczenia. Dzisiejszy wieczór był dla niego. Sandro zamierzał być egoistą, zaryzykować, raz zapomnieć o odpowiedzialności. 
Usadowiony na pluszowym fotelu w luksusowej sali prywatnego klubu, wsłuchiwał się więc w brzęk kieliszków i delikatną, nastrojową muzykę. Patrząc z zewnątrz, w ten ponury, jesienny wieczór, nikt nie domyśliłby się, co się kryje za murami georgiańskiej kamienicy, położonej przy spokojnej, londyńskiej ulicy. Do środka mogli jednak wejść tylko ci, którzy zostali sprawdzeni do dziesięciu pokoleń wstecz.
Wewnątrz mówiły pieniądze, lecz nie był to jedyny język, jakim się tu posługiwano. Gośćmi bywali dłużnicy mający władzę i wpływy, jak również bogacze potrzebujący bezpiecznej przystani. Sandro od dawna rozumiał, że istnieje ubóstwo zarówno materialne, jak i duchowe.
Dzisiejszy wieczór nie ma być przeznaczony na rozmyślanie o ojczyźnie, która po tylu latach spędzonych w Anglii wydaje mu się odległa, obca i nieznana. Choć pod koniec tygodnia już taka odległa nie będzie. Ciężar tej świadomości także trudno mu znieść. A jednak oto ma tam powrócić triumfalnie, jako prawowity monarcha na tron zagrabiony ojcu, a co za tym idzie, i jemu, po zakończeniu międzynarodowych negocjacji w sprawie usunięcia jego kuzyna – uzurpatora, niemającego żadnych praw, poza dawnym nielegalnym zamachem stanu dokonanym przez wuja.
Zamyślony Sandro upił łyk bogatego, ciemnoczerwonego wina. Smak wydał mu się gorzki. Jak zresztą wszystko. Cały ten jego powrót wcale nie jest jego zasługą: to inni o niego walczyli. Jego twarz i imię stały się symbolem ich walki, podczas gdy on sam był chroniony za wszelką cenę na obcej ziemi. Nigdy nie poprowadził powstania ani armii przeciwko swym zdradzieckim, dalekim krewnym. Zamiast tego, nazwisko jego rodziny poprowadziło ludzi do wyzwolenia się spod ich jarzma. Co prawda, Sandro działał z ukrycia, nadzorując wytrwale niekończące się ścieżki dyplomatyczne i prawne, ale to inni ryzykowali życie w jego sprawie, podczas gdy on pozostawał bezpieczny. Świadomość, że był współuczestnikiem tego wymuszonego tchórzostwa, przepełniała go goryczą.
Wystarczy. W tym momencie nie ma miejsca na te ponure myśli. 
Dziś Sandro pragnie ekscytacji. Pogoni. Ryzyka odrzucenia zamiast towarzystwa sprawdzonych kobiet, przez lata rozumiejących, że nie może im zaoferować niczego poza swoim ciałem i całkowicie zadowolonych z tej wymiany: ze wzajemnej przyjemności bez zobowiązań, przez kilka zapierających dech w piersiach godzin. Tej nocy marzy o flircie, w którym nie będzie pewności co do wyniku, tylko nadzieja. I żyjąc nadzieją właśnie – a przez wiele lat tylko nią mógł żyć – zarezerwował tu apartament. Ma kilka prezerwatyw w szufladzie przy łóżku, szampana z lodem i dreszczyk emocji tak ostry i szokujący, że przełykając ślinę, czuje coś jakby metaliczny posmak krwi.
Gdy uniósł kieliszek, by upić kolejny łyk wina, okazał się on pusty. To też nie miało dziś znaczenia. Tej nocy mógł sobie pozwolić na jeszcze jeden. Bo tej nocy nie chodziło o odmawianie sobie czegokolwiek ani o zachowanie kontroli. Chodziło wyłącznie o jakość życia. I nie szukał zapomnienia w butelce, lecz w ramionach kobiety. 
W tę jedną noc. Wspaniałą. Anonimową. 
A klub tej nocy zaszczycało swą obecnością kilka długonogich dam o rubinowych ustach i cudownych kształtach, wszystkie piękne. Być może dostępne. Jego wzrok przesunął się po nich, zatrzymując się na samotnej postaci przy barze. 
Kobieta siedziała na wysokim stołku, swobodnie skrzyżowawszy nogi, a czarna spódniczka podjechała w górę jej ud. Pasek koronki wystający spod rąbka spódnicy sugerował raczej pończochy niż rajstopy. Jego serce zabiło jak oszalałe.
Wtedy uniosła się nieco z miejsca, by poprawić spódnicę. Widocznie chciała zakryć pończochy. Sandro niemal jęknął z żalem, gdy pociągnęła i wygładziła smukłymi dłońmi delikatną tkaninę. Nie mógł zobaczyć jej twarzy, jedynie złociste fale włosów opadające na plecy, jakby właśnie przed chwilą przeszła przez wietrzny podmuch. Prawie nie odsłaniała też ciała. Jej biała bluzka była dopasowana, lecz miała rozkloszowane, przezroczyste rękawy w drobne czarne kropki. Sandro patrzył zafascynowany, jak wsunęła kosmyk włosów za ucho i zaczęła się bawić pustym kieliszkiem. 
Jej pusty kieliszek, i jego, podsunęły mu pewien pomysł. Wstał więc, gotów albo przeżyć noc swojego życia, albo zginąć, choć zwykle grał po to, by wygrać, a i odmowa byłaby na swój sposób interesująca: nigdy dotąd nie usłyszał „nie”, a tej nocy chodziło o nowe doświadczenia. Podszedł do nieznajomej, wyczuwając delikatny zapach wanilii, jakby była jakimś wyśmienitym deserem. Rozpaczliwie pragnął skosztować jej smaku. Gdyby nosił krawat, poprawiłby go. Brak tego akcesorium wydawał mu się dziwny. Dziś jednak nie był monarchą tylko anonimowym mężczyzną, który próbował wyglądać swobodnie, na tyle, na ile pozwalał na to garnitur szyty na miarę. Bez krawata.
Ona nadal go nie zauważyła. Musiał więc pierwszy się odezwać.
– Wygląda na to, że skończył się pani drink.
Przez mrożący krew w żyłach moment zdawało mu się, że go zignorowała. Jednak po chwili odwróciła się, unosząc ze zdziwieniem jedną idealną brew. Złociste włosy opadały jej na ramiona w miękkich, romantycznych falach, których pragnął dotknąć. Była raczej zjawiskowa niż tylko klasycznie piękna. Dominujący nos nadawał jej twarzy wyrazistość, ale dzięki lekko zadartemu końcowi dodawał też uroku. A potem jej oczy utkwiły w jego twarzy – piękne, szarozielone, o barwie starych, zmurszałych kamieni. Było w nich coś, co sprawiało, że wyglądały, jakby widziały zbyt wiele. Oczy, w których można się było zanurzyć tak głęboko... smutne oczy. Jakby ktoś chwycił go za serce. Lecz błyskawicznie otrząsnął się z tego wrażenia.
– Aż strach pomyśleć, że mogłabym wyschnąć na wiór – powiedziała, a jej głos miał ten niepowtarzalny akcent tutejszej arystokracji, choć z jakimś surowym dodatkiem, jakby doprawiony whisky i dymem. Głos, który mówił o gorących, zmysłowych nocach i który chciałoby się słyszeć po ciemku w sypialni.
Sandro zadrżał z pożądania. Kobieta bawiła się wykałaczką z kawałkiem skórki cytrynowej wyjętym z kieliszka.
To był moment, by się przedstawić. Powinien użyć imienia uzgodnionego ze swoją ochroną, która siedziała przy osobnym stoliku, zachowując dystans. Fałszywego imienia, które zapewniało mu bezpieczeństwo. Ale Sandro nie chciał fałszu – pragnął prawdy. Chciał, by jego prawdziwe imię wymknęło się z jej ust przynajmniej raz, zanim ta noc się skończy. Najlepiej wykrzyczane głośno. Wyciągnął rękę.
– Alessandro Baldoni.
Co to miało za znaczenie? Za kilka dni zniknie stąd, stając się odległym wspomnieniem. W Anglii przebywał wystarczająco długo, by wszyscy stracili nim zainteresowanie. Nie karmił tabloidów swoimi wybrykami, w przeciwieństwie do jego kuzyna, który właśnie ekscesami doprowadził Santa Fiorinę do ruiny. 
Tymczasem piękna nieznajoma podała mu swą chłodną, smukłą dłoń. Zadziwiło go, jak bardzo podziałał na niego ten dotyk. 
– To dość długie imię – zauważyła.
Jego serce zamarło na chwilę, a wzrok powędrował ku jej wargom. Pełnym i hojnie zarysowanym. Miał wobec nich pewne plany, a myśli te były czymś więcej niż tylko fantazją. Odchrząknął nerwowo.
– W takim razie dla pani: Sandro!
Nikt nie nazywał go tak od dzieciństwa. Dla doradców i personelu był „Jego Wysokością”. Jako ostatni używali tego zdrobnienia rodzice i z jakiegoś powodu pragnął, aby to ona wypowiedziała je po latach. Jako zwykłe, a nie królewskie imię.
Uśmiechnęła się tajemniczo. Ścisnęła jego palce, a potem odsunęła dłoń. Odczuł to jako namacalną stratę.
– Sandro… niech będzie! – Nie zawiodła go: wypowiedziała jego imię tak, jakby je smakowała. Po wyrazie jej twarzy i srebrzystym błysku w chłodnym spojrzeniu zorientował się, że jest zaintrygowana. – Jestem Vic... Astill.
Niezaprzeczalnie się zawahała, jakby wypróbowywała nowe imię. Poczuł dreszcz. Ostrzeżenie. Nauczył się słuchać własnej intuicji. Oczywiście, od czasów dzieciństwa nie było na niego żadnych zamachów, ale musiał tolerować wiele rzeczy podczas wygnania. Dlatego nigdy nie dawał się nabrać na fałsz.
– Jesteś pewna?
Starał się zachować lekki ton, ale wolał wyczuć, co się dzieje. Wtedy zaczęła bezwiednie pocierać kciukiem lewej dłoni o palec serdeczny, ewidentnie w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się obrączka.
– Jesteś mężatką? – zapytał.
Byli dorosłymi ludźmi. Mogła robić, co chciała, i Sandro wiedział, że ludzie przychodzą do klubu, by uciec od wielu rzeczy. Jednak nie zamierzał być narzędziem do zdrady. Miał jednoznaczne i przerażające skojarzenia z tym, co może wyniknąć z niewierności. Grzechy jego dziadka pogrążyły Santa Fiorinę na ćwierć wieku. Nieślubny wujek, który nigdy nie pogodził się ze swoim miejscem w hierarchii rodziny, poniżej ojca Sandra, wraz z ambitną żoną, marzącą o sukcesji, brali, co chcieli, siłą i przemocą. Te sytuacje wryły się na zawsze w jego duszę krwią rodziców od tamtej nocy, kiedy ich stracił. Nie zamierzał więc robić niczego podobnego, nawet gdyby konsekwencje nie miały być aż tak straszne. Vic Astill, jeśli tak się naprawdę nazywała, posłała mu smutne, dalekie spojrzenie. Pełne treści, których nie był gotów odkrywać.
– Już nie.
Sandro z ulgą wypuścił powietrze. Rozluźnił się. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo chciał właśnie takiej odpowiedzi, bo nie widział tu poza Vic nikogo innego, kto by go zainteresował. Ona zaś bawiła się małym czarnym guziczkiem u bluzki, jednym z wielu rozmieszczonych wzdłuż przodu, które znikały pod linią spódnicy. Jego wzrok padł na dekolt. Koronkowy rąbek biustonosza pod jedwabną tkaniną. Wszystko dawało ulotne wskazówki na temat ukrytej pod spodem pokusy. Nie mógł się doczekać, by powoli móc ją odkrywać, jeśli tylko dostąpi tej przyjemności.
Tymczasem barman, który obserwował ich od dawna i pozostawił celowo samych aż do tego momentu, teraz podszedł z profesjonalnym uśmiechem.
– Dla pana to co wcześniej?
Sandro skinął głową. Picie francuskiego czerwonego wina z doskonałego rocznika, kiedy nie ma się na nie ochoty, wydaje się marnotrawstwem, lecz wątpił, czy Vic napije się sama. Tymczasem ona zamówiła… Dirty Martini!
Zrobiło mu się gorąco. Zapragnął porwać ją, opuścić bar i rozpocząć właściwą część tej nocy. Razem. Jednakże poskromił ten impuls, wykazując się nieskończoną cierpliwością, której nauczyły go lata wygnania. Dobrze wiedział, że czekanie czyni koniec o wiele słodszym, a on nie chciał, by ta noc skończyła się zbyt szybko. Grali w starą, sprawdzoną grę, która podniecała go bardziej niż galopowanie po boisku do polo.
Uśmiechnął się dość sprośnie.
– Jak bardzo brudne lubisz Martini?
Znowu bawiła się wykałaczką, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. 
– Sześć na dziewięć – wypaliła nagle.
Jej słowa przeszyły go niczym ostrze, precyzyjnie i rozpalając żar w jego wnętrzu.
– Mam tu wynajęty apartament – odparł na to, nie hamując się więcej, głosem brzmiącym chropowato i obco nawet dla jego własnych uszu, w chwili, gdy barman odszedł, by przygotować im drinki.
– I co takiego w nim masz?
Pochylił się do przodu, zbliżając się do niej. Poczuł jej delikatny zapach. Ich kolana lekko się otarły, co sprawiło mu ogromną przyjemność.
– Wszystko, czego potrzebujemy.
Sandro usłyszał jej urywany oddech. Twarz stała się nieskazitelna, nieczytelna. Poza oczami – tymi smutnymi oczami, które przyciągnęły jego uwagę. Przygryzła dolną wargę. 
– To nie jest coś, co… robię.
Spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek, jakby to, co powiedziała, było naprawdę ważne. Jakby sprawdzała jego reakcję, żeby upewnić się, że jej nie osądzi. Ale jedyną osobą, jaką Sandro osądzał, był on sam. Nieustannie.
– Ja również tego nie robię – odparł.
To była prawda. Choć odrobinę imprezował na studiach, zawsze musiał być dobrze chroniony, a ludzie wokół niego – zweryfikowani i znani. Obecna sytuacja wyglądała na nową dla nich obojga. Oczy Vic rozszerzyły się nieznacznie, kiedy usłyszała jego słowa, po czym odchyliła głowę do tyłu i zaśmiała się: głośno i szczerze. Kilka głów odwróciło się w ich stronę, a wszyscy mężczyźni w klubie spojrzeli na niego z zazdrością.
– Nie wierzę ci – powiedziała, a jej głos przepełniało ciepło, które próbowała zamaskować.
Nawet będąc na wygnaniu, Alessandro wiedział, że jego życie jest pełne przywilejów. Ale nigdy nie czuł się bardziej uprzywilejowany niż teraz, w tych chwilach z Vic, kiedy wszystko wydawało się świeże, nowe, jakby burza przemyła kurz i gruzy przeszłości.
– Dlaczego?
Podobała mu się ta ich gra i wymiana zdań. 
Rozłożyła z niedowierzaniem ręce.
– Widzę, że jesteś łasy na komplementy. Z twoim wyglądem? Wyglądasz… nierealnie. Zbyt doskonale, by być prawdziwy. 
Poczuł satysfakcję. Niczym tygrys rozkoszujący się słońcem napawał się jej słowami.
– Mogę powiedzieć to samo o tobie – odrzekł, pozwalając sobie na powolną ocenę jej postaci i zauważając rzeczy, które wcześniej umknęły jego uwadze. Ślady piegów na nosie, idealnie ukształtowane nieprzekłute uszy. Rumieńce widoczne nawet w przyćmionym świetle na smukłej szyi i policzkach. Czy można jej było nie mówić bez przerwy, że jest piękna?
– Nie jestem nieprawdziwa.
– Czy wszyscy nie jesteśmy w jakiś sposób nieprawdziwi? – Ale nie dzisiejszej nocy. Dziś wieczorem miał nadzieję, że będzie bardziej sobą, niż był od czasów dzieciństwa. Pragnął tylko prawdy. Udanej, prawdziwej nocy z kobietą. Dwojga ciał i przyjemności. – Możesz mnie dotknąć, żeby się przekonać, czy jestem prawdziwy. Nie gryzę.
– Podobałoby ci się to, prawda?
– Myślę, że tobie też by się podobało.
– Chyba masz rację.
Odgłosy z klubu zniknęły, świat dookoła zamarł, pozostawiając ich w nierealnej przestrzeni z perspektywą czegoś magicznego. Niczym w filmowym kadrze. Sandro postanowił zaryzykować.
– Więc chodź ze mną do pokoju…
Vic z namysłem jadła oliwkę. W jej oczach kryła się tajemnica, jakby przechowywała tam sekrety wszechświata. Serce Sandra przyspieszyło, kiedy sięgnęła po torebkę. Tak czy nie? Nie był pewien. Pragnął już wielu rzeczy w życiu, ale chyba nie pragnął niczego bardziej niż Vic Astill.
– W porządku.
Dwa proste słowa i ogarnęła go fala gorącej ekscytacji, jakby wypił solidny łyk mocnego alkoholu. Wstał, powiedział barmanowi, by obciążył jego rachunek za oba drinki, a następnie zaprowadził Vic do prywatnej windy prowadzącej wyłącznie do apartamentu królewskiego. Jego ochroniarze obserwowali ich z daleka. Mieli jasne instrukcje: żadnych ingerencji, choć prawdopodobnie już dawno ją sprawdzili. W końcu stanowił gwarancję przyszłości swego kraju. Pozłacana winda zabrała ich na górę do apartamentu. Za kilka chwil znajdą się w nim, być może do końca tej nocy. Bo dzisiaj wolno mu być po prostu człowiekiem. Jutro powróci do roli króla.
Kiedy winda zatrzymała się bezszelestnie i otwarły się drzwi, Vic wzięła głęboki oddech. Nie pomogło to jednak uspokoić motyli w brzuchu ani szybszego bicia serca. Mężczyzna obok niej odsunął się, pozwalając jej przejść przodem. Poczuła delikatny zapach jego perfum. Ciepły, pikantny, jak grzane wino w zimowy wieczór. I, podobnie jak grzane wino, jego zapach kompletnie zamieszał jej w głowie.
Ale czy nie tego właśnie pragnęła? Zatracić się i jednocześnie odnaleźć? 
Teraz już wcale nie była tego pewna. Na dole czuła się taka wyrafinowana i myślała, że potrafi udawać. Jednak to, na co się zgodziła, zaczęło do niej docierać dopiero na górze, wraz z każdym kolejnym stuknięciem obcasów na kremowej, marmurowej posadzce holu w apartamencie Sandra. Jej mąż nigdy nie lubił wysokich obcasów, bo czyniły ją wyższą od niego.
Dosyć. Ten człowiek rządził jej życiem przez pięć długich i bolesnych lat, odkąd zaaranżowane przez rodziców małżeństwo zaistniało przez jej naiwną niewinność. Miała nadzieję na szczęście. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że jej pragnienia i potrzeby nie miały znaczenia, a sam związek okazał się nie partnerstwem, lecz dyktaturą. 

Fragment książki

– Jak to Vivienne jest niedostępna? – zdziwił się Jack. – Zawsze ją wynajmuję!
Nigel, właściciel studia projektowania wnętrz Classic Design, westchnął i potarł dłonią czoło. Nie chciał sprawiać zawodu swojemu najlepszemu klientowi, ale nie mógł nic na to poradzić.
– Przykro mi, Jack. Od wczoraj panna Swan nie pracuje w naszej firmie.
Na twarzy Jacka odmalowało się najpierw zdumienie, a potem oburzenie.
– Zwolniłeś ją?!
– Skądże! Vivienne była jednym z naszych najlepszych pracowników. – Spojrzał mu prosto w oczy i wyjawił z żalem: – Sama odeszła.
Jack nie wierzył własnym uszom. Vivienne pracowała dla niego przy trzech projektach. Była nie tylko znakomitą projektantką wnętrz, ale też niezwykle spokojną i rzeczową młodą kobietą, która całkowicie skupiała się na wykonywanym zadaniu. Niedawno ją zapytał, dlaczego nie założy własnej firmy. Wyjaśniła, że to oznaczałoby jeszcze intensywniejszą pracę, a ona zamierza zwolnić tempo, zwłaszcza że ostatnio się zaręczyła. Jacka zaniepokoiła ta wypowiedź. Przecież kariera zawodowa to najważniejsza rzecz na świecie. Jeśli chodzi o tak zwane życie osobiste, każdego dnia po pracy zostaje na nie trochę czasu. Parę godzin dziennie – po co komu więcej?
Wczoraj jednak niespodziewanie wydarzyło się coś, dzięki czemu dostrzegł pewien sens w słowach Vivienne.
Jeździł po okolicach Port Stephens, szukając działki pod następną inwestycję, kiedy nagle natknął się na kawałek ziemi na sprzedaż, która zupełnie go oczarowała. Nie potrzebował czegoś takiego. Działka nie była dość płaska, żeby na niej budować. Zresztą już była zabudowana – na szczycie wzgórza stał ogromny dom, niepodobny do wszystkich innych, jakie kiedykolwiek widział. Jego nazwa była równie unikalna jak wygląd: Fantazja Francesca.
Wiedział, że tylko traci cenny czas, ale coś go tknęło, żeby zajrzeć do środka. Gdy rzucił okiem na wnętrze, a potem wyszedł na jeden z balkonów, z którego rozciągał się efektowny widok na zatokę, już wiedział, że musi kupić ten dom. Mało tego – chciał w nim zamieszkać! To była szalona myśl, ponieważ zatoka Port Stephens znajdowała się trzy godziny jazdy autem od Sydney. Jack przeważnie mieszkał w stosunkowo skromnym, trzypokojowym apartamencie w wieżowcu, w którym znajdowała się również siedziba jego firmy. Fantazja Francesca była natomiast przeciwieństwem słowa „skromny”. Osiem sypialni, sześć łazienek, a do tego basen, którego mogłaby pozazdrościć większość hollywoodzkich posiadłości.
Jako zatwardziały kawaler Jack zwyczajnie nie potrzebował tak ogromnej rezydencji, ale ten argument nie ostudził jego zapału. Po prostu musiał mieć tę willę! Zdołał siebie przekonać, że najwyższy czas odrobinę się odprężyć i trochę skorzystać z życia. Jakkolwiek by było, od dwudziestu lat harował jak wół, sześć, niekiedy siedem dni w tygodniu, zarabiając przy okazji miliony dolarów. Tak, zasłużył sobie na taką zachciankę. Zresztą nie musiał się tutaj przeprowadzać. Wystarczy, że wpadałby w wolne weekendy albo spędzał wakacje. Mógłby udostępniać ten dom rodzinie. Myśl o tym, że jego bliscy mieliby do dyspozycji tak piękne miejsce, skłoniła go do podjęcia ostatecznej decyzji. Kupił zatem Fantazję Francesca tego samego dnia, za okazyjną cenę, podyktowaną tym, że nieruchomość wymagała gruntownego remontu. Zwłaszcza wnętrze było okropnie zaniedbane i przestarzałe. Potrzebował świetnego projektanta wnętrz, którego zmysł estetyczny będzie współgrał z jego gustem. Dlatego był zły i zawiedziony, że projektantka, którą cenił i której ufał, nagle stała się „niedostępna”.
Zdecydował, że musi ją znaleźć i zatrudnić!
– Kim jest ten drań, którą ją wam podkradł? – zapytał, szykując się już do zapisania adresu jej nowego szefa.
– Vivienne nie zmieniła firmy – odparł Nigel.
– Skąd wiesz?
– Tak mi powiedziała. Posłuchaj, Jack. Jeśli koniecznie musisz wiedzieć, Vivienne w tej chwili nie najlepiej się czuje. Postanowiła zrobić sobie przerwę w pracy.
Jack zrobił zdziwioną minę.
– Coś się jej stało?
– Nie czytujesz brukowców?
Jack wykrzywił usta z niesmakiem.
– Nie. – Zmarszczył czoło. – Dlaczego w tabloidach mieliby pisać o Vivienne?
– Chodzi o jej  byłego narzeczonego.
– Byłego? – powtórzył Jack. – Rozstali się? Jeszcze niedawno mówiła, że jest szczęśliwie zaręczona.
– Miesiąc temu Daryl zerwał zaręczyny. Podobno zakochał się w innej. Vivienne była zdruzgotana, ale jakoś to zniosła i ciągle pracowała. Oczywiście tamten łajdak twierdził, że jej nie zdradził, kiedy byli jeszcze razem, ale wczorajszy artykuł udowodnił, że to kłamstwo.
– Co napisali w tej cholernej gazecie?! – zniecierpliwił się Jack.
– Dziewczyna, dla której Daryl rzucił Vivienne, to nie byle kto. Kojarzysz Courtney Ellison? Rozpieszczona córeczka Franka Ellisona. Vivienne pracowała przy posiadłości, którą wybudowałeś Ellisonowi, więc chyba w ten sposób Daryl poznał Courtney. Tak czy inaczej, we wczorajszej gazecie ogłoszono ich zaręczyny. Na zdjęciach córka Ellisona chwaliła się pierścionkiem zaręczynowym z diamentem wielkości piłki tenisowej! Co gorsza, widać też było brzuszek, co oznacza, że ich romans trwa już od dłuższego czasu. Oczywiście w gazecie ani słowem nie wspomnieli o tym, że przyszły mąż Courtney jeszcze niedawno był zaręczony z inną kobietą. Jej tatuś pewnie zablokował tę informację, wykorzystując swoje koneksje w mediach. Jak możesz sobie wyobrazić, po tym artykule Vivienne całkowicie się załamała. Wczoraj rozmawiałem z nią przez telefon. Prawie bez przerwy płakała. To do niej zupełnie niepodobne...
Jack pokiwał głową. Tak, to nie było w stylu Vivienne. Nigdy nie spotkał kobiety tak opanowanej jak ona. Ale przecież każdy ma jakieś granice wytrzymałości. Nic dziwnego, że tak zareagowała na tę paskudą historię. Poczuł, jak gryzie go sumienie. To on polecił ją Frankowi Ellisonowi. Czy to oznaczało, że w jakimś sensie był częściowo odpowiedzialny za nieszczęście tej dziewczyny? Ale czy mógł przewidzieć, że córka Ellisona odbije jej narzeczonego?
Zresztą istniało prawdopodobieństwo, że Daryl wcale nie stawiał oporu. Pewnie od razu zakochał się w forsie córki Ellisona. Tak, taki numer do niego pasował.
Jack widział go tylko raz w życiu, podczas świątecznego przyjęcia w siedzibie Classic Design. To jedno spotkanie wystarczyło mu, żeby wyrobić sobie opinię na temat tego człowieka. Owszem, był przystojny, wyglądał jak aktor filmowy, lubił być w centrum uwagi. Należał do tego rodzaju czarusiów, którzy bez przerwy szczerzą śnieżnobiałe zęby, lubią dotykać kobiet, z którymi akurat rozmawiają, i zwracają się do swoich partnerek per „kotku”. Widocznie to wszystko podobało się Vivienne, skoro zamierzała za niego wyjść.
To smutne, że ktoś taki złamał jej serce, ale któregoś dnia Vivienne zrozumie, że dzięki temu w ostatniej chwili uniknęła jeszcze większego nieszczęścia – nieudanego małżeństwa. W międzyczasie ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było zamknięcie się w czterech ścianach i pogrążanie się w depresji. Jack nie miał wątpliwości: musiała wrócić do pracy. To jej na pewno pomoże.
– Nie masz przypadkiem adresu Vivienne? – spytał Nigela. – Chciałbym jej wysłać kwiaty – dorzucił szybko.
Nigel przez długą chwilę przyglądał mu się podejrzliwie, lecz wreszcie sprawdził adres Vivienne w firmowej bazie danych i zapisał go na kartce.
– Wydaje mi się, że nie masz szans, Jack.
– Na co?
Nigel wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu.
– Daj spokój. Dobrze wiem, że nie chodzi o żadne kwiatki. Pojedziesz do niej i spróbujesz wcisnąć jej to zlecenie. Tak przy okazji, co to za projekt? Kolejny dom spokojnej starości?
– Nie – odparł Jack, choć miał świadomość, że Fantazja Francesca doskonale nadawała się na tego typu placówkę. – To coś dla mnie. Willa letniskowa, która wymaga porządnego liftingu. Zadanie w sam raz dla Vivienne. Dzięki temu nie będzie miała czasu na depresję.
– To chyba nie takie proste – odparł Nigel. – Nie każdy jest taki twardy jak ty.
– Z tego, co zdążyłem zauważyć, kobiety bywają znacznie twardsze niż my, faceci, myślimy.
Nigel skrzywił się pod nosem, gdy Jack mocno – trochę zbyt mocno – uścisnął jego dłoń. Pomyślał, że Jack Stone naprawdę nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły. I nie zna kobiet tak dobrze, jak mu się wydaje. Na pewno nie uda mu się zmusić Vivienne do pracy. Po pierwsze, była w rozsypce. Po drugie, nigdy nie darzyła Jacka szczególną sympatią, o czym właściciel Stone Constructions najwyraźniej nie miał pojęcia...
Ale taka była prawda. Pewnego razu poskarżyła się Nigelowi, że praca dla Jacka nie należy do zbyt przyjemnych. W przypływie rozdrażnienia nazwała go „nawiedzonym pracoholikiem” z nierealnie wysokimi wymaganiami, co z jednej strony było godne podziwu, a z drugiej – piekielnie męczące. Oczywiście bardzo dobrze płacił, ale w tym przypadku pieniędzmi nic nie wskóra. Parę lat temu Vivienne po śmierci matki odziedziczyła sporą sumę, więc nie musiała się martwić o finanse.
– Zaczekaj! – zawołał Nigel, gdy Jack już otwierał drzwi – Weź jednak ze sobą jakieś kwiaty. Byle nie czerwone róże!
Nietrudno było dotrzeć pod jej adres. Mieszkała w dzielnicy Neutral Bay, całkiem niedaleko siedziby Classic Design w północnej części Sydney. Znacznie trudniejsze okazało się znalezienie kwiaciarni i wybranie kwiatów. Z tego powodu Jack dopiero godzinę później wreszcie zaparkował pod dwupiętrowym domem z czerwonej cegły, w którym znajdowało się mieszkanie Vivienne.
Nie cierpiał tracić czasu, więc był już lekko poirytowany, wysiadając ze swojego czarnego porsche. W rękach trzymał kosz białych i różowych goździków, do których przekonała go florystka. Jak na złość z nieba zaczęły kapać zimne krople. Wbiegł pod daszek i wszedł do budynku. W hallu nie było żadnego ochroniarza. Jack fachowym okiem ocenił, że budynek jest stary, zapewne z okresu federacji, ale w całkiem niezłym stanie. Wcisnął dzwonek. Gdzieś w środku rozległo się brzęczenie. Cisza. Nie ma jej w domu? – pomyślał rozdrażniony. Żałował, że wcześniej nie zadzwonił. Miał przecież numer.
– Idiota... – warknął pod nosem, wyciągając z kieszeni telefon. Już miał dzwonić do Vivienne, gdy nagle zatrzeszczała zasuwa. Drzwi się uchyliły i ukazały pulchną kobietę w średnim wieku. Miała krótkie jasne włosy i sympatyczną twarz.
– Tak? W czym mogę pomóc?
Jack wsunął telefon z powrotem do kieszeni.
– Czy zastałem Vivienne?
– Tak, ale... – odparła z wahaniem – w tej chwili się kąpie. Domyślam się, że to kwiaty dla niej, prawda? Mogę jej przekazać...
– Wolałbym je wręczyć osobiście, jeśli to nie problem.
Kobieta przyjrzała mu się podejrzliwym wzrokiem.
– A właściwie z kim mam przyjemność?
– Jack Stone. Właściciel Stone Constructions. Vivienne pracowała dla mnie przy paru inwestycjach.
– Ach, pan Stone. Owszem, kiedyś o panu wspominała.
Zaskoczył go chłodny ton jej głosu. Ciekawe, co usłyszała od Vivienne na jego temat.
– A z kim ja mam przyjemność? – zapytał.
– Marion Havers. Mieszkam pod dwójką. – Wskazała drzwi naprzeciwko. – Jesteśmy nie tylko sąsiadkami, ale też koleżankami – dodała. – Skoro przyniosłeś kwiaty, chyba się orientujesz, co się stało.
– Prawdę mówiąc, dowiedziałem się dopiero dziś rano, kiedy wpadłem do siedziby Classic Design. Chciałem, żeby Vivienne pomogła mi przy nowym projekcie. Porozmawiałem trochę z Nigelem i pomyślałem, że złożę Vivienne wizytę...
– To miłe z twojej strony. – Westchnęła głośno i pokręciła głową. – Biedactwo. Jest załamana. Nie może spać ani jeść. Od lekarza dostała tabletki nasenne, ale coś kiepsko działają. Po tej katastrofie będzie chyba potrzebowała mocnych środków antydepresyjnych.
Jack zmarszczył czoło. Nie pochwalał tego, że ludzie próbują rozwiązywać swoje problemy za pomocą pigułek.
– Coś ci powiem, Marion – zaczął poważnym tonem. – Vivienne nie potrzebuje żadnych świństw od lekarza. Ona musi wrócić do pracy. Dlatego przyszedłem. Mam nadzieję, że zdołam ją przekonać.
Marion wzruszyła ramionami.
– Możesz spróbować, ale raczej nie masz szans.
Znowu ktoś chciał mu wmówić, że nie ma szans. To go drażniło. Zgoda, Vivienne czuła się paskudnie, ale przecież wciąż była tą samą rozsądną, rzeczową kobietą, którą darzył ogromnym szacunkiem. Na pewno zrozumie, że praca będzie dla niej najlepszym lekiem.
– Mogę wejść i zaczekać? – zapytał. – Chciałbym z nią chwilę porozmawiać.
Marion zrobiła niepewną minę. Spojrzała na zegarek.
– No, dobrze. Do pracy wychodzę dopiero za pół godziny. Do tej pory Vivienne na pewno już wyjdzie z łazienki. – Posłała mu uprzejmy uśmiech. – W międzyczasie napiję się herbatki. Masz ochotę? A może wolisz kawę?
Jack odwzajemnił uśmiech.
– Poproszę o herbatę.
– A ja poproszę o kwiaty. – Gdy podał jej kosz, powiedziała: – Wejdź do środka i zamknij za sobą drzwi.
Ruszył za nią wąskim korytarzem z wysokim sufitem, białymi ścianami i wypolerowanym parkietem w orzechowym odcieniu. Minęli troje zamkniętych drzwi po lewej stronie, aż wreszcie dotarli do salonu. Jack był zaskoczony tak skromnym wystrojem. Nie przypominał w niczym stylowych salonów, które Vivienne dla niego projektowała.
Zupełnie zbity z tropu, omiótł wzrokiem pomieszczenie. Gdzie te kobiece detale, które były jej znakiem firmowym? Jego oczy nie napotkały żadnych kolorowych poduszek, eleganckich lamp, drewnianych półeczek. Ani jednej ozdoby. Pomieszczenie zajmowała tylko sofa obita czarną skórą ustawiona na kremowym, puszystym dywanie oraz stolik kawowy w tym samym odcieniu co parkiet. Białe ściany zdobił tylko jeden obraz oprawiony w czarne ramy. Dziewczyna w czerwonym płaszczu, idąca w deszczu wzdłuż ulicy. Bez wątpienia był to dobry obraz, ale Jack nie czerpał przyjemności z patrzenia na niego. Dziewczyna emanowała smutkiem. Tak jak ten pokój.
Przemknęło mu przez głowę, że może ten cholerny Daryl zabrał swoje rzeczy, kiedy odszedł od Vivienne, i dlatego było tu tak pusto. Ale czy w ogóle mieszkali razem? Chyba tak. Podczas przyjęcia świątecznego, na które Jack wpadł, Daryl wspominał, że po nowym roku chce się do niej wprowadzić. Może więc wcześniej były tu jakieś meble, obrazy, ozdoby... Na pustej ścianie naprzeciwko sofy wisiał tylko duży czarny telewizor.
Marion postawiła kosz z goździkami na stoliku, a potem zaprowadziła Jacka do kuchni, raczej niewielkiej, ale gustownie urządzonej. Widać było, że niedawno została odnowiona, ponieważ blaty były wykonane z kamienia, który zdobył popularność dopiero w ostatnich paru latach. Zgodnie z obecnymi trendami wszystko lśniło czystą bielą. Do tego sprzęty kuchenne z nierdzewnej stali. Vivienne zawsze korzystała z tej kombinacji, gdy pracowała nad jego projektami. Zazwyczaj jednak w te chłodne, nowoczesne wnętrza udawało jej się tchnąć coś ciepłego, kobiecego. Kolorowe płytki nad zlewem, ozdobne miski z owocami, wazony z kwiatami. Tutaj jednak brakowało takich detali. Czy to naprawdę jej mieszkanie? Może tylko je wynajmowała? Postanowił zapytać.
– Czy to mieszkanie jest własnością Vivienne? – zapytał, siadając przy stole na obitym skórą krześle.
– Oczywiście. Kupiła je zaraz po tym, jak jakiś czas temu odziedziczyła trochę pieniędzy. – Konspiracyjnym tonem dodała: – Co prawda nie jest w moim stylu, ale każdy ma inny gust, prawda? Vivienne podobno nie znosi „zawalonych” wnętrz.
– Zauważyłem – mruknął.
– Masz ochotę na kawałek ciasta do herbaty?
– Chętnie.
Dochodziła pierwsza, a on nie jadł nawet śniadania.
– Słodzisz?
– Nie, piję bez cukru.
Marion postawiła na stole dwa kubki i talerzyk z ciastem. Westchnęła z lekką irytacją.
– Co ona tam tak długo robi?
Na jej twarzy powoli odmalował się niepokój. Jack od razu zgadł, co Marion sobie pomyślała. Po plecach przebiegł mu dreszcz.
– Może powinnaś zapukać do drzwi? – zasugerował.
– Tak, tak, dobry pomysł – odparła i wyszła.
Jack słyszał, jak Marion puka w drzwi łazienki i pyta:
– Vivienne, już kończysz?
Cisza.
– Muszę niedługo iść do pracy. Poza tym masz gościa! – dodała głośniej. – Jack Stone. Przyszedł z tobą porozmawiać. Słyszysz mnie?
Marion zapukała jeszcze mocniej. Cisza. Jack wstał z krzesła i podszedł do niej.
– Nie odzywa się! – wyszeptała Marion z rosnącą paniką w oczach. – Drzwi zamknięte. Myślisz, że... coś sobie zrobiła?
Nie odpowiedział. Zadudnił pięścią w drzwi.
– Vivienne! – wykrzyknął. – Tu Jack. Jack Stone. Możesz łaskawie otworzyć?
Głucha cisza.
– Cholera – mruknął, przypatrując się starym drzwiom. Co prawda zostały wykonane z litego drewna, ale pewnie były już nadgryzione przez termity. Najpierw kazał Marion się odsunąć, a następnie z całej siły uderzył w drzwi ramieniem. 
Posypały się drzazgi. Zamek puścił.
Jack wpadł do środka i rozejrzał się dookoła. Od razu dostrzegł Vivienne w wannie. Nie leżała nieprzytomna ani z głową pod wodą. Nie targnęła się na swoje życie. Dopiero po sekundzie czy dwóch podniosła powieki. A potem z całych sił krzyknęła. Wyciągnęła z uszu słuchawki, z przerażoną miną wpatrując się w Jacka, jak bohaterka horroru, którą dopadł seryjny morderca...
Jack natomiast zastygł w bezruchu z rozchylonymi ustami. Tak podziałał na niego widok nagiej Vivienne. Jeszcze parę sekund temu myślał tylko o tym, że mogła sobie coś zrobić, a teraz mógł myśleć tylko o tym, że jest zupełnie naga. 

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel