Twoja bliskość jest jak magnes / Pod wpływem impulsu
Przedstawiamy "Twoja bliskość jest jak magnes" oraz "Pod wpływem impulsu", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN GORĄCY ROMANS DUO.
Na początku studiów mieli krótki, lecz gorący romans. Później ich drogi się rozeszły. Elle skończyła medycynę, Dash został biznesmenem. Po latach spotykają się w szpitalu, w którym Elle leczy siostrę Dasha, Rory. Fascynacja ze studenckich czasów nie minęła. Dash proponuje, że sfinansuje część szpitala, na której Elle bardzo zależy, a ona zamieszka w jego domu, by pomóc Rory w rekonwalescencji. Elle się waha. Ona też nie zapomniała o dawnej namiętności i pożąda Dasha jak przed laty...
„W ciągu ostatniego tygodnia kochali się tyle razy, że stracił rachubę. Popołudnia spędzane na urządzaniu wnętrz były fascynujące, nocami zaś wciąż na nowo odkrywali siebie. Carter stracił dla Macy głowę, uzależnił się od niej. Była dla niego jak lek, który bał się odstawić. Nie przestawał o niej myśleć. Zastanawiał się, kiedy to się zmieni, kiedy ogień namiętności przestanie palić się płomieniem, a zacznie tylko tlić...”.
Fragment tekstu
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dash Gilbert mógł sobie wyobrazić, co mówili na jego temat pracownicy domu opieki w Gilbert Corners. Niektórzy uważali go za szczęściarza, inni plotkowali o klątwie, jaka spadła na wszystkich członków rodu, który kiedyś założył miasto.
W każdą niedzielę Dash odwiedzał swoją siostrę Rory. Przed dziesięcioma laty doznała urazu mózgu w wypadku samochodowym i od tego czasu leżała w śpiączce. Bał się tych wizyt, ale żadnej nie opuścił.
Z Rory nie było kontaktu, leżała w łóżku podłączona do aparatury podtrzymującej funkcje życiowe. Lekarz, który się nią opiekował, przeszedł niedawno na emeryturę, a szpital, którego częścią był dom opieki dla nieuleczalnie chorych, zatrudnił nowego neurologa, specjalistę od traumy. Dash nie miał jeszcze okazji poznać doktora Monroe.
Otworzył drzwi do pokoju siostry i pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to odsłonięte żaluzje. Zamiast muzyki klasycznej, która podobno stymuluje aktywność mózgu, rozbrzmiewała piosenka zespołu rockowego Weezer, „Islands in the Sun”. Nad Rory pochylał się nieznajomy wysoki brunet.
Nowy lekarz? Długo miejsca nie zagrzeje, skoro nie wykonuje instrukcji pozostawionych przez Dasha.
‒ Doktor Monroe?
Mężczyzna odwrócił się; uśmiech zniknął z jego twarzy na widok miny nowo przybyłego.
‒ Nie.
‒ Co pan tu robi? Jakim prawem wszedł pan do tego pokoju? – Taki ton Dasha przyprawiał jego podwładnych o rozstrój nerwowy. Nieznajomy też lekko się przestraszył.
‒ Jestem szkolnym przyjacielem Rory.
‒ Znam jej kolegów, pana sobie nie przypominam.
‒ Czas to nadrobić. – Mężczyzna wyciągnął rękę.
‒ Proszę wyjść – syknął Dash.
Dalszy spór przerwał im niespodziewanie szelest pościeli.
‒ Dash?
‒ Jestem przy tobie, biedroneczko.
Głos siostry był słaby i zachrypnięty, ale Dash nie wierzył, że jeszcze kiedyś go usłyszy. Stał się cud! Starał się zachować spokój, przysiadł na brzegu łóżka i wziął ją za rękę. Emocje ściskały mu gardło.
‒ Gdzie jestem?
‒ W szpitalu. – Odwrócił się do zaniepokojonej pielęgniarki. – Proszę wyłączyć muzykę i sprowadzić lekarza. – Niezgrabnie objął Rory, pamiętając o kroplówce i zgłębniku do żywienia. Siostra słabo odwzajemniła uścisk.
‒ Nic nie pamiętam. Co się stało?
‒ Mieliśmy wypadek.
‒ Co? – Zaczęła dygotać, aparatura kontrolna wydała niepokojące odgłosy. Dash zawsze kontrolował sytuację, tym razem nie miał pojęcia, jak się zachować.
‒ Proszę się odsunąć. Pacjentka jest w szoku – ostrzegła go lekarka, która wpadła do pokoju.
Cofnął się pod ścianę. Mógł tylko kurczowo czepiać się nadziei, że nie straci Rory ponownie. Wyjął telefon i wysłał Conradowi esemesa: chora się wybudziła.
Lekarka i pielęgniarki otoczyły łóżko. Pracowały bez słów, jak zgrany zespół. Dash rozejrzał się w poszukiwaniu nieznajomego, ale mężczyzna się ulotnił.
Dash wyszedł na korytarz i oparł się o ścianę. Nie mógł się opędzić od wspomnień. Ostatnim razem czekał tu bezradnie, gdy Rory zapadła w śpiączkę, a Conrad omal nie umarł. Ogarnęły go paniczny lęk i przygnębienie. Usłyszał ciężkie kroki. Podniósł głowę i zobaczył kuzyna.
‒ Jakim cudem udało ci się dojechać tak szybko?
‒ Zapomniałeś, że mieszkam teraz w mieście – odparł Conrad i objął go mocno. – Co się stało?
‒ Przyszedłem do Rory, w pokoju zastałem obcego człowieka. Próbowałem ustalić, kim jest, kiedy Rory wymówiła moje imię. Podszedłem do niej, ale wtedy aparatura oszalała.
‒ Odezwała się? To chyba dobry znak?
‒ Nie wiem. Jest z nią nowa lekarka. Nie mam pojęcia, jakie ma kwalifikacje.
‒ Nowa lekarka jest ekspertką w swojej specjalności i porozmawia z panem za chwilę w swoim gabinecie.
Zaskoczony Dash odwrócił się na dźwięk kobiecego głosu i uświadomił sobie, że ją zna. Elle Monroe. Była jego partnerką na pamiętnym zimowym balu dziesięć lat temu. Ciekawe, czy go pamięta, bo on umiał przywołać każdy szczegół. Zanim usłyszał rozpaczliwy krzyk siostry tuż przed wypadkiem, całowali się z Elle jak szaleni.
Tamtej nocy życie się zmieniło. Jakie to dziwne, że kiedy Rory wybudziła się ze śpiączki, Elle znów pojawiła się w jego otoczeniu.
‒ Ciacho na horyzoncie.
Doktor Monroe podniosła wzrok znad filiżanki i spojrzała na wysokiego ciemnowłosego mężczyznę idącego szpitalnym korytarzem. Słońce świeciło za jego plecami, więc trudno było dostrzec rysy twarzy, ale włosy miał obcięte przez stylistę, a garnitur od dobrego krawca. Pielęgniarki popatrywały na niego z zainteresowaniem.
Elle robiła to samo, ale z bliska trudno było udawać, że nie poznaje intensywnie niebieskich oczu i zmysłowych warg. Dash Gilbert. Schowała się pospiesznie w gabinecie lekarskim w korytarzu za dyżurką pielęgniarek.
Trudno zapomnieć, że coś ich łączyło, ale nie zamierzała popełnić drugi raz tego samego błędu. Powrót do Gilbert Corners po wielu latach miał przynieść jej nowy początek.
Jaka szkoda, że facet nie stracił połowy włosów albo nie przybrał na wadze. Czemu wciąż wygląda jak amant filmowy? Ze wszystkich jej byłych chłopaków – okej, nie było ich tak wielu, trzech zaledwie – tylko do niego wracała myślami. Dash. Książę z bajki, niezapomniany. Ten, który na balu porzucił ją na parkiecie o północy.
Było, minęło.
Odstawiła kubek z kawą na biurko i wzięła głęboki oddech. Przyjechała tu do pracy, a nie dla wspomnień. Sięgnęła po akta pacjentów. Wszystkie informacje miała w laptopie, ale wolała sprawdzać oryginały zdjęć rentgenowskich i wyniki badań laboratoryjnych. Specjalizowała się w leczeniu traumy i długoterminowych skutków urazów głowy i kręgosłupa.
Zaproponowano jej tę pracę, gdy poprzedni lekarz przeszedł na emeryturę. Przyjęła ją, bo za sześć miesięcy skończy trzydzieści lat. Czas zamknąć pewien etap życia, a Gilbert Corners stanowiło źródło większości jej problemów.
W tym momencie włączył się alarm i wpadła do niej pielęgniarka.
– Rory Gilbert się wybudziła.
Elle pobiegła korytarzem. Nie miała czasu studiować kart choroby, skupiła się na pacjentce i ustabilizowaniu jej stanu. Kobieta miała niebezpiecznie przyspieszony puls, z pewnością na skutek stresu.
– Dzień dobry, Rory. Jestem doktor Monroe. – Podała jej picie. Pacjentkę żywiono przez zgłębnik do żołądka, ale sprawdzano też, jak reaguje na wodę.
– Elle? Chodzisz z moim bratem, prawda? – wyszeptała Rory.
Elle wiedziała z doświadczeń z pacjentami po urazach mózgu, że często mieli luki w pamięci. Czas się dla nich zatrzymał w przeszłości.
– Chodziłam. Co jeszcze pamiętasz?
– Niewiele. Oczywiście, pamiętam brata i ciebie. Jak długo byłam nieprzytomna?
– Prawie dziesięć lat.
– Co? Jak to możliwe?
Elle wyjaśniła jej, jakie mogą być przyczyny tak długiej komy, ale przemilczała podejrzenia poprzedniego lekarza, że traumatyczne wydarzenia poprzedzające wypadek odegrały ważną rolę w przedłużonej śpiączce. Umysł dziewczyny wyłączył się, aby ją chronić przed bólem i strachem, które zostawiła za sobą.
– Mózg chroni ciało i czasem się wyłącza, aby mu dać czas na naprawę.
– I mój mózg uznał, że potrzebuję dziesięciu lat, aby wyzdrowieć?
– Twoje ciało też potrzebowało czasu. Dash będzie ci mógł powiedzieć więcej.
– Gdzie on jest?
– Kazałam mu wyjść na korytarz, ale wpuszczę go, jeśli jesteś gotowa na odwiedziny.
Elle dała znać pielęgniarce i na chwilę zatrzymała się w drzwiach, aby się przygotować na konfrontację. Przecież jest lekarką, a nie tamtą nastoletnią dziewczyną, która po randkach z chłopakiem przez cały semestr jesienny była przekonana, że zaprasza ją do siebie do domu, aby jej się uroczyście oświadczyć. Dopiero teraz miała niezbędną w relacjach pewność siebie i asertywność.
Dash Gilbert i jemu podobni nie stanowią dla niej zagrożenia.
Otworzyła drzwi, usłyszała przyciszone męskie głosy, poczuła zapach wody kolońskiej. Przypomniała sobie, że Dash sprzeciwiał się jej zatrudnieniu. Jego faworytem był jakiś lekarz z innego kraju europejskiego. Czy wcześniej nie dostrzegała, jaki jest przemądrzały?
Może dlatego, że coś ich do siebie przyciągało. Na pierwszym roku całowali się przy każdej okazji. To utwierdziło ją w przekonaniu, że powinna mu zakomunikować dobrą nowinę i ograniczyć kontakt na przyszłość. Gdy odchrząknęła, odwrócił się w jej stronę.
– Elle Monroe. Witaj.
– Dash Gilbert. Ludzie wciąż przeceniają twój urok osobisty.
– Och, miewam lepsze chwile. Teraz niepokoję się o siostrę.
– Jej stan jest stabilny. Można ją odwiedzić. Zdradziłam, że minęło dziesięć lat. Jestem pewna, że ma wiele pytań.
– Dziękuję, Elle.
– Nie ma za co. W szpitalu jestem doktor Monroe. – Odwróciła się na pięcie i odeszła. Zatrzymała się dopiero w gabinecie. Pomyśleć, że przyjechała z Gilbert Corners, aby pozamykać stare sprawy, a przeszłość odezwała się już pierwszego dnia.
Gdyby tylko mogła przestać myśleć o tym, że Dash niewiele się zmienił przez tych dziesięć lat. Wygląda jeszcze lepiej i stał się nieznośnie arogancki.
Śmiech siostry, która zareagowała tak na jego widok, wzruszył go do łez. Nigdy się nie rozklejał, ale niewiele brakowało, aby tych dwoje bliskich mu osób znalazło się na tamtym świecie. Ma prawo do wzruszenia.
Conrad spojrzał na niego pytająco. Kiwnął głową, że wszystko w porządku. Tamtej nocy to Dash prowadził. Nie spodziewał się, że zostanie staranowany przez drugiego kierowcę, gdy znaleźli się na oblodzonym moście. Wtedy wszystko wymknęło się spod kontroli.
– Naprawdę jesteś znanym szefem kuchni? – spytała Rory, gdy Conrad opowiadał jej o swoim programie w telewizji.
– I mam dziewczynę.
– Pewnie niejedną. Zawsze cię lubiły.
– Ta jest wyjątkowa. Musisz ją poznać.
– Tak wiele się zmieniło. To przytłaczające.
– Wiem – powiedział Dash – ale nie ma pośpiechu. Jaką ostatnią rzecz zapamiętałaś?
– Letni dzień. Byliśmy w domu.
– Spędzaliśmy wieczory na jachcie – przypomniał jej.
– Elle nauczyła mnie robić salto do wody z dziobu.
O tym zapomniał. Przez dziesięć lat unikał myśli o Elle. Był zajęty prowadzeniem firmy, siostra leżała w śpiączce. Tamtego lata Elle była urocza, dlatego zaprosił ją na zimowy bal, choć nie miała wystarczających koneksji, aby myśleć o poważnym związku. Dziadek bardzo serio swatał go z córką prezesa spółki, którą chciał włączyć do firmy.
– Naprawdę? Tego nie zauważyłem – przyznał Conrad.
– Inne rzeczy były ci w głowie – skomentował Dash.
– Kiedy Rory będzie mogła opuścić szpital?
– Nie wiem. Muszę porozmawiać z doktor Monroe.
– Idź, ja dotrzymam Rory towarzystwa.
Wyszedł z pokoju, a jedna z pielęgniarek wezwała lekarkę. Musiał przyznać, że Elle nie przypomina tej uśmiechniętej długowłosej dziewczyny sprzed lat. Była w niej pewna twardość i zmęczenie, jakie i on odczuwał.
– W czym mogę pomóc, panie Gilbert?
– Po pierwsze, mów mi po imieniu. Kiedy będę mógł zabrać siostrę do domu? Rozumiem, że musi najpierw odzyskać sprawność ruchową, jak choćby możliwość utrzymania uniesionej ręki. Nadal jest słaba.
– Przedstawię ci całą listę ćwiczeń z fizjoterapeutą, zanim będziemy mogli ją wypisać.
– Dziękuję. – Potrząsnął głową. Wciąż był oszołomiony. Od lat chodził na terapię. Ciążyło mu poczucie winy, że wyszedł z wypadku cało. – Trudno mi uwierzyć w to, co się dziś wydarzyło.
– To zrozumiałe. Urazowe uszkodzenia mózgu są nieprzewidywalne. Potrzeba czasu, aby się upewnić, że jej stan jest coraz lepszy, ale i tak czeka was wiele problemów.
Traktuje go jak obcego, pomyślał. A przecież kiedyś byli kochankami, znał smak jej ust, trzymał ją w ramionach. Zmienił temat, aby nie naruszać narzuconego mu dystansu.
– W pokoju Rory zastałem obcego mężczyznę. Nie znam go, nie pozwoliłem mu tam być.
– Sprawdzę, kto to był – obiecała. – To wszystko?
– Jestem ci winien przeprosiny. Nie powinienem podawać w wątpliwość twoich kompetencji. Przykro mi. Bywam nadopiekuńczy, kiedy w grę wchodzi Rory.
– Rozumiem. Zarząd szpitala dokładnie prześwietlił moje rekomendacje. Nie dostałabym tej posady, gdybym nie była najlepszą kandydatką.
– Wiem. Jestem przyzwyczajony do podejmowania decyzji i czasem nadmiernie wszystko kontroluję.
– I dotarło do ciebie, że nie wszystkim możesz zarządzać?
– Niestety tak.
– Chodźmy do Rory. Powiem jej, co ją czeka, zanim zostanie wypisana ze szpitala. Pacjenci w jej stanie potrzebują zadań, które mocno zakotwiczą ich w teraźniejszości, inaczej zacznie rozpamiętywać utracony czas. To stresujące i może wywołać nawrót.
– Co przez to rozumiesz? – zaniepokoił się. Czy Rory znów zapadnie w śpiączkę?
Położyła mu rękę na piersi. Zalała go fala ciepła. Ich spojrzenia spotkały się i nagle zapomniał o wszystkim poza radością z przebudzenia Rory i ponownego spotkania dziewczyny, która widziała w nim mężczyznę, a nie dziedzica rodowego nazwiska.
Pachniała latem i słońcem jak kiedyś, kiedy brał ją w ramiona. Pochylił się i musnął ustami jej wargi.
Całować się z Dashem, co za pomysł! Jego bliskość podziałała na nią jednak jak magnes. Wydawał się bezbronny po nagłym przebudzeniu siostry, a ona nie zapomniała o dawnej namiętności. Może gdzieś w głębi duszy chciała się przekonać, czy wspomnienia tamtego lata były podkolorowane przez nostalgię. Czy faktycznie żadne inne ramiona nie mogły się równać z jego objęciami?
Ale gdy ich ciała się zetknęły, a usta połączyły w pocałunku, nie mogła dłużej siebie oszukiwać. Wspaniale smakował i tak właśnie powinno być. Żaden inny pocałunek nie wywołał w niej nigdy tak intensywnych doznań. Chwilę później Dash podniósł głowę i spojrzał na nią. Z jego twarzy nie dało się wyczytać żadnych emocji.
Idiotka ze mnie, pomyślała.
– Przepraszam.
– Nie ma za co przepraszać, Elle – odparł.
Weszła pierwsza, starając się uniknąć badawczego spojrzenia kuzyna Dasha, Conrada. Był on teraz znanym kucharzem. Miał nawet swój własny program kulinarny w telewizji.
Nie mogła uwierzyć, że znowu jest z tą rodziną w Gilbert Corners. Podeszła do pacjentki.
– Elle, tak się cieszę, że jesteście dalej razem. Pewnie baliście się, że doznam szoku, gdy się dowiem? – Rory uśmiechnęła się do niej.
– Dziesięć lat to dużo czasu. Masz sporo do nadrobienia – odparła wymijająco.
– Poprosiłem doktor Monroe, żeby wyjaśniła nam, kiedy będziesz mogła wrócić do domu – powiedział Dash i położył rękę na jej ramieniu.
Przez ciało Elle przeszedł lekki dreszcz. Odsuń się od niego, pomyślała. Ten dotyk jest czysto platoniczny.
Tak, ale pocałunek nie był.
Postanowiła to zbagatelizować.
– Przyślę fizjoterapeutę. Musimy najpierw zbadać stan twoich mięśni – zwróciła się do pacjentki i przedstawiła jej plan na najbliższe dni. Wypis ze szpitala okazał się wymagać jeszcze wielu badań i testów.
– Rozumiem, że nie możecie mnie puścić samej, ale gdybyśmy wrócili razem, ja, ty i Dash, to chyba nie byłoby problemu?
Ona i Dash Gilbert?
– Hm, nie. Obawiam się jednak, że potrzebujesz całodobowej opieki.
– Zatrudnię kogokolwiek trzeba – zapewnił Dash.
Rozumiała, że chce jak najszybciej zabrać Rory do domu. Nikt nie lubi siedzieć w szpitalu dłużej, niż musi. Stan Rory nie był jeszcze stabilny.
– Porozmawiamy o tym za kilka tygodni – powiedziała.
– Nie chcę tu siedzieć tak długo – jęknęła Rory. – Elle, proszę, jesteś moją szwagierką i moją lekarką. Możemy przecież wrócić razem. Z wami będę bezpieczna.
Elle nachyliła się nad Rory, sprawdziła jej puls i źrenice.
– Dlaczego nazywasz mnie szwagierką? – zapytała.
– Widziałam, jak się całowaliście. Pamiętam, że nie mogłaś się doczekać oświadczyn Dasha…
Fragment książki
Dlaczego ona?
Sebastien Renaud, Bastien dla garstki tych, którzy na jego widok nie przebiegali na drugą stronę ulicy, wiedział, że to pytanie retoryczne, niemniej zadał je sobie w myśli.
Ściskając w wilgotnej dłoni butelkę napoju bezalkoholowego, po raz pierwszy od dziesięciu lat zapragnął wprawić się w stan całkowitego otępienia przynoszącego ulgę od rzeczywistości.
Kobieta siedząca dwa stołki dalej wpatrywała się w ekran telefonu i udawała pochłoniętą czytanym tekstem, a w istocie czekała, by ją zauważył.
W ciągu dnia zauważył ją kilkakrotnie. Pierwszy raz w wypożyczonym samochodzie na parkingu przed kawiarenką, jedynym miejscem w Bar Harbor w stanie Maine, gdzie podawano przyzwoitą americano. Drugi raz w składzie drewna, własnym piętrowym sklepie przy Main Srett, specjalizującym się w rzemieślniczych wyrobach z drewna - drewnianych misach, dzwonkach wietrznych i podobnych przynętach dla turystów - które dostarczał podczas comiesięcznej wyprawy do miasta.
A teraz tu, w jego barze.
Co prawda bar nie był jego własnością, ale o drugiej po południu we wtorek, w środku mroźnej zimy, zazwyczaj miał go wyłącznie dla siebie. I takim go lubił.
- Powtórka? – Sergei, przysadzisty czarnobrody mężczyzna, wytarł owłosione dłonie ręcznikiem i oparł się o drewniany bar, który Bastien pomógł mu odnowić wiosną przed najazdem „letników”.
Bastien zdążył zauważyć, że strasznie nadskakuje tej kobiecie. Przez cały okres przebywania w miejscowości ściągającej rzesze turystów nigdy nie widział nikogo, kto tak bardzo by się starał wyglądać jak turysta.
Różowa wełniana czapka z napisem Arcadia National Park. Błyszczące nowością buty trekkingowe z bieżnikowaniem głównie dla ozdoby. Śnieżnobiały kaszmirowy golf i kamizelka z polaru w odcieniu ciepłej szarości. Legginsy podkreślające zgrabne uda i pośladki, ale zupełnie niezabezpieczające przed ekstremalną temperaturą na zewnątrz butików, w których są sprzedawane.
Rzekoma turystka odchrząknęła i zapytała:
- A macie przypadkiem czterech złodziei?
Nazwa whisky z destylarni brata wypowiedziana głosem znanym mu z wiadomości w poczcie głosowej wprawiła Bastiena w lekką konsternację.
- Oczywiście. Jak podać?
- Bez wody. Podobno jest najlepsza w temperaturze pokojowej. – To było obliczone na jego użytek.
Przecież doskonale wiedziała, że Bastien jest jednym z rzeczonych czterech złodziei. Cały świat o tym wiedział od czasu emisji serialu „Bimbrowe chłopaki”, który bił rekordy oglądalności na platformie VidFlix.
Chociaż wystąpił tylko w kilku odcinkach, a i wtedy pod naciskiem braci, w jego spokojne życie wtargnęły zastępy producentów, reżyserów, reporterów pracujących dla tabloidów i wszelkiego rodzaju pijawek medialnych.
Oraz ona. Shelby Llewellyn.
Współwłaścicielka galerii sztuki w dzielnicy Mission w San Francisco i córka multimiliardera Geralda Llewellyna, magnata z Doliny Krzemowej. Rodzinną kolekcję starych samochodów, prywatnych odrzutowców i jachtów lamborghini uzupełniały dzieła sztuki oraz ich twórcy.
Sądził, że właśnie z tego powodu Shelby Llewellyn wydzwaniała do niego przez cały ostatni rok, w każdy czwartek o jedenastej. Wiadomość, jaką nagrywała, brzmiała identycznie, chociaż tonacja się zmieniała, od radosnej do opryskliwej.
„Ojciec widział jedną z pana rzeźb w serialu. Jest ogromnym fanem pańskiej twórczości. Czy byłby pan zainteresowany wystawą autorską w naszej galerii? Proszę o telefon w każdej dogodnej dla pana chwili”.
Nie oddzwonił.
Czując na sobie świdrujący wzrok Shelby, podniósł butelkę i dopił resztkę ciepłego piwa. Szykował się na nieuchronny atak.
- Przepraszam – zaczęła i schyliła głowę. – Wiem, że to bardzo dziwne, ale czy przypadkiem nie jest pan…
- Owszem, jestem zmęczony słuchaniem pytań, na które pytający znają odpowiedź, panno Llewellyn.
Wyprostowała się i obróciła twarzą w jego stronę.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, ucieszył się, że oprócz odnowienia blatu baru pomógł Sergeiowi przymocować stołki do podłogi.
Shelby Llewellyn była aniołem. Ale nie efemeryczną niebiańską istotą z obrazów przedstawiających sceny Narodzenia Jezusa. Tylko bardzo ziemskim aniołem.
Różane usta, duże jasnobrązowe oczy, aureola złotych loków wokół głowy. Tak niepodobna do surowego zdjęcia na stronie internetowej galerii, jak tylko to możliwe.
- Sami to załatwimy? – zapytał. – Czy mam wezwać szeryfa Dawkinsa, żeby panią aresztował za stalking?
- Szeryf Dawkins palcem nie kiwnie, żeby ci pomóc – wtrącił Sergei i postawił przed Shelby hojną porcję bursztynowego płynu. – Nie wierzę, że taka ślicznotka chciałaby się za tobą uganiać.
Bastien mocniej zacisnął palce wokół butelki.
- Nie przypominam sobie, żebym zapraszał cię do udziału w rozmowie.
Barman w obronnym geście uniósł ręce i się wycofał.
- Chyba rzeczywiście nie ma sensu udawać, że to szczęśliwy zbieg okoliczności – stwierdziła Shelby.
Podniosła kieliszek do ust, wypiła łyk i zaniosła się kaszlem. Policzki jej poczerwieniały, poklepała się po mostku i sięgnęła po szklankę z wodą.
- Ani udawać, że lubi pani whisky.
- Lubię – odparowała chropawym głosem. – Chociaż nie pijam czystej whisky, ale nie chciałam popełnić błędu neofitki i przekreślić swoich szans.
Wyciągnęła rękę ze szklanką w jego stronę.
Pokręcił odmownie głową.
- Nie tykam tego.
- Co na to pańscy bracia? – Uniosła brwi.
Nawet teraz mimowolnie pomyślał o braciach w kategoriach ról, jakie mieli przypisane w „misjach”, które uczyniły z nich tak skutecznych złodziei. Z imionami bardziej pasującymi do francuskich delfinów przeczesywali złomowiska i szroty, zbierając elementy, z których ich ojciec, Charles „Zap” Renaud, budował bimbrownie albo które sprzedawał za gotówkę.
Laurent – Law – najmłodszy i najwyższy, był oczami. Zawsze wypatrującymi okazji albo zagrożenia.
Rainier – Remy – dwa lata starszy od Lawa, był rękami. Nie było zamka, którego by nie otworzył, ani silnika, którego by nie uruchomił.
Augustin – zaledwie dziesięć miesięcy młodszy od Bastiena – był ustami. Potrafił gładką przemową wszędzie się wkręcić albo wykręcić z każdych tarapatów, zależnie od sytuacji.
I Bastien. Mózg i mięśnie w jednym niesamowitym opakowaniu.
- Podejrzewam, że bracia mają ważniejsze sprawy na głowie – odparł i poczuł niespodziewany przypływ dumy.
Bliźniaki Lawa właśnie zaczynały chodzić pod czujnym okiem ich matki, Marlowe Kane, i zakochanych w nich pracownikach destylarni. Natomiast Remy wydawał teraz pieniądze ze sprzedaży udziałów w destylarni bratu Marlowe i z dziesięcioletnią córką oraz narzeczoną pływał prywatnym jachtem po Morzu Śródziemnym.
O Augustinie lepiej nie myśleć.
- Właśnie zobaczyłem, że będą kręcić kolejny sezon – oznajmił Sergei i dodał kostki lodu i porcję syropu barmańskiego do szklanki Shelby. Teraz whisky gładko przechodziła jej przez gardło. – Interes zyska.
Bastien odwrócił wzrok, kiedy Shelby wkładała do ust wiśnię nasączoną likierem maraschino.
- Przejdźmy do rzeczy – powiedział.
Odstawiła szklankę i przesiadła się stołek bliżej. Poczuł powiew wanilii zmieszanej z zapachem lawendy.
- Chcę urządzić wystawę autorską pańskich prac w naszej galerii w San Francisco.
- Przejechała pani taki szmat drogi po to, żeby powiedzieć mi osobiście to samo, co nagrywała pani na pocztę głosową?
Podniosła głowę i rzuciła mu spojrzenie spod wpółprzymkniętych powiek.
- To znaczy, że odsłuchiwał pan moje wiadomości?
- Czasami. – Większość z nich wielokrotnie.
- Ale postanowił pan je ignorować, tak?
- Nieodpowiadanie to nie to samo co ignorowanie.
Shelby przesiadła się na stołek obok niego.
- Czy teraz otrzymam odpowiedź?
Umysł Bastiena tykał niczym bomba. Bliskość Shelby odbierała mu zdolność inteligentnego myślenia.
- Nie.
- Nie, bo nie dostanę odpowiedzi, czy nie, bo nie zgadza się pan na wystawę? – Jej głos przybrał niskie zmysłowe brzmienie, a kolano dla wzmocnienia efektu otarło się o jego udo.
Poczuł zawrót głowy, znak, że krew odpłynęła w rejony poniżej pasa. Muszę się stąd ewakuować, pomyślał.
- Jak pani woli. – Wstał i rzucił dwie dwudziestki na blat. – Za mnie i za tę panią.
Krowi dzwonek przy drzwiach zaakcentował jego wyjście. Lodowaty wiatr uderzył go w twarz. Wciągnął powietrze głęboko w płuca, a gdy je wydychał, poczuł się oczyszczony.
- Panie Renaud!
Jego nazwisko zabrzmiało jak krzyk mewy. Obejrzał się przez ramię i zobaczył biegnącą Shelby z parką przewieszoną przez ramię. Nagle trafiła stopą na grudę ubitego śniegu zamienionego w lód, pośliznęła się jak na lodowisku i zamachała rękami dla odzyskania równowagi.
Nie zastanawiając się ani chwili, rzucił się jej na ratunek, złapał za rękę, przyciągnął do siebie i w ostatniej chwili uchronił przed upadkiem.
Ich oddechy zmieszały się, jej knykcie wbiły mu się w pierś, gdy kurczowo uchwyciła się klap jego kurtki. Potem jej piersi przywarły do jego żeber, a ciepłe uda znalazły się niebezpiecznie blisko tej części ciała, która tężała w miarę zbliżania się jego ust do jej warg.
Zapragnął, by się spotkały. Zapragnął poczuć, jak płatki śniegu topnieją na jej wargach i poznać jedwabistą słodycz jej języka. Zapragnął nasycić wyjący głód wywołany samotnością wynikłą z dobrowolnej izolacji.
Izolacji koniecznej, by chronić tych, których kochał.
Sama myśl o tym wystarczyła, by zakończyć tę chwilę zauroczenia w jedyny możliwy sposób. Ona wróci do hotelu, on zostanie sam.
- Co pani strzeliło do głowy, żeby w takich butach biegać po oblodzonym chodniku? – Cofnął się i podniósł parkę Shelby. – Proszę to włożyć.
Rozpostarł kurtkę zadowolony, że dłonie ma zajęte i nie może ulec pokusie dotknięcia jedwabistego pasma włosów, które wymknęło się z koka Shelby i na białej szyi wyglądało bardzo ponętnie.
Wsunęła ramiona w rękawy. On zasunął zamek błyskawiczny.
- Nawet nie rozważy pan takiej możliwości?
Śnieg padał teraz intensywniej, płatki zatrzymywały się na jej rzęsach.
- Dlaczego sądzi pani, że jeszcze tego nie zrobiłem?
- Jeśli pan to zrobił, to znaczy, że przynajmniej jakaś cześć pana jest zainteresowana moją propozycją.
Och tak, zgadza się, pomyślał. A im dłużej patrzył na pojedynczy pieg tuż obok ust Shelby, tym bardziej ta szczególna część niego była zainteresowana.
- Gdzie, do diabła, podział się pani szalik?
- Nie wzięłam szalika – odparła. – Nie planowałam przebywania dłuższy czas na dworze.
Wyszarpnął szalik spod kołnierza, owinął go koło jej szyi, potem końce schował pod kurtkę.
Dotknęła szalika z granatowej i szarej wełny. Jej spojrzenie złagodniało.
- Nie może mi pan oddawać tego szalika. Wygląda na ręcznie dziergany.
- Bo jest. Może mi go pani odesłać – rzucił na odchodnym.
- Czy nie potrzebuję pańskiego adresu domowego? – zawołała za nim.
Uśmiechnął się mimo irytacji. Musiał przyznać, że jest przedsiębiorcza.
- Wystarczy tutaj. – Wskazał wystawę składu drewna. – Laney mi go przekaże.
Śnieżyca się wzmagała. Jazda do domu trwająca zazwyczaj pół godziny zajęła mu prawie godzinę. Ucieszył się, gdy dotarł do skrętu w boczną drogę prowadzącą do jego posiadłości, jednak nie pozbył się towarzyszącego mu cały czas napięcia i niepokoju.
I nawet drobne rytuały domowe – pozbycie się butów w sieni, odwieszenie kluczy na haczyk obok drzwi, napalenie w starym piecu żeliwnym i uzupełnienie zapasu stosu drewna – nie pomagały.
Nie pomogło również włączenie muzyki ani zaparzenie espresso. Na koniec spróbował usiąść w fotelu z książką, ale wytrzymał zaledwie pięć minut.
Zaczął krążyć po pokoju. Nie robił tego od czasu przed zwolnieniem z więzienia. Wtedy i teraz uczucie było takie samo. Jakby jego skóra była o dwa numery za mała.
Chwycił telefon ze stolika obok fotela i chwilę wpatrywał się ekran. Żadnych nowych wiadomości.
Gdybym chociaż mógł potwierdzić, że bezpiecznie dotarła do hotelu, pomyślał.
Na szczęście wiedział, od czego zacząć.
- Właściwy dzień uzupełnić zapasy drewna. Tu Laney.
Ten wstęp wystarczył, by oczami wyobraźni zobaczył kierowniczkę sklepu. Niewysokiego wzrostu, filuterna, możliwe, że nie istota ludzka, ale jakiegoś rodzaju leśny duszek, zjawiła się pewnego dnia i nie chciała odejść.
Zadawała mu pytanie za pytaniem, aż ostatecznie zaproponował jej pracę tylko po to, by dała mu odpocząć. Układ ten działał nawet lepiej, niż się spodziewał, a gdy stopniowo tracił chęć do przebywania między ludźmi, przejęła od niego sporo codziennych obowiązków związanych z prowadzeniem sprzedaży.
- Co ci mówiłem o odbieraniu telefonów w taki sposób?
Po drugiej stronie linii rozległo się udręczone westchnienie.
- Na ekranie wyświetliło się twoje imię, Batman.
Kciukiem i palcem wskazującym ścisnął nasadę nosa.
- Po raz tysięczny proszę, czy mogłabyś mnie tak nie nazywać?
- Nie mogłabym – zaświergotała.
- A tak poza tym, co ty tam jeszcze robisz? Mówiłem, żebyś zamknęła wcześniej i poszła do domu, zanim rozpęta się burza śnieżna.
- Biorąc pod uwagę, że dom znajduje się jedno piętro wyżej, liczę, że mam spore szanse dotrzeć tam na czas. – W tle dał się słyszeć podwójny brzęczyk i mechaniczny komunikat o ładowaniu się systemu alarmowego. – Z czym dzwonisz?
- Czy po moim wyjściu ktoś zaglądał do sklepu? – Starał się przybrać lekki ton.
- Jeśli mówisz o blondynce wyglądającej jak z katalogu J. Crew, to owszem, wstąpiła tutaj.
- Rozmawiałyście?
- Rozmawiam z każdym, kto odwiedza sklep. Mam wyjątkowe podejście do klientów, o czym mógłbyś się przekonać, gdybyś spędzał tu więcej niż dziesięć minut w miesiącu.
Postanowił zignorować ten przytyk.
- Czy przypadkiem wspomniała, gdzie się zatrzymała w mieście? – zapytał.
- W Skylark Inn.
Odetchnął z ulgą. Ciepły, przytulny pensjonat, prowadzony przez samozwańczą ciocię całego miasta, znajdował się w zasięgu spaceru od jego sklepu. Nawet w taką pogodę.
- Coś jeszcze?
- Kupiła tę monstrualną misę do sałaty, której zawsze chciałam się pozbyć, i prosiła o wskazówki, jak dojechać do twojego domu.
- Aha – mruknął i sięgnął po filiżankę z zimnym espresso.
- Nie ściemniam.
Z przerażeniem stwierdził, że Laney mówi poważnie.
- Zakładam, że odmówiłaś.
- Chciałam, ale tłumaczyła, że można z niej zrobić pojemnik do roślin, jeśli tylko wywierci się otwory w dnie…
- Mówię o wskazówkach.
- Odrobinę zaufania, Batman.
- Rozumiem. – Jego emocje trochę opadły.
- Jeśli zastosuje się do wskazówek, które jej dałam, dotrze do plantacji borówek Krebów, włączy GPS-a i zawróci do miasta.
- Psiakrew! – Brązowy płyn chlapnął na półkę z książkami, gdy z impetem odstawił filiżankę. Zaraz potem popędził do drzwi.
- O co chodzi? – dopytywała się Laney.
- Plantacja Krebów jest na całkowitym odludziu bez zasięgu. Jak tam dojedzie, nie będzie mogła włączyć GPS-a.
- Od kiedy to zaczęło cię obchodzić, na jakie manowce kieruję reporterów?
- Ona nie jest reporterką! A nawet gdyby była, nie wysyła się nikogo na takie odludzie w śnieżycę. Na litość boską, ruszaj głową, Laney. – Słysząc, jak gwałtownie wciąga powietrze w płuca, zorientował się, że zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał. – Doceniam twoją inwencję – ciągnął, zamykając drzwi – ale na drugi raz stosuj swoje zwyczajne triki.
Jej śmiech rozładował napięcie.
- Obiecuję, Bruce.
Zatrząsnął drzwi samochodu i włączył silnik.
- Bruce?
- Batman bez płaszcza – wyjaśniła i zakończyła rozmowę.
Ruszył odrobinę za szybko, niż należało w takich warunkach. Na skrzyżowaniu z drogą publiczną spojrzał w lewo i kątem oka dostrzegł coś, co go zaintrygowało, więc zwolnił. W pierwszej chwili był to tylko jakiś zamazany kształt pojawiający się i znikający w podmuchach śnieżycy. I dopiero gdy opuścił szybę w oknie od strony pasażera i przechyliwszy się nad fotelem, wytknął przez nie głowę, zobaczył, jak był bliski przejechania Shelby Llewellyn…