Uleczone serce
Przedstawiamy "Uleczone serce" nowy romans Harlequin z cyklu HQN MEDICAL.
Pielęgniarka Polly Seymour jest osobą, która rozsiewa wokół siebie radość. Mali pacjenci z pediatrii ją uwielbiają. Potrafi wywołać uśmiech na twarzy wszystkich – z wyjątkiem swego szefa, chirurga Johna Griffina. John na ogół jest posępny, rozjaśnia się jedynie w obecności dzieci. Polly domyśla się, że coś go dręczy. Próbuje wielu sposobów, by przełamać lody. Bezskutecznie. Ale gdy zwierza mu się z problemów z narzeczonym, John okazuje złość. Czyżby był zazdrosny?
Fragment książki
W poniedziałek rano Polly Seymour wpadła w pośpiechu do wyłożonego marmurami holu nowojorskiego szpitala pediatrycznego imienia Angela Mendeza. Metro z południowej części East Side do Central Parku jechało tego dnia dłużej niż zwykle, a ona bardzo nie chciała się spóźnić. Tego dnia zaczynała pracę na stanowisku pielęgniarki dyplomowanej oddziału ortopedycznego.
Zamiast walczyć o miejsce w przepełnionej windzie, postanowiła pieszo uporać się z sześcioma piętrami schodów, a w drodze pokonywała po dwa stopnie naraz. Podczas tej wspinaczki powtarzała sobie w myślach wszystko, czego nauczyła się w ubiegłym tygodniu podczas szkolenia dla nowo zatrudnionych.
Najważniejsze i uważane za fakt było to, że w tym szpitalu nigdy nie odesłano dziecka bez pomocy. W to łatwo było jej uwierzyć.
Do licha, przecież nawet ją przyjęto tu do pracy, chociaż ciotki i wujowie nie mówili o niej inaczej niż ta „biedna Polly”. Gdy to słyszała, czuła się jak stara lalka zwana Nieszczęsną Perełką. Ale szpital Mendeza włączył ją do grupy pielęgniarek z otwartymi ramionami.
Bez tchu pchnęła drzwi i wpadła na mężczyznę w białym lekarskim kitlu. Zbudowany jak zawodowy futbolista, z surową twarzą i bardziej szpakowatym niż siwym jeżem na głowie, nawet nie drgnął. Chwycił ją za ramiona i pomógł odzyskać równowagę.
- Uważaj, kluseczko – powiedział tonem podstarzałego kowboja w wersji Clinta Eastwooda.
Upokorzona spojrzała na niego w popłochu.
- Przepraszam, doktorze...
Uciekając przed surowym spojrzeniem jego brązowych oczu, przeniosła wzrok na identyfikator. Doktor John Griffin. Wielkie nieba, czyżby na plakietce było napisane również, że to ordynator ortopedii? Jej szef.
Znała zasadę, że pierwsze wrażenie pozostaje na długo, a to sprzed chwili było piorunujące. Nie dając temu mężczyźnie drugiej okazji do nazwania jej „kluseczką” – czyżby mu się zdawało, że trafił na dziewczynkę? – wskazała w głąb oddziału i uciekła, bąkając na odchodnym jeszcze jedne przeprosiny.
W dyżurce pielęgniarek zdjęła bluzę, ściągnęła z ramienia torebkę i położyła jedno i drugie na blacie.
- Nazywam się Polly Seymour. Jestem pierwszy dzień w pracy. Czy jest tu Brooke Hawkins?
Nonszalancki recepcjonista z mnóstwem małych warkoczyków zebranych w kitkę z tyłu głowy spojrzał na nią oczami w kolorze czekolady, zawodowo się uśmiechnął i wskazał w drugi koniec oddziału.
- Ta wysoka ruda – odparł, prawie nie przerywając wpisywania do komputera zleceń do laboratorium.
Wziąwszy swoje rzeczy, wciąż jeszcze zasapana Polly poszła prosto do przełożonej.
Brooke powitała ją ciepło i przyjaźnie, a jej uśmiech pomógł Polly zapanować nad przykrym ściskaniem w żołądku. Brooke zerknęła na zegarek.
- Jesteś przed czasem. Nie spodziewałam się ciebie przed siódmą.
- Nie chciałam stracić raportu pielęgniarskiego poprzedniej zmiany, poza tym nie mam pojęcia, gdzie położyć rzeczy ani z którego telefonu zadzwonić, żeby dać znać, że jestem w pracy.
- Chodź ze mną – powiedziała Brooke i ruszyła ku jakimś drzwiom w części oddziału, w której znajdował się lekarz. – Widzę, że już wpadłaś na doktora Griffina, i to dosłownie – zażartowała i puściła do Polly oko.
Polly przycisnęła dłoń do policzka, aby osłonić się przed wzrokiem mężczyzny, który stał kilka metrów dalej i wciąż jej się przyglądał.
- Chyba uznał, że jestem pacjentką.
- A uśmiechnął się do ciebie?
- Tak.
- To na pewno wziął cię za pacjentkę. Do personelu się nie uśmiecha.
Godzinę później, w czterołóżkowej sali, całkowicie pochłonięta mierzeniem temperatury i ciśnienia małych pacjentów noszących usztywniające opatrunki różnych rodzajów i wielkości, Polly usłyszała rozpaczliwy płacz. Zerknęła przez ramię.
- Co się stało, Karen?
Dziewczynka była po operacji stawów biodrowych korygującej ustawienie stóp, skręconych do wewnątrz podczas chodzenia, miała więc założony na obie nogi wielki gipsowy opatrunek z metalową rozpórką utrzymujący stopy w pożądanej pozycji.
- Co ci jest, kochanie?
Karen zanosiła się płaczem. W szeroko otwartej buzi łatwo by było sprawdzić stan migdałków, ale Polly wiedziała, że nie tam należy szukać przyczyny problemu dziecka. Wzięła na ręce dziewczynkę, która z opatrunkiem ważyła z pięć kilo więcej, coś do niej czule powiedziała, pogłaskała ją po plecach, a potem spytała:
- O co chodzi, kochanie?
Miała nadzieję, że zmiana pozycji wystarczy, by uspokoić małą. Nie udało się. Polly próbowała zaśpiewać Karen kołysankę, ale mała rozpłakała się jeszcze głośniej, a do tego zaczęła wymachiwać na oślep rękami.
- Popatrz! – Polly podeszła do okna, z którego rozciągał się piękny widok na Central Park. – Ładnie, prawda?
Z nadzieją, że zdoła uciszyć dziewczynkę choć na chwilę, Polly pokazała jej bujną zieleń drzew, gdzieniegdzie okrytych jeszcze białymi i różowymi kwiatami, mimo że kończył się już czerwiec.
- Nie!
Karen pokręciła głową i dalej płakała.
Polly, choć musiała uważać na opatrunek, pokołysała małą na biodrze, a potem zaczęła spacer po sali.
- Chodź, pojeździmy na koniku. Patataj, patataj, patataj, pac!
- Pac nie! – zaprotestowała Karen.
- Wobec tego cię zjem! – oznajmiła Polly i dla żartu skubnęła zębami jej ramię. – Wrr brr wrr.
- Nie! Nie zjadaj mnie.
Felicia, pięciolatka z narożnego łóżka z jednym ramieniem niemal w całości w gipsie, zaczęła marudzić:
- Ja też chcę na konika.
Tanecznym ruchem Polly przemieściła się do małego łóżka Felicii, które ze względów bezpieczeństwa bardziej przypominało klatkę. Domniemany fakt szkoleniowy numer dwa. Polityka szpitalna przewiduje takie dla każdego pacjenta w wieku do pięciu lat.
- Widzisz, Karen? Felicia chce jeździć na koniku.
Teraz obie dziewczynki płakały i żadna głupia mina ani niemądra piosenka, których Polly próbowała, nie mogła odwrócić fali smutku zalewającej czteroosobową salę. Erin, leżąca w łóżku C z ramieniem na temblaku, dodała trzeci głos w kontrapunkcie. Tylko mała pacjentka w łóżku D jeszcze spała, ale to zamieszanie wkrótce musi ją zbudzić. I co, u diabła, robić dalej?
- Trzymaj się, dziewczyno – rozległ się niski schrypnięty głos nad jej ramieniem. – Ta sytuacja wymaga środków nadzwyczajnych.
Polly odwróciła się i ujrzała na progu doktora Griffina, który właśnie sięgnął do kieszeni i potrząsnął garścią kolorowych kawałków gumy. Pokazał Karen głupią minę, robiąc zeza i wypuszczając powietrze przez zaciśnięte usta, co zabrzmiało jak daleki ryk słonia. Polly z trudem powstrzymała się od śmiechu.
Tymczasem lekarz błyskawicznie odwrócił uwagę dzieci nadmuchiwaniem podłużnych żółtych i zielonych balonów, z których ukręcił łabędzia. Domniemany fakt szkoleniowy numer trzy: wszystkie balony muszą być z gumy bezlateksowej.
Jak mu się udało tak je rozciągnąć?
- Proszę, Karen. Możesz się teraz pobawić z nowym przyjacielem – oświadczył doktor Griffin.
Ku zaskoczeniu Polly Karen przyjęła podarunek z uśmiechem.
- Teraz dla mnie! – zawołała Felicia, wyciągając zdrowe ramię, by poprzeć życzenie gestem.
Doktor Griffin podszedł do jej łóżka i poklepał ją po dłoni.
- Jaki kolor?
- Czerwony – odparła, chwytając jedną ręką za pręt i prawie podskakując.
- Ma być korona księżniczki czy małpka?
- Jedno i drugie!
Wkrótce Felicia miała na głowie czerwoną koronę z aureolą i dawała głośnego całusa swojej nowej przyjaciółce, fioletowej małpce.
Doktor Griffin zerknął na Polly ze zwycięskim błyskiem w oczach.
Zaskoczyło ją to spojrzenie. Tymczasem lekarz nadmuchał jeszcze dwa balony, nadał im kształty zabawek, jeden podał przebudzonej dziewczynce, a drugi położył na łóżku śpiącej. Potem ruszył do drzwi. Czyżby popis pewności siebie?
Przystanął jeszcze obok Polly, która właśnie skończyła wkładać Karen do łóżka, nadmuchał ostatni balon w kształcie niebieskiego miecza i jej go wręczył.
- Proszę wykorzystać w następnej kryzysowej sytuacji. – Powiódł wzrokiem po cichych i zadowolonych dzieciach w sali. – Tak się to robi – powiedział.
Przysięgłaby, że mało brakowało, a nazwałby ją znów „kluseczką”. Wyszedł równie szybko, jak się pojawił, a Polly stała oszołomiona.
Czuła się głupio z niebieskim balonem w ręce. Z zewnątrz dobiegł ją głos dziecka skarżącego się pielęgniarce:
- Mam dość tych ćwiczeń chodzenia.
Natychmiast rozległ się głos doktora Griffina:
- Jeszcze dziesięć kroków, Richie. Ścigamy się – powiedział. – Kto pierwszy przy ścianie, ten wygrywa.
Czy naprawdę jest to ten sam człowiek, o którym personel mówi, że się nie uśmiecha?
Upokorzona niezwykłym darem szorstkiego lekarza, który miał absolutnie wyjątkowy kontakt z dziećmi, Polly wykonywała rutynowe poranne obowiązki: dała dzieciom lekarstwa i umyła w łóżku trzy z czterech swoich pacjentek. Około dziesiątej przyszła terapeutka, by pobawić się z Karen i Felicią, a ponieważ wkrótce zjawiła się również mama Erin, Polly miała spokojniejszą godzinę.
Mogła skupić się na śpiącej królewnie, Angelice, najtrudniejszej z pacjentek.
Trzyletnią dziewczynkę przyjęto do szpitala, aby ulżyć jej w bólu powodowanym przez nadmierną ruchomość stawów. Cierpiała ona jednocześnie na częściową utratę słuchu i pewnie dlatego przespała całe wcześniejsze zamieszanie. Rozumiejąc, że nie byłoby rozsądnie budzić dziewczynkę, Polly przyjrzała jej się z czułością i ruszyła do biurka z komputerem, aby uzupełnić wpisy do kart dzieci.
- Jak leci? – spytał ją Darren, pielęgniarz w średnim wieku z posiwiałymi włosami ściągniętymi w kitkę.
Ze spłowiałego tatuażu na ramieniu wynikało, że był kiedyś w marynarce.
- Nieźle. A tobie?
- Jak zawsze. Ciężko pracuję, pomagam dzieciakom, przyzwoicie zarabiam, czekam na wolne dni.
Do tej pory morale personelu nie zrobiło na Polly oszałamiającego wrażenia. Wszyscy wydawali się dość sprawni, kompetentni w swojej specjalności, ale gdy rozglądała się dookoła, nie widziała, by ktoś wkładał w pracę przesadnie dużo energii.
Entuzjazmu też za wiele nie było.
Dla niej przebywanie w ponurym otoczeniu było trudne i dawno już nauczyła się, jak budzić radość, bo uważała to za niezbędne do przeżycia. Dlatego od razu postanowiła coś wymyślić, by poprawić atmosferę oddziału.
Przechodząca obok fizjoterapeutka pomagała nastoletniemu pacjentowi, który męczył się z chodzikiem. Polly przyjaźnie im pomachała.
Fizjoterapeutka odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy, chłopiec zaś, bez reszty pochłonięty swym zadaniem, nawet tego nie zauważył.
Fakt szkoleniowy numer cztery: szpital imienia Mendeza jest najprzyjemniejszym miejscem w mieście. Hm, czyżby?
Znów zwróciła się do Darrena:
- Mógłbyś mi pokazać, jak działa ten podnośnik firmy Hoyer? Mam pacjentkę, którą muszę zważyć, a przy okazji zmienię jej pościel.
- Jasne.
- Cudnie. Dzięki!
- Teraz?
- Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj. Zawsze to powtarzam.
Skończyła wypełniać dokumenty i zaprowadziła Darrena do swojej sali.
Razem ostrożnie przekręcili Angelicę i podnieśli ją z łóżka. Dziewczynka przyglądała się im bez zainteresowania.
- Jesteś z Nowego Jorku, Darren?
- Tak, z urodzenia i wychowania. A ty?
- Z Dover w Pensylwanii. – Uśmiechnęła się, myśląc o rodzinnym miasteczku. – Naszym największym powodem do chwały jest to, że podczas wojny secesyjnej przez jedną dobę okupowali nas konfederaci.
Darren uśmiechnął się i nagle zobaczyła w byłym wojskowym zupełnie innego człowieka. Rozluźnionego.
- Gdybyś kiedyś jechał naszą główną ulicą, to nie próbuj nawet mrugnąć, bo nie zauważysz, jak znajdziesz się na czyimś podwórku.
Z jej doświadczeń wynikało, że poczucie humoru zawsze się opłaca. Darren roześmiał się razem z nią, a gdy kończyli pracę z podnośnikiem, miała poczucie, że zrobiła mały postęp.
Uwierzyła, że jest w stanie czegoś tu dokonać, że potrafi zaprowadzić na tym oddziale właściwą atmosferę. Czyż nie to było zawsze jej specjalnością?
Odprowadziła Darrena do drzwi i usiadła przy stoliku z komputerem.
- Hej, jak ci tam – odezwał się recepcjonista Rafael, spoglądając na nią znad ekranu komputera. – Mam dla ciebie wyniki z laboratorium.
Polly rozejrzała się dookoła, po czym zamiast wstać i podejść do dyżurki, podjechała do niej na krześle.
- Ekspresowa przesyłka specjalnie dla mnie? Cudnie. Uwielbiam dostawać listy.
Spojrzał na nią tak, jakby była z innej planety. Uśmiechowi jednak się nie oparł i odwzajemnił go, choć dość kwaśno.
- Specjalnie dla ciebie – potwierdził. – Nie zgub.
W chwili gdy przeglądała nowo otrzymane wyniki, przechodziła akurat Brooke.
- Jak tam na razie?
- Wspaniale! Podoba mi się tutaj. Oczywiście szpital jest dziesięć razy większy niż ten, w którym pracowałam przez ostatnie cztery lata.
- Nazywamy to kontrolowanym chaosem, przynajmniej w lepsze dni. Przemilczę, co mówimy w gorsze.
Wysoka kobieta uśmiechnęła się do Polly.
Fakt szkoleniowy numer pięć: praca zespołowa jest w tym szpitalu kluczem do sukcesu.
Hm. Może personel powinien przejść jeszcze raz szkolenie wstępne?
- Dopóki pomagamy sobie, chyba powinniśmy jakoś przetrwać. Siła pracy zespołowej.
Brooke rozejrzała się po oddziale i nieznacznie się skrzywiła.
- Czasem mi się wydaje, że o tym zapomnieliśmy.
To podsunęło Polly pewien pomysł.
Chwilę po odejściu Brooke sprawdziła, czy wszystko w jej sali jest pod kontrolą, a potem wyszła na korytarz i wypatrzyła pielęgniarkę, która wydawała się zestresowana.
- Pomóc ci w czymś?
Kobieta oderwała wzrok od monitora, z którego odczytywała właśnie poziom glukozy we krwi.
- Co?
- Może podać komuś basen albo zaprowadzić kogoś do łazienki? Mam wolną chwilę.
Kobieta o miodowych oczach rozpromieniła się. Odgarnęła z twarzy kilka czarnych kosmyków.
- Możesz spytać tego pacjentka ze złamaną miednicą w sześćset cztery, czy nie potrzebuje basenu.
- Cudnie – odparła Polly i zanim odeszła, zarejestrowała jeszcze osłupiałe spojrzenie pielęgniarki.
Na lunch zeszła do pokoju socjalnego dla personelu razem z dwiema innymi pielęgniarkami i terapeutką oddechową.
- Włosy ci się kręcą tak same z siebie? – spytała ją jedna z młodych pielęgniarek, gdy usiadły do jedzenia.
- Tak. I często doprowadza mnie to do szału.
- Żartujesz? Dziewczyny płacą grubą forsę, żeby mieć coś takiego na głowie.
- Tylko że inne płacą równie grubą forsę, żeby sobie włosy wyprostować – wtrąciła druga.
- Ja tam mogę zapłacić grubą forsę tylko za wynajem mieszkania – oznajmiła Polly, a jej towarzyszki zgodnie się uśmiechnęły. – Dlatego noszę opaskę i mam nadzieję, że jakoś to będzie.
Ugryzła kolejny kęs kanapki i zauważyła, że jej towarzyszki znowu się wyłączyły.
Milczenie aż zanadto przypominało jej czasy dzieciństwa, kiedy nieustannie podrzucano ją do tych ciotek, to do innych, a wszyscy tolerowali ją jedynie z poczucia obowiązku. Te smutne wspomnienia skłoniły ją do rozpoczęcia rozmowy.
- Dziewczyny, wychodzicie czasem po pracy na drinka? Wiem, wiem, powiedziałam przed chwilą, że muszę uważać na wydatki, ale to jest mój pierwszy dzień w pracy, no i chciałabym wszystkich trochę poznać. Wiecie, w takim swobodniejszym otoczeniu.
Zobaczyła znajome spojrzenia. Tak patrzy się na kogoś, kto urwał się z choinki.
- W końcu ile może kosztować coś do picia, zwłaszcza w czasie happy hour – odezwała się znowu. – Poza tym oszczędziłoby nam to jazdy w tłoku metrem.
- Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio poszłyśmy się czegoś napić – mruknęła pierwsza z pielęgniarek i włożyła do ust kawałek enchilady.
- A kiedykolwiek w ogóle chodziłyśmy? – spytała druga, sącząc przez słomkę napój z puszki.
- Czasem robimy jakieś składkowe imprezy, ale... – zaczęła terapeutka z widocznym na plakietce trudnym do wymówienia nazwiskiem i podrapała się po głowie. – Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby napić się piwa po pracy. Co wy na to?
- Znakomity pomysł – ucieszyła się Polly, tak jakby wpadła na niego terapeutka. – Na mnie możesz liczyć.
- A dokąd pójdziemy? – zapytała pielęgniarka, która właśnie weszła.
- Do pubu O’Malleya, przecznicę dalej – odpowiedziała ta pierwsza. – Słyszałam, że w poniedziałki wieczorem mają tam też świetne skrzydełka. Powiedz innym.
Wyglądało na to, że plan Polly się powiódł.
Chwilę wcześniej panowała tutaj martwa cisza, teraz jej współpracownice wydawały się podniecone snuciem planów, które wychodziły poza codzienną rutynę. Z ożywieniem zaczęły rozmawiać o swoich ulubionych drinkach. Dał się nawet słyszeć śmiech.
Zawsze przyjemnie jest poprawiać ludziom nastrój. Taki miała sposób na życie, kiedy dorastała. A potem długo doskonaliła swoje umiejętności. Przypomniały jej się brązowe oczy i schrypnięty głos.
- A kto zaprosi doktora Griffina?
Pielęgniarki gapiły się na nią, każda z inną miną, wszystkie jednak dawały jej do zrozumienia, że postradała rozum.
- Kogo? Nie zaprasza się na drinka ordynatora – powiedziała któraś.
Pierwsza pielęgniarka odchrząknęła.
- Może pójdzie ktoś z rezydentów, ale ordynator się z nami nie spotyka towarzysko.
- Phi, on ledwo nas toleruje, i to tylko dlatego, że musi się ktoś zajmować pacjentami – dodała druga.
- A czy to nie on decyduje o podwyżkach? – spytała Polly.
Jej towarzyszki ponuro skinęły głowami.
- To może ty go zaprosisz. Potraktuj to jak wyzwanie – odezwała się ta, która przyszła ostatnia.
- A może mnie wesprzesz? – zaproponowała Polly.
- No, jeśli ci się nie uda... – odparła tamta, spoglądając na nią napastliwie. Polly miała dość doświadczenia, by umieć poznać, kiedy ktoś ją podpuszcza.
Pozwólcie tej nowej zadać się z szefem...