Umówmy się na randkę (ebook)
„Tego wieczoru czuła blask reflektorów. Ale potrzebowała tego, pragnęła. Nie mogła dłużej zaprzeczać, że chciała przekonać się, jak daleko zajdą relacje jej i Blake’a. W tym celu zaś musiała skoczyć na głęboką wodę, a nie uważać na każdy krok. Skoro więc pojawił się tego wieczoru, nadarzyła się idealna okazja. Zaczęła występ. Śpiewała tylko dla Blake’a. Każda nuta, każdy rytm były wyłącznie dla niego. Jak gdyby byli tu sami. Nie widziała go, ale go czuła. Krew krążyła jej w żyłach tak szybko, jakby śpiew był swego rodzaju grą wstępną...”.
Fragment książki
Co ja tu robię, do cholery?
Na przyjęciu u jednej z najsłynniejszych i najbardziej wpływowych par w Nowym Orleanie Blake powinien się czuć jak u siebie w domu. Była to taka impreza, na której bogacze omawiają lokalne ploteczki oraz politykę i starają się olśnić innych pieniędzmi i inteligencją... albo jej brakiem. Blake zaliczył wiele takich przyjęć w Europie. Zmieniały się tylko potrawy i języki. Ale ludzie przeważnie byli tacy sami.
Wprawdzie zazwyczaj liczył na to, że na takich imprezach pozna fajną dziewczynę, ale nigdy nie chodził na przyjęcia jedynie z zamiarem wyrwania panny tylko na jedną noc.
Przygodny seks nieodłącznie wiązał się z jego stylem życia, lecz z góry jasno stawiał sprawę i kobiety, z którymi się spotykał, zawsze miały takie samo podejście. Teraz zaś było mu wstyd, że nie wymyślił innego sposobu na to, by dostać się do domu Madison Armantine, niż umówić się na jednorazowy numerek.
Trudno, dla Abigail zrobi wszystko, co konieczne.
Cholera, nawet donos na Armanda, że zaniedbuje dziecko, nie wchodził w rachubę - ojciec miał większość władz miasta w kieszeni. Poza tym Abigail mogłaby wówczas trafić do rodziny zastępczej. A w domu miała gosposię, która o nią dbała. Z drugiej strony Sherry nie mogła się nią zajmować przez cały czas, więc dla dobra dziewczynki Blake musiał jak najszybciej zdobyć brylant.
Wyglądało więc na to, że aby spełnić żądanie ojca, nie ma innego wyjścia, niż uwieść Madison… bo przecież nie włamie się do jej domu.
Bez trudu wypatrzył w tłumie kobietę, której szukał, chociaż wyglądała o wiele młodziej, niż się spodziewał.
Nawet na zdjęciach z teczki nie wyglądała na swoje dwadzieścia sześć lat. Może sprawiała to jej blada cera albo piegi na nosie, których nie próbowała zamaskować. Blake sądził jednak, że trudy życia, pobieżnie wymienione w teczce, odbiją się na jej twarzy.
Zauważył, że rzadko się odzywała i prawie nie ruszała się od stołu, przy którym stała. Zamiast spokojnej kobiety oczekiwał kogoś, kto będzie się reklamował w poszukiwaniu męża. Była młoda i wolna, ale nie nawykła do imprezowania. Nie tańczyła, choć poruszała się lekko w takt muzyki. I nie flirtowała, ale też mężczyźni nie ustawiali się do niej w kolejce.
Wychodziło na to, że należy do nieznanego mu dotąd gatunku.
Był dostatecznie pewny siebie, by podejść do niej, kiedy jeszcze była w otoczeniu przyjaciół. Ale nie było takiej potrzeby. Właśnie wróciła z łazienki i tęsknym wzrokiem spoglądała na parkiet. Młoda kobieta pragnąca się zabawić - a Blake nadawał się do tego jak mało kto.
Zerknął na serwetkę w ręku i uśmiechnął się - wymyślił niebanalny sposób, żeby ją zaczepić.
Podszedł do stołu i zatrzymał się obok krzesła Madison. Podniosła głowę i spojrzała na niego, po czym zareagowała tak jak większość kobiet - rozszerzyła oczy, otaksowała go wzrokiem i szybko spróbowała ukryć swoją reakcję. Nigdy nie przeszkadzało mu, że jest wystrojony, dziś jednak poczuł się jak handlarz używanymi samochodami.
- Witaj - odezwał się.
- Cześć - odparła, uśmiechając się niepewnie.
Rozejrzała się, jakby sądziła, że szukał kogoś innego. Ale nie, Blake doskonale wiedział, kogo chce dziś poznać.
Powoli położył serwetkę na stole i odczekał, by mogła dobrze jej się przyjrzeć. Ze zdziwieniem spojrzała na nią ponownie. Krok pierwszy został zrealizowany.
Na białym skrawku papieru naszkicował wcześniej jej portret. Z profilu, absolutnie wierny, chociaż brakowało jaskrawych barw jej kasztanowych włosów i wielobarwnych sznurów świateł ozdabiających wielką salę.
- Taka piękna kobieta nie powinna siedzieć na uboczu sama - powiedział głośno, by przekrzyczeć muzykę.
Mięśnie na jej szyi pracowały tak, jakby musiała kilkakrotnie przełknąć ślinę.
- Ta uwaga odnosi się do tego, jak wyglądam, czy do pana uzdolnień artystycznych?
- Do jednego i drugiego - odparł, zaskoczony jej odpowiedzią.
Przesunęła palcem po krawędziach rysunku i uśmiechnęła się.
- Ile czasu zajęło panu narysowanie tego?
Wzruszył ramionami.
- Jakieś pięć minut.
- Ale przynajmniej nie wygląda pan na natręta - rzuciła prowokująco.
Omal nie parsknął śmiechem. Nie tego się spodziewał. Jej głos też go zaskoczył - niski, nieco ochrypły, pełen tajemniczości i seksu był przeciwieństwem jej młodości i promiennej aparycji.
Rzuciła mu spojrzenie zza gęstych rzęs.
- Pewnie nie powinnam mówić tego na głos.
- Absolutnie nie. - Ale jak dla niego mogła mówić, co chce.
- Wiedziałam, że nie będę tu pasowała.
Na pozór rzuciła to tak, jakby go kokietowała, ale przygryzła wargę, jakby była zmartwiona.
- Pierwsza taka impreza? - spytał.
Kiwnęła głową. Kolorowe światła wydobyły wspaniały rudy odcień jej włosów. Blake pomyślał, że chciałby zobaczyć je rozpuszczone, a nie zebrane w wysoki kok.
- Moja też - mruknął.
Ku jego zdziwieniu nachyliła się do niego.
- Czyli pan nietutejszy?
- Nie. - Muzyka ucichła, przez co jego słowa zabrzmiały nienaturalnie głośno. - Nie, jestem stąd… ale to dawne czasy. Co pani na to, żebyśmy razem robili za nowicjuszy?
Znowu przygryzła wargę.
- Moi przyjaciele niedługo wrócą.
- Świetnie, to popatrzą sobie, jak nie będę napastował pani na parkiecie.
Znów zabrzmiała muzyka, tym razem na plan pierwszy wybijał się pełen entuzjazmu trębacz.
Blake nachylił się do jej ucha.
- Zatańczy pani?
Wstrzymała dech i przełknęła ślinę. Zadrżała, jakby zrobiło się zimno. Spojrzała tęsknie na parkiet - orkiestra cały wieczór grała skoczny jazz, ale ona ani razu nie wyszła zatańczyć.
- Raczej nie.
Ku jego zaskoczeniu odsunęła się nieco.
- Dlaczego? Na potańcówce należy tańczyć.
- Ludzie przychodzą na przyjęcia z rozmaitych powodów - odparła i znów przesunęła palcem po rysunku. - Żeby udzielać się towarzysko, najeść się, napić, pokazać się. - Urwała. Mimo ciemnego oświetlenia Blake mógłby przysiąc, że na jej policzki wypłynął rumieniec.
Kobieta, która się czerwieni? Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał z taką do czynienia. Nie zdążył się jednak upewnić, bo się odwróciła. Szukała przyjaciół czy chciała ukryć dowody?
Szkoda, bo chciał się przekonać, podobnie jak nagle zapragnął wiedzieć, po co właściwie tu przyszła.
- A właśnie, nazywam się Blake Boudreaux - przedstawił się i z ulgą stwierdził, że chyba nie skojarzyła nazwiska.
- Madison - odparła, a po chwili spytała: - Uciekł pan stąd w poszukiwaniu pracy?
- Raczej nowego życia.
- Naprawdę?
- Tak. Wyjazd pozwolił mi żyć po swojemu.
Madison przechyliła głowę na bok, tak że nagle zapragnął pocałować jej delikatną szyję.
- Przyjechałem tylko na tyle, ile zajmie mi załatwienie spraw rodzinnych - powiedział, prostując się.
Kiwnęła głową; w geście tym zawierała się mądrość niezwykła jak na tak młodą osóbkę.
- To nigdy nie jest łatwe.
- Nie. Ale tylko dzięki temu pijemy tu i bawimy się razem.
Zaskoczył ją jej śmiech. Nie zachichotała, tylko roześmiała się na cały głos. Nie ukrywała rozbawienia ani nie starała się być sztucznie uprzejma.
- To jak z tym tańcem?
Przestrach na jej twarzy świadczył, że tym razem wycofa się na dobre.
- To… to chyba kiepski pomysł. Ja… - Pomachała ręką przed twarzą, jakby odganiała wspomnienia, i niechcący przewróciła kieliszek. - O masz! Przepraszam.
- Nic się nie stało. - Blake sam nie wiedział, dlaczego ujął jej dłoń. - Nie zrobiłaś nic złego, Madison.
Próbowała się uśmiechnąć, ale tylko skrzywiła się i wyrwała dłoń.
- Dobranoc - rzuciła, odwróciła się i uciekła w tłum.
Blake patrzył za nią zmieszany. Miał wrażenie, że nieźle się bawili. Nie była tak swobodna wobec zaczepiających ją mężczyzn, jak się spodziewał, ale nic nie wskazywało na to, że go znielubiła. Co więc się stało?
Odkąd skończył osiemnaście lat, taka sytuacja mu się nie zdarzyła i nie wiedział, co robić. Coś ją wystraszyło. Może dzisiaj powinien już odpuścić i znaleźć inny sposób, by się dostać do jej domu?
Podniósł przewrócony i pusty już kieliszek. Obok plamy po winie na obrusie leżała serwetka z portretem Madison oraz lawendowa torebka.
Torebka! Świadomość, że zostawiła ją Madison, dodała mu animuszu. Numerek na jedną noc nie wchodzi w rachubę, ale może zdoła umówić się na randkę? Gdyby jej wówczas zaimponował, mógłby zyskać szansę na wizytę u niej i przetrząśnięcie domu.
Zagłębił się w tłum. Nie miał żadnego planu. Gdy dotarł na środek sali, zobaczył, że Madison z przyjaciółmi jest przy drzwiach. Rozmawiali z gospodarzami tak, jakby się żegnali. Poczuł zastrzyk adrenaliny, widząc, że jego szanse maleją.
Szanse na zdobycie brylantu i uratowanie siostry. Na bliższe poznanie tej niezwykłej kobiety o szmaragdowych oczach. Oraz na analizę uczuć, jakie w nim wzbudzała.
- Madison! - zawołał, gdy ona i jej towarzystwo byli już niemal w progu.
Obejrzała się przez ramię i na jego widok zrobiła wielkie oczy. Zaraz też odwróciła się do przyjaciół, ale Blake wtargnął między nich bez pardonu.
- Madison, to chyba twoje. - Wyciągnął lawendową torebkę.
- A, tak. - Zmarszczyła czoło. - Tak, bardzo mi przykro…
- Pomyślałem, że ci ją oddam - wpadł jej w słowo.
- Bardzo dziękuję.
Zerknął na stojącą obok nich parę. Kobieta uśmiechnęła się spokojnie i powiedziała:
- Zaczekamy przy samochodzie, Madison.
Wzięła torebkę z jego wyciągniętej ręki i przez chwilę gmerała przy zamku.
- Jestem ci bardzo wdzięczna - mruknęła.
Na szczęście byli dostatecznie daleko od parkietu, więc mógł ją usłyszeć.
- Posłuchaj, Madison, chyba za bardzo naciskałem…
- Nie, to nie twoja wina. Chodzi o mnie. Po prostu nie przywykłam do… - Ruchem ręki omiotła salę. - Proszę nie myśleć, że zrobiłeś coś złego.
Jej mowa ciała powiedziała mu, że jest gotowa rzucić się do ucieczki. A na to nie mógł pozwolić.
- Wiesz co, powinnaś mi to jakoś wynagrodzić. - Uśmiechnął się do niej kpiąco. - A raczej dać mi drugą szansę... na bliższe poznanie cię tam, gdzie nie będę musiał się wydzierać, żebyś mnie usłyszała.
Odprężyła się i zdobyła na uśmiech. Blady, a jednak poczuł się, jakby odniósł zwycięstwo. A zatem jeszcze raz…
- To dokąd po ciebie podjechać?
- Jak mogłam się na to zgodzić?!
Madison spojrzała na stertę ubrań, które przyniosła, by przymierzyć je przed Trinity. Nigdy nie przejmowała się ciuchami, makijażem ani tym, jak jest postrzegana. A to dlatego, że nie miało to żadnego związku z jej życiem.
Jej codzienność sprowadzała się do pomagania innym oraz opieki nad ojcem. Nie do ciuchów czy butów. Tata nigdy nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Trinity też nie. Łatwiej im się pracowało w dżinsach albo spodniach od dresu.
W pamiętnikach matki też nie znalazła rad na temat randkowania. Aż się dziwiła, że nie ma na ten temat ani słowa w czasach sprzed jej małżeństwa. Trafiła na kilka wpisów o szczęśliwym dzieciństwie, ale nie było tam nic o chodzeniu na randki ani o zaręczynach.
Wolała więc skupić się na ciuchach, niż dumać, czy w towarzystwie kogoś tak czarującego i charyzmatycznego jak Blake Boudreaux zdoła być swobodna i... dobrze się bawić?
Kobiety w Maison de Jardin cieszyły się, że mają kogoś do pomocy, no i nową przyjaciółkę. Niby więc czuła się spełniona, tylko czy na pewno to jej wystarczało?
Od czasu śmierci ojca pragnęła czegoś więcej. Namiastką tego było śpiewanie wieczorami w lokalnym klubie nocnym, na co nareszcie mogła sobie pozwolić. Radość sprawiały jej te rzeczy, które nie wiązały się ze spełnianiem cudzych oczekiwań, chodzeniem do pracy ani rozwiązywaniem problemów. Czyli z tym, co robiła przez całe życie.
Teraz chciała się bawić bez związanej z tym odpowiedzialności. Może dlatego, że jej ostatni żyjący krewny już umarł. A może była to kwestia wieku - większość młodych kobiet już się ustatkowała, założyła rodziny.
Czy Blake się do tego nadawał? W jego obecność robiła się nerwowa, ale też podniecona. Nie nazwałaby tego dobrą zabawą. Budził w niej dziwne uczucia, zwłaszcza gdy stawał tak blisko, że czuła korzenny zapach i ciepło jego ciała. Nie sądziła, że między dwojgiem ludzi może być taka chemia. Przez to jednak była jeszcze bardziej skrępowana.
- Co ja wyczyniam, Trinity? - spytała. - Dlaczego się zgodziłam?
Ale znała odpowiedź na to pytanie. Dlatego że z jednej strony czuła to podniecające mrowienie, z drugiej zaś było jej miło, że ją odszukał, by zwrócić torebkę. Szybko podała mu wtedy swój numer telefonu, po czym uciekła, czując, że czerwienieją jej policzki.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniła ją przyjaciółka. - Mówił ci, co planuje?
- Nie. - Madison żachnęła się. - Powiedział, że to niespodzianka. Mam tylko jego adres i to wszystko.
- Wiem, że cię to wkurza. Zawsze lubisz być przygotowana. Gdzie to ma być?
Madison sięgnęła po telefon i sprawdziła esemesy.
- Zdaje się, że gdzieś nad rzeką.
- Skoro tak, to lepiej bądź przezorna. - Grymas ust Trinity mówił, że na wszelki wypadek Madison nie powinna zbytnio oddalać się od samochodu. - Ale może przez pracę tutaj jestem zbyt ostrożna.
To tak jak ja, pomyślała Madison. Nie czuła się swobodnie w roli nowoczesnej kobiety, ale zapewniła Blake’a, że sama dojedzie na miejsce. Ten brak informacji powodował jednak, że czuła się nieprzygotowana na to wyjście.
Część ubrań wyciągnęła z szafy, ale na większość z nich wydała skromną część pensji w sklepie z używaną, acz elegancką odzieżą. Niecierpliwie wzięła dżinsy i pierwszą lepszą bluzkę i przebrała się, nie myśląc dłużej o tym, jak wygląda.
- Nie rozstawaj się z komórką - ciągnęła Trinity. - Gdybym ci była potrzebna, dzwoń śmiało o każdej porze, a przyjadę po ciebie.
- Dobrze. - Madison nie mogła opanować zdenerwowania.
- A jak dojedziesz na miejsce, wyślij mi esemesa, żebym się nie martwiła.
Madison uśmiechnęła się.
- Tak jest, mamo.
Gdy dotarła na podane miejsce obok przystani, ruszyła po drewnianym nabrzeżu. Zobaczyła czekającego Blake’a. Stał obok niezwykle smukłego i eleganckiego jachtu.
Zawstydziła się tak, że z trudem brnęła dalej. Miał na sobie koszulkę polo od znanego projektanta i wyjściowe spodnie, a tak pięknego jachtu nigdy nie widziała nawet w telewizji.
- Dobry wieczór - odezwał się Blake, jakby nie zauważając jej zdenerwowania.
Madison z trudem oderwała wzrok od jachtu. Nigdy nie będzie mnie stać na coś tak pięknego, pomyślała.
- Cieszę się, że dotarłaś - ciągnął.
Unikała jego wzroku. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. „Jaka ładna łódka”, czy może „Jaki ładny jacht”? Szlag!
- Przyznaję, że omal nie stchórzyłam - odparła. Psiakrew! Jak mogła powiedzieć coś takiego?
Blake skwitował jej słowa życzliwym śmiechem.
- Nie dziwię się, na dobrą sprawę wcale mnie nie znasz. Ale dlaczego nie miałabyś spędzić wieczoru z takim bohaterem jak ja?
- Bohaterem?
Uśmiechnął się z zakłopotaniem i podał jej rękę, by pomóc jej wejść na pokład.
- Przecież zwróciłem torebkę, o której zapomniałaś, prawda?
- To jeszcze nie bohaterstwo.
- Zawsze miło jest pomarzyć.
Zaskoczyła ją jego mina żebrzącego szczeniaczka. Rozejrzała się po łodzi.
- Pytanie, czy potrafisz to prowadzić i się nie rozbić?
- Zdziwisz się, widząc, jak łatwo się nim steruje. To marzenie każdego kapitana.
Powiedział to tak, że poczuła ciarki na skórze. Ale te miłe, a nie z obawy, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Szybko zrobiła zdjęcie nazwy jachtu na dziobie i wysłała je Trinity. Blake patrzył na to osłupiały. I dobrze, niech wie, że ona nie zamierza ryzykować.
- Ostrożności nigdy nie za wiele - powiedziała, wzruszając ramionami. - Jeśli okażesz się seryjnym mordercą, a ja zaginę, przyjaciele będą wiedzieli, gdzie mnie szukać.
Parsknęła śmiechem na widok jego miny.
- W sumie to bardzo mądre - przyznał.
Zaskoczył ją, ale i dał nadzieję, że potrafi znosić jej dziwactwa. Postanowiła zachowywać się tak, jakby nie zależało jej na rezultacie tego spotkania. W końcu mają się dobrze bawić. A nie planować związek na całe życie...