Uwielbiam się z tobą kochać (ebook)
„Cisza między nimi zgęstniała, rozgrzała się do czerwoności. Nacisk palców na jej brodzie sprawił, że westchnęła. Te jego oczy! Wydawało jej się, że dostrzega w nich to samo pożądanie, które spalało ją od środka. Patrzyła, jak skóra napina się na jego kościach policzkowych. „Czy zdajesz sobie sprawę, jak na ciebie reaguję. Jestem chciwy. Samolubny. Pozbawiony sumienia, zatem... przyjmę chętnie wszystko, co mi zaoferujesz. Więc co mi zaoferujesz, Nadio?”. „Siebie – szepnęła. – Na dzisiejszą noc. Całą siebie”…
Fragment książki
„Czcij ojca swego i matkę swoją”.
Przysięgi? Nic przy niej nie zdziałają.
Milczenie? Zmusi cię do mówienia.
Symulowanie zawału, aby uniknąć jej narzekania? I to nie pomoże.
Grayson Chandler stłumił westchnienie. Z całym szacunkiem dla Mojżesza, ale gdyby zapoznał się on z przypadkiem matki Graysona narzekającej nieustannie na to, że chłopak nie ma poczucia obowiązku, lojalności, no i nie znalazł sobie dotychczas żony, prorok zapewne poprosiłby Boga o doprecyzowanie szczegółów przykazania.
W Graysonie odezwało się poczucie winy, ale w tej samej chwili poczuł na sobie przenikliwy wzrok matki. Pitbul ze szczękościskiem nie mógłby konkurować z Cherise Chandler. Jak się raz do czegoś przyczepi, nie odpuści, dopóki się z tym nie upora.
Miał trzydzieści lat i był prezesem KayCee Corp, jednego z technologicznych startupów odnoszących największe sukcesy w skali kraju. Od lat polegał tylko na sobie i nie musiał nikomu się z niczego tłumaczyć.
Ale krystalicznie błękitne spojrzenie oczu matki sprawiało, że czuł się jak mały chłopiec, który został przyłapany na tym, że przez tydzień ukrywał pod łóżkiem bezpańskiego psa.
Wyrzuty sumienia wobec rodziców to jego krzyż.
- Grayson, twój upór staje się bzdurny – powiedziała matka z nutką irytacji w głosie. – Pokazałeś, co potrafisz z tym swoim biznesikiem, którego zresztą nie rozkręciłbyś bez Gideona Knighta. Ale czas skończyć z dziecinadą, teraz potrzebny jesteś ojcu. Czas przestać bawić się w prezesa. Zrób krok naprzód i zajmij swoje miejsce w Chandler International. To twój obowiązek wobec rodziny.
Zacisnął zęby, zatrzymując strumień słów, które cisnęły mu się na usta. Biznesik... Czas skończyć z dziecinadą... Coś takiego! Jakby samodzielna walka bez emocjonalnego czy finansowego wsparcia ze strony rodziny – jednego z najzamożniejszych chicagowskich rodów – była czymś w rodzaju partyjki Monopoly. Tymi kilkoma zjadliwymi słowami matka podsumowała lata ciężkiej pracy jego i Gideona, które doprowadziły ich obu do sukcesu.
Powinien był już się do tego przyzwyczaić: do ciągłego lekceważenia jego osiągnięć i jego samego. Drugiego, najwyraźniej nieplanowanego syna Daryla i Cherise Chandlerów. Od urodzenia żył w cieniu brata i te uwagi go wciąż bolały.
Dlaczego nasz Grayson nie jest taki jak Jason? Czemu się buntuje? Dlaczego jest tak samolubny? I nielojalny...
Nie miało znaczenia, że odegrał kluczową rolę w rozkręceniu platformy technologicznej, która służy obecnie wielkim firmom, pomagając im śledzić notowania akcji za pomocą bezkonkurencyjnego oprogramowania. Nie miało znaczenia, że jego firma była jednym z najbardziej udanych startupów sektora finansowego w ciągu ostatnich pięciu lat.
Nic z tych rzeczy nie miało znaczenia, ponieważ nie była to Chandler International, firma ojca.
Cholera jasna!
Grayson wsunął ręce do kieszeni smokingu i odwrócił twarz od kontrolującego wzroku matki. Czuł się winny i zawstydzony. Jedyną przewagą, jaką miał nad bratem, było to, że żył. Czego o Jasonie nie dałoby się powiedzieć.
I tylko fakt, że matka straciła syna, tego ulubionego, powodował, że Grayson, ten gorszy syn, miał zwyczaj gryźć się w ostatniej chwili w język i nie odpowiadać z agresją na podobne zaczepki.
- Traktuję moje stanowisko i udziały w KayCee Corp tak samo poważnie, jak tata traktuje Chandler Int. Jestem też świadom moich zobowiązań wobec rodziny. Ale jak już powiedziałem wam obojgu, moja firma jest moim dzieckiem, tak jak Chandler jest dzieckiem taty.
- Co za uparciuch... – jęknęła Cherise.
- Mamo – przerwał jej lodowatym tonem. – To nie jest ani czas, ani miejsce na tę rozmowę.
Rozchyliła usta, ale po chwili je zamknęła.
- Cherise! Jak wspaniale cię znowu widzieć! – wdarł się w ich rozmowę kobiecy głos.
Przyjemny miękki ton normalnie nie powinien wywoływać w człowieku odruchu obrzydzenia, ale nie w tym przypadku. Grayson nie musiał zerkać za siebie, by zidentyfikować kobietę. Wszędzie byłby w stanie rozpoznać ten słodkawy zapach, który wokół siebie rozsiewała.
Dlaczego ja jej jeszcze nie zabiłem?
- Adalyn! – zawołała równie melodyjnym głosem matka. Podeszła do Adalyn Hayes z rozłożonymi ramionami. – Pewnie jesteś zmęczona?
Grayson odsunął się, przyglądając się matce, która ciepło obejmowała jego byłą dziewczynę. Kobietę, która miała zostać panią Grayson Chandler. Kobietę, która dźgnęła go nożem tak głęboko w plecy, że półtora roku później wciąż odczuwał ból w okolicach blizny.
W ogóle się nie przez ten czas zmieniła. Była wciąż olśniewająco piękna, miała owalne zielone oczy, delikatne rysy, ładne usta i długie gładkie włosy, ciemne jak skrzydła kruka. Albo jak jej serce. Niebieska suknia wieczorowa przylegała do niewielkich piersi i smukłej kibici, by przelać się przez kształtne biodra, opaść i zebrać wokół stóp.
Nie, nie zmieniła się ani odrobinę. Ale on się zmienił. Ta piękność nie wzbudzała już w nim pożądania.
- Grayson! – zamruczała jak kotka, odwracając się do niego, a zarazem dotykając dłonią ramienia Cherise. – Nie wiedziałam, że będziesz na tej gali. Wspaniale cię widzieć.
- Cześć, Adalyn – powiedział chłodnym, lecz uprzejmym tonem.
- Tęskniłam za tobą – szepnęła, jakby tuż obok nie było matki Graysona i w pełnej gości sali balowej rezydencji w North Shore znajdowali się tylko oni dwoje. – Musimy się spotkać na kolacji i dogonić stracony czas.
- Podoba mi się ten pomysł – wtrąciła pani Chandler, poklepując Adalyn po dłoni. – Też tęskniliśmy za tobą. Planuję przyjęcie w przyszłym tygodniu. Jesteś oczywiście zaproszona, razem z rodzicami. Zadzwonię do twojej matki, żeby oficjalnie przekazać zaproszenie.
Głosy obu kobiet brzmiały łagodnie, ale też trochę sztucznie. Zbyt grzecznie. Zbyt fałszywie.
- Bawisz się w swatkę, mamo? – zapytał. Próbował nadać głosowi ton znudzenia, które miało ukryć buzującą w nim wściekłość. – Nie uważasz, że to trochę poniżej twej godności?
- Nie w sytuacji, kiedy zmieniasz kobiety jak rękawiczki i zachowujesz się jak męska dziwka – warknęła.
Grayson słyszał te słowa nie po raz pierwszy.
Podrywacz. Playboy. Wstyd dla rodziny. Zniewagi matki go bolały. Wykrzywiając usta w ironicznym uśmieszku, skłonił się lekko.
- Dziękuję, mamo. A teraz powiedz mi, co naprawdę o mnie myślisz. Bo mam wrażenie, że coś ukrywasz.
Prychnęła, przenosząc uwagę ponownie na Adalyn, która cały czas wpatrywała się w Graysona z błyskiem w oczach. Błyskiem, który zwiastował kłopoty.
- Masz trzydzieści lat i czas przestać chodzić w krótkich spodenkach. Przyszły prezes Chandler International potrzebuje kobiety, która będzie go wspierać. Zarząd nie zaakceptuje mężczyzny, którego nazwisko i zdjęcie można znaleźć na plotkarskich portalach równie często jak na biznesowych.
Zesztywniał. Jego uśmiech zgasł.
- Dobrze zatem, że nie planuję zostać dyrektorem generalnym Chandler International. Co powoduje, że moje życie prywatne nie będzie już dla zarządu takim problemem. A teraz raczą panie wybaczyć, ale widzę tu kilka osób, z którymi muszę porozmawiać.
Ukłonił się, po czym pocałował matkę w policzek.
- Mamo, Adalyn...
Nie czekając na tyradę o nieuprzejmości, odsunął się od obu kobiet. Z każdym krokiem, który go od nich oddalał, czuł, jak pętla na jego szyi się rozluźnia.
Powinien był to przewidzieć. Matka niezwykle natrętnie powtarzała, by się ustatkował i ożenił. Zwłaszcza od sześciu miesięcy. Odkąd zabrakło Jasona.
Na wspomnienie brata poczuł ból. Nie ochłonął jeszcze i nie pogodził się z jego śmiercią. Nie byli z sobą szczególnie blisko – Jason był trzynaście lat starszy, no i był ulubieńcem rodziców. Ale mimo wszystko Grayson kochał swego starszego brata. A to, że tętniak mózgu dopadł Jasona w dość młodym wieku, sprawiało, że jego śmierć wydawała się jeszcze trudniejsza do zaakceptowania.
Ale Grayson nie miał czasu na żałobę, bo rodzice właśnie zaczęli naciskać na niego, by porzucił firmę, którą stworzył, i wrócił do rodzinnego biznesu. Chandlerowie należeli do amerykańskiej arystokracji, a wraz z odejściem naturalnego spadkobiercy na scenę musiał wejść spadkobierca rezerwowy. Wejść na scenę, wypełniając swój obowiązek. Co oznaczało kierowanie Chandler International i związanie się z kobietą pochodzącą z powszechnie szanowanego, według matki, środowiska.
Węzeł, który przed chwilą się rozluźnił, ponownie się zacisnął. Grayson poprawił muszkę. Boże, myśl o tym, że ponownie miałby się znaleźć we władzy ojca, tłumaczyć ze swych decyzji przed nim i zarządem pełnym ludzi takich jak on, była straszna. Odebrano by mu niezależność, musiałby żyć zgodnie z surowymi zasadami, które rządziły światem Chandlerów, jednej z najstarszych i najbogatszych rodzin w Chicago…
Dusił się.
Niech to szlag, potrzebował powietrza.
Ruszył szybko przed siebie i nie zwalniał, póki nie opuścił tej jaskini wypełnionej śmietanką towarzyską Chicago. To mieli być jego przyjaciele, jego kontakty biznesowe, jego ludzie...
Dokładnie tacy, od których próbował uciec.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ostatnim miejscem, do którego pasowała Nadia Jordan, była ta wspaniała rezydencja w North Shore, nie ustępująca niczym posiadłościom na francuskiej prowincji. Z opinią tą zgodził się na pewno ochroniarz, który przerażonym wzrokiem popatrzył na jej brązowe włosy, które wyglądały, jakby ktoś uczesał je palcami – bo tak rzeczywiście było! – skórzaną kurtkę, wyblakłe dżinsy i tenisówki.
Na jej obronę przemawiał fakt, że była to sobotnia noc, a ona wracała do domu z meczu ligi bejsbolowej brata, kiedy otrzymała telefon od swojego szefa, który ją tu wezwał.
Jako starsza siostra i opiekunka nastoletniego chłopca za sytuacje alarmowe uważała wypadki kończące się pobytem w szpitalu, ataki astmy czy złamania. Ale najwidoczniej jej przełożony, wiceprezes ds. operacyjnych w KayCee Corp, inaczej definiował kryzys. W tej chwili na ratunek czekała biała koszula, którą zalał koktajlem krewetkowym.
Gdy odebrała telefon, chciała odruchowo powiedzieć, że nie ma czasu. Mógł w końcu zapiąć smoking na resztę wieczoru. Ale jako przybysz z miasteczka Tatumville w Georgii – które było tak zacofane, jak dziwaczną miało nazwę – dziękowała Bogu, że dał jej w Chicago posadę sekretarki w jednej z najszybciej rozkwitających firm technologicznych w kraju. A ponieważ brat angażował się w coraz większą liczbę zajęć, jakie oferowała jego nowa szkoła średnia, a rachunki za naukę opiewały na coraz wyższe sumy, Nadia nie bardzo mogła sobie pozwolić na odrzucanie czasem może i szalonych żądań szefa.
Nie marzyła o pracy sekretarki. Jej powołaniem było pielęgniarstwo. Ale szkoła dla pielęgniarek nie była opcją w sytuacji, kiedy brat nie mógł liczyć na opiekę pozbawionej instynktu macierzyńskiego matki. Nadia opiekowała się Ezrą, odkąd ich matka wróciła z nim do domu ze szpitala; miała wtedy zaledwie siedem lat. Robiła, co mogła, by miał stabilny dom i szansę na pomyślną przyszłość.
To tłumaczy, dlaczego stała teraz w holu ostentacyjnej rezydencji, trzymając w rękach pokrowiec z czystą koszulą w środku, czekając, aż ochroniarz pozwoli jej wejść.
- Ale pani nazwiska nie ma na liście gości – poinformował ją, przeskanowawszy ekran służbowego tabletu.
Z trudem powstrzymała chichot. Naprawdę, Sherlocku? Jakżeż by ona, pasująca do świata linoleum i masowo produkowanych lamp, miała się znaleźć na liście gości świata złotych i marmurowych kafelków czy też wielgachnych żyrandoli z kryształu?
- Wiem. Ale na tej liście jest mój szef, Terrance Webber. Jestem jego sekretarką i przynoszę mu coś, o co prosił.
Podniosła w wymownym geście pokrowiec na ubrania.
- Mówił, że uprzedzi ochronę. Widać zapomniał. Nie potrwa to długo...
- Chwileczkę.
- Jasne.
Zmusiła się do uśmiechu, choć powinna płakać z żalu, że nie leży teraz zwinięta pod wełnianym kocem na kanapie, szykując się na wieczorny seans wideo z kiczowatym horrorem klasy B.
Minęło kilka chwil, w trakcie których ochroniarz rozmawiał przez słuchawki, a ona starała się nie wybałuszać oczu na otaczające ją ze wszystkich stron znamiona luksusu. Złocone schody, które mogłyby uświetnić każdy klasyczny hollywoodzki plan filmowy, prowadziły na piętro. Na ścianach wisiały obrazy, które wydawały się stare, a zatem musiały być drogie. Do tego kominek inkrustowany wielką ilością złota zakrywał niemal całą przeciwległą ścianę.
Więc tak żyje ten jeden procent populacji?
Olśniewająco. I onieśmielająco jak cholera.
W końcu ochroniarz zakończył rozmowę.
- Pan Webber jest teraz w męskiej toalecie we wschodnim skrzydle. Kazał pani tam podejść i podać mu koszulę przez drzwi – mówił, odwracając się, by pokazać jej drogę. – Na końcu korytarza proszę jeszcze raz skręcić w prawo. Męska toaleta to ostatnie drzwi po lewej.
- Dziękuję.
Gdy ruszyła przed siebie, odczuła ulgę. Za chwilę wykona swe zadanie i wróci do prawdziwego życia. Choć nadal czuła coś w rodzaju ssania w żołądku.
No cóż, życie w Chicago co chwila ją onieśmielało. Zresztą czuła to już wcześniej, w Tatumville, gdzie wytykano ją palcami jako córkę tamtejszej Jezabel, która na dodatek piła. Nie dawano jej wielkich szans na przyszłość. Ale kiedy wraz z Ezrą opuściła rodzinne miasteczko i zaczęła nowe życie w Chicago, poprzysięgła sobie, że nigdy więcej nie pozwoli, aby ktokolwiek sprawił, że poczuje się tak nieważna, jak jej to wmawiano w Tatumville.
Muzyka stawała się coraz cichsza, gdy zagłębiała się w otchłań korytarza. Kiedy w kieszeni dżinsów zabrzęczał jej telefon, zatrzymała się, by go wyjąć. Gdy czytała wiadomość, jej twarz przeciął grymas.
„Terrance Webber: Nadio, gdzie jesteś? Potrzebuję tej koszuli natychmiast. Zaraz podadzą kolację!”.
Wzięła głęboki oddech, po czym po kilku sekundach go wypuściła. Nie ma tu miejsca na unoszenie się honorem...
„Nadia: Właśnie przyjechałam. Będę za minutę przed toaletą”.
Ruszyła przed siebie, wsuwając telefon do tylnej kieszeni. Im szybciej się z tym upora, tym...
Szlag! Resztka powietrza, które trzymała jeszcze w płucach, wydostała się z nich ze świstem, gdy uderzyła w ścianę, która wyrosła przed nią pośrodku korytarza. Zderzenie odrzuciło ją do tyłu, a pokrowiec wysunął jej się z palców. W tym momencie czyjeś silne dłonie chwyciły ją za przedramiona, nie pozwalając upaść, w ślad za koszulą pana Webbera, na podłogę.
- Dziękuję – wymamrotała. – Przepraszam za to...
Słowa uwięzły jej w gardle, gdy zobaczyła nad sobą jego oczy. Heterochromia, dwubarwna tęczówka. Sprawdziła sobie ten termin zaraz po rozpoczęciu pracy. W tym wypadku oczy lśniły zarówno błękitem nieba, jak i zielenią lasu. Coś zdumiewającego. I pięknego. Tylko jeden mężczyzna, którego znała, miał takie oczy.
Grayson Chandler. Prezes KayCee Corp. Jej pracodawca. Mężczyzna, w którym skrycie się kochała od ponad roku.
Boże, nie mogłeś być bardziej okrutny...
Opinię tę potwierdził kolejny fakt: oto Grayson przesunął wzrok z jej twarzy na resztę ciała, nie kryjąc zdumienia. Dlaczego Bóg zetknął ją z tym mężczyzną w chwili, kiedy nie mogła być bardziej zaniedbana?
Pochylił się i podniósł z podłogi pokrowiec z koszulą. Chwilę trzymał go w dłoniach, uśmiechając się lekko. Ech... te usta! Pełne, zmysłowe, z zagłębieniem pośrodku górnej wargi. Marzyła o tym, by ich dotknąć. Pewnie się tego domyślił, bo spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
- Słyszałem, że Kopciuszek pojawia się na balu spóźniony, ubrany w piękną suknię. A nie z suknią w torbie na ubrania – mówił, podając jej pokrowiec. – Myślę, że musisz poszukać sobie lepszej wróżki.
- No cóż – wyszeptała. – Kopciuszek miał najwyraźniej wysokie wymagania.
Jego błękitno-zielone oczy spojrzały na nią ze zdziwieniem. Najwyraźniej jej dowcipna riposta mile go zaskoczyła.
- A ty nie jesteś wymagająca? – zapytał, wsuwając ręce do kieszeni spodni.
Ruch ten rozsunął czarne poły smokingu, odsłaniając nieskazitelnie białą koszulę na szerokiej klatce piersiowej i płaskim brzuchu. Przez jej ciało przebiegła fala ciepła.
- No to byłabyś pierwsza – dodał. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Grayson ciągnął: - Nigdy jeszcze nie spotkałem anty-Kopciuszka i muszę przyznać, że jestem go ciekaw. Kiedy się przebierzesz, pozwolisz mi zaprowadzić się do sali balowej?
Zamarła. Poczuła, jak płomień, który wybuchł gdzieś w piersi, przemieszcza się do gardła i wylewa na jej twarz. Wyobraziła sobie, że oto wkroczyła do bajkowego świata i spotkała w nim księcia...