Uwięzione serca (ebook)
Australijska geolog Victoria Nilsson zostaje porwana przez bandę przestępców. W pustynnym więzieniu znajduje pocieszenie w ramionach przetrzymywanego tam mężczyzny. Następnego ranka udaje jej się uciec. Po dziewięciu miesiącach na świat przychodzi ich syn, a po kolejnych sześciu w jej progach staje niedawny współwięzień, szejk Ashraf al Rashid. Po chwilach radości pojawia się problem: Ashraf oczekuje, że Victoria zostanie jego żoną i wyjedzie do jego kraju, a to ostatnia rzecz, jakiej by chciała…
Fragment książki
Ashrafa obudził łoskot zatrzaskiwanych drzwi i smak krwi w ustach. I kurzu.
Leżał twarzą w dół, pobity, z obolałą głową i żebrami. Z wysiłkiem uchylił powieki. Przebywał w ciemnym pomieszczeniu, oświetlonym jedynie blaskiem księżyca przez maleńkie, wysoko umieszczone okienko. Potem usłyszał szorstkie głosy, używające wulgarnego, miejscowego dialektu. Mimo niemiłosiernego łomotu w głowie nastawił uszu. Policzył, że trzech mężczyzn odchodzi.
Jutro go zabiją, kiedy przybędzie Quadri, żeby obejrzeć spektakl i zapłacić im za porwanie. Nie ulegało wątpliwości, że to właśnie herszt miejscowej bandy je zorganizował. Któż inny by się ośmielił?
Quadri zaczął się kreować na lokalnego przywódcę w ostatnich latach panowania ojca Ashrafa. Stary szejk nie interweniował na odległej, najuboższej prowincji kraju, dopóki bandyta łupił tylko swoich ziomków.
Ashraf był ulepiony z innej gliny. Po śmierci ojca wprowadził zmiany, które pozbawiłyby Quadriego wpływów i majątku.
Nie liczył na miłosierdzie porywaczy. Wiedział, że nie wynegocjuje uwolnienia. Quadri będzie walczył o utrzymanie pozycji w jedyny znany sobie sposób: przemocą. Jak lepiej zastraszyć biednych wieśniaków niż przez egzekucję nowego szejka? Jak łatwiej udowodnić, że w górach, gdzie rządził niepodzielnie przez dwie dekady, nie ma miejsca na modernizację i rządy prawa?
Ashraf przeklął swoją chęć zobaczenia nowego systemu irygacyjnego. Niepotrzebnie przyjął zaproszenie w ten rejon, obecnie uważany za całkowicie bezpieczny. Na domiar złego pojechał tam konno w asyście miejscowego przewodnika i tylko jednego ochroniarza.
Żal ścisnął mu serce na wspomnienie swego ochroniarza, Basima, zrzuconego z konia za pomocą rozciągniętej pomiędzy dwoma głazami liny. Ashraf zsiadł ze swojego, żeby pospieszyć na ratunek, ale napastnicy pochwycili go i pobili. Jedyną satysfakcję dawała świadomość, że nie obezwładnili go łatwo.
Czy Basim przeżył? Ashraf wrzał gniewem, że jego wierny strażnik został sam tam, gdzie padł. Ale wściekłość nic nie dawała. Potrzebował chłodnej kalkulacji, żeby znaleźć jakieś wyjście lub sposób zawiadomienia ekipy poszukiwawczej o swoim położeniu.
Ojciec ciągle powtarzał, że ma diabelskie szczęście. Nie mówił tego z podziwem, tylko z naganą. Po raz pierwszy Ashraf miał nadzieję, że staruszek się nie mylił. Potrzebował łutu szczęścia. I energii, żeby się poruszyć.
Jakiś szmer przerwał tok jego myśli. Nie był sam. Nie zamierzał leżeć bezczynnie, czekając na kolejny cios. Mimo przejmującego bólu wstał tylko po to, żeby zastygnąć w bezruchu z wykręconym do tyłu ramieniem. Coś go trzymało. Odwróciwszy głowę, odkrył, że został przykuty do ściany łańcuchem. Stanął plecami do ściany, z szeroko rozstawionymi nogami, gotów odeprzeć atak.
– Chodź! Pokaż się – zawołał.
Odpowiedziała mu cisza. Żadnej reakcji. Żadnego dźwięku, żadnego poruszenia.
Nagle coś zabłysło w słabym świetle księżyca. Jasne włosy! Czyżby pilnował go blondyn? A więc nie miejscowy.
– Kim jesteś? – zapytał po francusku, a potem po angielsku.
W tym momencie usłyszał świst czyjegoś oddechu.
– Nie wiesz? – odpowiedział ktoś szeptem, jakby w obawie przed podsłuchem.
– Jesteś kobietą?
– A więc nie należysz do nich – odpowiedziała drżącym głosem.
Rozumiał jej strach.
– Do kogo?
– Do tych, którzy mnie tu przyprowadzili i uwięzili.
– Zdecydowanie nie. Mnie też porwali.
Za co zapłacą. Ashraf nie zamierzał umierać w jakiejś nędznej budzie, przypuszczalnie owczarni, sądząc po zapachu. Aczkolwiek łańcuch i kajdany wskazywały na to, że używano jej w innych, przestępczych celach. Słyszał pogłoski, że Quadri handluje ludźmi, zwłaszcza kobietami. Czasami znikały bez śladu, sprzedane bezwzględnym klientom zza granicy.
Blondynka podeszła bliżej. Ujrzał srebrzyste włosy i jasne oczy. W ciemnościach wyglądały na puste. Nerwowo przełknęła ślinę, zawzięcie walcząc z atakiem paniki. Przynajmniej nie miał do czynienia z histeryczką.
– Jesteś ranna? – zapytał.
Odpowiedział mu cichy śmiech.
– To ja powinnam o to zapytać. Przecież to ty krwawisz.
Ashraf spojrzał w dół. Po rozchyleniu rozdartej koszuli odkrył długą, ciętą ranę. Już nie leciała z niej krew. Odgadł, że zraniono go nożem, ale niezbyt głęboko.
– Przeżyję – odpowiedział.
Mimo reputacji playboya, na którą sobie niegdyś zapracował, odsłużył swoje w wojsku. Jego ojciec zadbał o to, żeby trafił do jednostki o wyjątkowo surowym rygorze i dużym ryzyku. Ashraf wiedział o ranach wystarczająco dużo, żeby przewidzieć, że następnego dnia oprawcy zastaną go przy życiu.
– A co z tobą? – naciskał.
Tori chciało się równocześnie śmiać i płakać, tyle że łzy by nie pomogły, a śmiech mógłby przejść w atak histerii.
– Tylko zadrapania i siniaki.
Wiedziała, że miała wiele szczęścia. Tylko szczęka bolała po ciosie w twarz. Mimo głodnego spojrzenia porywacza, gdy ją oglądał, nie tknęli jej, nie licząc obezwładnienia i wrzucenia do tego pomieszczenia. Patrząc na rannego mężczyznę, zadrżała. W pełni uświadomiła sobie, że wyszła cało z opresji. Na razie.
Jej towarzysza rzucono nieprzytomnego na ziemię. Albo zawzięcie walczył, albo mieli do niego jakieś pretensje, skoro tak ciężko go pobili.
Nie miała czasu sprawdzić jego stanu. Widziała krew po jednej stronie głowy i na rozdartej koszuli. Mimo to stał prosto. Zakrwawione strzępy zwisały z szerokich ramion. Zakurzone spodnie przylegały do muskularnych ud jeźdźca. Wyglądał na zdrowego i silnego mimo odniesionych obrażeń. Pod warstwą brudu dostrzegła mocny układ kostny i regularne rysy, przypuszczalnie atrakcyjne, a przynajmniej interesujące. Czy zobaczy go w świetle dnia, czy przyjdą po nią wcześniej? Kolana pod nią zmiękły, gdy wyobraziła sobie, co ją czeka.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał nieznajomy. Tak jak ona mówił półgłosem, ale jakaś nuta w jego głosie nieco złagodziła jej napięcie.
– Gdzieś u podnóża wzgórz. Niewiele widziałam z tyłu furgonetki. – Przycisnęła ręce do talii, wspominając podróż w asyście mrocznego typa z nożem w ręce.
– Jechaliście drogą?
– Częściowo. Ostatni odcinek przeszłam z zawiązanymi oczami.
Stąd podrapane kolana po licznych potknięciach i upadkach na nierówny grunt.
– Czy ktoś pilnuje drzwi?
– Nie sądzę.
Słyszała, jak bandyci odchodzą. Podpełzła wtedy do drzwi i wyjrzała przez szczelinę. Nie zobaczyła nikogo. Ruszyła wzdłuż ściany, ale zbudowano ją solidnie, bez żadnej przerwy, przez którą mogłaby wyjrzeć. Wyglądało na to, że już wcześniej używano szopy jako więzienia. Myśl o ciężkich łańcuchach, którymi skuto jej towarzysza, przyprawiła ją o skurcz żołądka.
– W pewnej odległości dostrzegłam światło, jakby z ogniska, ale nie widziałam przy nim nikogo.
Nie musieli ich pilnować. Drzwi zamknęli na zasuwę, więźnia skuli, a ona nie miała przy sobie żadnego narzędzia oprócz scyzoryka. Wiele by dała za młotek geologiczny, zaprojektowany do kruszenia skał. Ostrzem bez trudu można by rozsunąć ogniwa łańcucha, a także użyć go w charakterze broni.
– Co robisz? – zapytała, słysząc brzęk metalu.
– Sprawdzam kajdany.
– Nie rozerwiesz ich – westchnęła ciężko. – Solidnie cię zakuli. Uwierz mi.
– Próbowałaś?
Nagle podszedł bliżej, niż się spodziewała. Na widok potężnej sylwetki znów ogarnął ją strach.
Przed kilkoma godzinami została schwytana przez wielkich, silnych mężczyzn, którzy szybko obezwładnili ją mimo zaciętego oporu. Widząc, że zesztywniała, towarzysz niedoli odstąpił od niej. Logika podpowiadała, że nie jest jej wrogiem, tylko współtowarzyszem niedoli.
Tori zaczerpnęła powietrza i spróbowała uregulować oddech. Napotkała jego spojrzenie. Mimo ciemności wyczytała w nim współczucie i coś jeszcze. Czyżby litość? Bez wątpienia uprowadzona przez brutali kobieta na nią zasługiwała. Usztywniła kolana, usiłując nie wyobrażać sobie, co ją czeka. Nie mogła sobie pozwolić na załamanie. Dokładała wszelkich starań, żeby skupić uwagę na rozmowie, nie na strachu.
– Oczywiście – potwierdziła. – Pomyślałam, że jeśli zdołam rozpiąć łańcuch, mogłabym go użyć jako broni, kiedy wrócą.
– Sama przeciwko trzem zbirom?
Mimo rozpaczliwej sytuacji Tori doznała satysfakcji, że go zaskoczyła.
– Nie poddam się bez walki – oświadczyła.
– Bezpieczniej byłoby zaniechać oporu.
Tori otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale ją uprzedził:
– Trzy do jednego to fatalna proporcja. Zaczekaj, aż zostaniesz sama z jednym z nich. Ktoś prawdopodobnie przetransportuje cię jutro gdzieś indziej.
– Skąd wiesz? Czy o mnie mówili? – dopytywała schrypniętym ze strachu głosem.
Mężczyzna pokręcił głową, skrzywił się i zaklął pod nosem w obcym języku.
– Nie słyszałem, żeby o tobie wspomnieli – odpowiedział w końcu. – Ale ich herszt przybędzie jutro. Oczekują zapłaty za swoje wysiłki. Zostawią nas w spokoju do czasu jego przybycia.
Tori straciła równowagę. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Żeby nie upaść, oparła się o ścianę. Spędziła cztery koszmarne godziny w straszliwym napięciu, oczekując najgorszego.
– Czy dobrze się czujesz? – zapytał.
Spróbował podejść bliżej, ale nagle znieruchomiał, kiedy przypomniał sobie jej wcześniejszą reakcję. Duże, mocne, lecz nadspodziewanie delikatne ręce chwyciły ją za ramiona i łagodnie opuściły do pozycji siedzącej. Kiedy od niej odstąpił, żeby przykucnąć obok, słyszała brzęk łańcucha.
– Co z nami zrobią? Co powiedzieli?
– O tobie ani słowa. – Przerwał na chwilę, po czym dokończył powoli: – Nie mam żadnego dowodu, ale podejrzewam, że przerzucą cię przez granicę.
Tori przygryzła dolną wargę. Słyszała o nielegalnym handlu niewolnikami, zwłaszcza płci żeńskiej. Dostała mdłości na myśl o tym, gdzie może skończyć.
– Może pojawi się szansa ucieczki. Gwarantuję, że część z nich zostanie tutaj.
Tori wiedziała, że gorączkowo chwyta się przysłowiowego źdźbła, ale gorączkowo szukała jakiejkolwiek nadziei.
– Skąd wiesz? Co jeszcze usłyszałeś?
Wzruszył szerokimi ramionami i usiadł przed nią po turecku. Mimo odniesionych ran i kajdan robił wrażenie odprężonego. Dziwne, że jego spokój dodał jej otuchy.
– Ich przywódca jest moim wrogiem. Przypuszczam, że skupi uwagę raczej na mnie niż na tobie.
Tori przypomniała sobie gest jednego z porywaczy, gdy przykuwał go do ściany. Odpowiedział coś ze śmiechem na pytanie jednego z kompanów i przeciągnął palcem po szyi w zrozumiały dla każdego sposób. Zamierzali go zabić. Powinna ostrzec towarzysza niedoli, ale wyczytała z jego twarzy, że zna swoje przeznaczenie. Stwardniałe rysy i napięte mięśnie żuchwy powiedziały jej, że nie odda życia bez walki. Instynktownie wyciągnęła rękę i poczuła, jak ożywcze ciepło przepływa z jego dłoni do jej zziębniętych palców.
– Co możemy zrobić? – spytała.
Nieznajomy długo na nią patrzył, po czym znów wzruszył ramionami.
– Poszukaj drogi ucieczki.
– Robiłam to przez minionych pięć godzin.
– Przypuszczam, że nie masz spinek we włosach?
– Żeby otworzyć zamek kajdan? Niestety nie potrzebuję ich do końskiego ogona – dodała, kręcąc głową.
Gdy obserwował, jak długie włosy wirują wokół jej ramion, ogarnęły ją niespodziewane uczucia, inne niż strach i rozpacz. Tori znieruchomiała.
– A ja nie pomyślałem, żeby wziąć ze sobą nożyce do metalu.
Tori zaśmiała się. W jej obecnym stanie nawet drobny, niezbyt zabawny w tej sytuacji żart pomagał rozładować napięcie.
– Nie przeciśniesz się przez okno. Może sprawdziłabyś dach?
Wstał tak zwinnie, że Tori osłupiała. Jeszcze przed chwilą leżał nieprzytomny.
– Chodź – zachęcił, wyciągając do niej rękę.
Kiedy podeszła, przyciągnął ją do siebie tak blisko, że zdołała rozpoznać mieszaninę przyjemnych zapachów: cynamonu, mężczyzny i konia. Zaraz od niej odstąpił, żeby obejrzeć strop.
– Oprzyj ręce na moich ramionach – rozkazał. – Podniosę cię, żebyś spróbowała znaleźć jakieś wyjście.
– Ale ty nie możesz uciec.
– To nie powód, żebyś ty nie spróbowała.
Tembr jego głosu, gładki i głęboki jak aromat ulubionej kawy, rozgrzał ją, kiedy pochwyciła jego spojrzenie. Poczuła z tym obcym człowiekiem mocną więź, jakby zrozumiał jej skrupuły, nawet jeśli na myśl o ucieczce wstąpiła w jej serce nadzieja.
– Jak masz na imię?
Zaskoczył ją. Jak odebrałaby to samo pytanie w innych okolicznościach? Brzmienie jego głosu, męstwo w obliczu zagrożenia i zdecydowanie sprawiały, że ciągnęło ją do niego. Serce zabiło jej mocniej.
– Tori – odpowiedziała. – A ty?
– Możesz nazywać mnie Ash. – Zanim zdążyła się zdziwić użytym przez niego sformułowaniem, dodał: – Jeżeli zdołasz wejść na dach i zeskoczyć, istnieje szansa, że zaalarmujesz kogoś przed świtem.
Nie musiał wyjaśniać, co nastąpi rano. Gest porywacza nie pozostawił wątpliwości.
– Nie wiem, gdzie jestem ani dokąd iść.
Długie palce objęły jej dłoń.
– Nie musisz wiedzieć. Odejdź od szopy i ogniska, nisko pochylona. W bezpiecznej odległości okrąż obóz. W końcu trafisz na ślady waszego przybycia. Pozostając poza zasięgiem wzroku, idź po nich z powrotem.
– W nadziei na znalezienie drogi lub wioski?
– Masz lepszy pomysł?
Tori pokręciła głową. Wybrał najlepsze rozwiązanie, prawdopodobnie jedyne możliwe, dające mu szansę przeżycia.
– Dobrze. – Wsparła mu ręce na ramionach i wzięła głęboki oddech, gdy uniósł ją do góry.
Prawdopodobnie nie później niż po piętnastu minutach ogłosili porażkę. W odczuciu Asha ten kwadrans trwał całe godziny, koszmarnie frustrujące z krępującym ruchy łańcuchem. Zdołali zbadać tylko jeden koniec dachu, rozczarowująco solidny.
Bolały go potłuczone żebra i mięśnie od trzymania towarzyszki, która musiała się wychylać i skręcać, próbując znaleźć słaby punkt w strukturze stropu. Serce waliło mu jak młotem.
Do poczucia bezradności i osłabienia doszła jeszcze jedna tortura, związana z bliskością ponętnej kobiety. Na próżno usiłował nie zwracać uwagi na krągłe piersi i pośladki. Stał mocno wyciągnięty z twarzą przyciśniętą do smukłej talii, wdychając kobiecy zapach, świeży i kuszący pomimo warstwy kurzu i strachu. Luźne spodnie i koszula z długimi rękawami nie ujmowały jej powabu. Kiedy postawił ją na ziemi i wsparł plecy o ścianę, cały drżał z bólu, wyczerpania, poczucia bezradności i palącego pożądania.
Tłumaczył sobie, że to skutek podwyższonego poziomu adrenaliny w obliczu zagrożenia, sygnał gotowości do walki. Instynkt podpowiadał odwieczne rozwiązanie: zatracenie się w rozkoszy z ciepłą, chętną kobietą, zasianie nasienia w nadziei na przedłużenie istnienia, już nie własnego, lecz następnego pokolenia.
– Dobrze się czujesz? – spytała, stojąc tak blisko, że jej ciepły oddech owiał mu twarz. – Wiedziałam, że w twoim stanie to zbyt wielki wysiłek. Powinniśmy wcześniej skończyć. Czy znowu krwawisz? – spytała, kładąc rękę na jego torsie tuż powyżej rany.
– Przestań! – krzyknął, przytrzymując jej dłoń.
W tym momencie pochwycił zatroskane spojrzenie jasnych oczu. Niebieskich, szarych czy bursztynowych? Wyczytał w nich tę samą przemożną potrzebę, jaką on odczuwał: poszukania zapomnienia w ramionach drugiego skazańca. Nawet jeśli nie została skazana na śmierć, czekał ją równie marny los.
– Nie histeryzuj. Nic mi nie jest.
Oderwał jej dłoń od swego torsu, ale nie wystarczyło mu siły woli, żeby ją puścić. Jej dotyk przynosił ukojenie.
Nie mógł sobie darować, że dał się złapać. Jeżeli jutro zakończy życie, udowodni, że ojciec miał rację, twierdząc, że nic nie osiągnie. Jeżeli umrze w pierwszym półroczu panowania, zanim ugruntuje rozpoczęte reformy…
– Nie histeryzuję – zaprotestowała, unosząc głowę tak, że dotknęła czubkiem jego podbródka.
Przypominała mu ulubioną samiczkę sokoła. Zawsze stroszyła piórka, kiedy nie uwalniał jej natychmiast, żeby polatała.
– Przepraszam. – Przerwał, zaskoczony nietypowym dla siebie aktem skruchy. – Już nie krwawię. Miło, że zapytałaś.
– Miło? – powtórzyła drżącym głosem, jakby usilnie tłumiła łkanie.
Czyżby płakała nad nim? Nie, nie mogła wiedzieć, że jutro umrze. Musiało ją załamać jej własne porwanie. Wykazała niesamowitą odwagę. Zachowała kamienną twarz, uparcie szukając wyjścia z sytuacji, w której niejeden mężczyzna dałby za wygraną.
– Doceniam twoją troskę – sprostował.
Tori pokręciła głową. Srebrzyste włosy zawirowały wokół bladej twarzy. Kusiło go, żeby je rozpuścić i zatopić w nich palce, ale nie mógł sobie pozwolić na uleganie zachciankom. Ani też poprosić o cokolwiek tę dumną kobietę, która nadal usiłowała przezwyciężyć strach.
– Lepiej odpocznij – doradził schrypniętym głosem, usilnie tłumiąc pierwotne, samolubne instynkty. – Ja też zamierzam – dodał, układając się na podłodze.
Boleśnie odczuwał każdy mięsień, każdy ruch. Kajdany uwierały w nadgarstek. Nie widział szansy ratunku. Mimo bólu cieszyło go, że jeszcze żyje. Nie zamierzał biernie poddać się egzekucji dla przyjemności Quadriego.
Przez całe życie walczył o swoje miejsce na ziemi. Ignorując połajanki, udowadniał ojcu, że jego pogarda nic dla niego nie znaczy. Ucierał mu nosa, tworząc publiczny wizerunek szukającego przyjemności playboya. Czerpał radość ze skandali, które niewątpliwie szokowały ojca.
Odkąd wrócił do Za’daqu, odmienił swoje życie, głównie ze względu na ostatnie poświęcenie brata. Żal ścisnął mu serce na wspomnienie Karima.
– Wolałabym, żebyś pozwolił mi obejrzeć swoje rany – wyrwała go z zadumy prośba Tori.
Uklękła przy nim, o wiele za blisko dla zawzięcie walczącego z pokusą mężczyzny.
– Nic nie zobaczysz w tym świetle, o ile nie masz latarki i podręcznej apteczki.
Tori wydęła wargi i odwróciła głowę. Ashraf pożałował swej szorstkiej odpowiedzi. Palił go wstyd, że pragnie rzeczy niemożliwej.
– Przepraszam za nieuprzejmość – wyraził skruchę po raz drugi. – Faktycznie trochę bolą, ale nie tak strasznie, jak wyglądają – zapewnił zgodnie z prawdą. Cóż bowiem znaczyły stłuczenia i rany wobec tego, co miało nastąpić nazajutrz? – Lepiej odpocznij. Trzeba oszczędzać siły – dodał, wyciągając się na ziemi.