Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
W porywie serca / Tydzień w Kornwalii
Zajrzyj do książki

W porywie serca / Tydzień w Kornwalii

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-8342-800-0
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788383428000
Tytuł oryginalnyBound by a Sicilian SecretRunning from the Strom
TłumaczJulia RyczyńskaMonika Łesyszak
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-09-05
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "W porywie serca" oraz "Tydzień w Kornwalii", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.

Gdy Flora kończy dwadzieścia jeden lat, dowiaduje się prawdy o swoim pochodzeniu: jest adoptowana, a jej biologiczna matka była uzależniona od narkotyków. Teraz rozumie, dlaczego rodzice zawsze tak ją kontrolowali, uczyli kierowania się rozumem, a nie emocjami, i wymagali przestrzegania zasad. Czuje jednak, że musi sama siebie poznać. Wyjeżdża do Londynu i chce zrobić coś, co podyktuje jej serce. Wtedy poznaje Raffaelego Russo…

Arystokrata i milioner Zander Devereux postanawia dać szansę młodziutkiej prawniczce Caris Belmont i zleca jej sprawę. Przy okazji liczy, że pozna ją bliżej. Po wspólnie spędzonym tygodniu nad pięknym jeziorem ich romans rozkwita. I wtedy nieoczekiwanie Caris znika bez słowa wyjaśnienia. Zander odnajduje ją po trzech latach. Caris chciałaby do niego wrócić, lecz obawia się jego reakcji, gdy pozna jej sekret…

 

Fragment książki

Jej życie i jej historia zostały wymazane.
Flora Bick wpatrywała się w trzymany w rękach dokument – sto dwadzieścia sześć stron ocenzurowanych informacji. Wyczerniona linia za wyczernioną linią.
Była świadoma ryzyka. Jej terapeuta dobrze ją przygotował przed pierwszą wizytą w nieznane bez rodziców. Londyn był miastem, które od zawsze wydawało się niesamowicie odległe od jej życia w Devon – czego jednak się nie spodziewała, to że to właśnie tu dozna rozpaczy jak nigdy wcześniej.
Siedząc na brzegu łóżka, Flora drżącymi palcami otwarła dokument adopcyjny. To w tym miejscu zaczynała się uporządkowana chronologicznie historia jej życia. Zanim dwoje obcych ludzi, rolników, zabrało ją i przywłaszczyło jako córkę, którą najwyraźniej nie była. I to głupia złamana kostka sprawiła, że dowiedziała się o tym, że nie była biologicznym dzieckiem swoich rodziców.
Dość bolesne.
Tyle kłamstw…
Dwadzieścia jeden lat kłamstw!
Instynktownie czuła potrzebę ucieczki – ale dokąd? Zignorowała tani pokój blisko stacji kolejowej, który wynajęli dla niej rodzice, i wmaszerowała prosto do hotelu o złotych drzwiach, gdzie powitali ją odźwierni w białych czapeczkach i rękawiczkach, a potem grzecznie zabrali jej bagaż. Ten jeden raz chciała doświadczyć świata, który był przeciwieństwem jej własnego. Życia, które mogłaby wieść. Kto wie? Na pewno nie ona, dopóki nie otworzy tego folderu.
Chciała zrobić to dokładnie w miejscu takim jak to: sufit pokoju był wysoki i zdobny, żyrandol połyskiwał diamencikami, a dębowe łoże rozciągało się na niemal cały pokój, doskonale miękkie i nakryte najprzyjemniejszymi okryciami.
Za granatowymi kotarami kryły się francuskie okna po sam sufit. Odsłoniła i otwarła jedno wychodzące na nieistniejący balkonik z kutą barierką i panoramę Londynu. Wielkiego miasta, w którym się urodziła i w którym odkryła prawdę o sobie samej, gdy odebrała z urzędu swoje dokumenty adopcyjne. Musiała składać specjalne podanie, by dokumenty nie zostały wysłane pocztą, bo była pewna, że gdyby wpadły w ręce jej rodziców, nigdy by ich nie zobaczyła.
Tym razem zależało jej bardziej niż kiedykolwiek na tym, żeby rodzice przestali ją kontrolować. Chciała zdobyć dokumenty na własną rękę i zostać w tym wielkim mieście świateł i budynków rosnących po same chmury. Chciała uciec od gospodarstwa, od nich i od oczekiwań.
Nie chciała, żeby ludzie, którzy ją wychowali, ugłaskali ją. Całe życie słodzili na siłę kwaśne jabłka, usuwali twarde skórki i pestki. Kroili wszystko na łatwe do zgryzienia kawałeczki, którymi potem ją karmili. Tak prezentowali jej całe życie – usuwając brzydkie aspekty i słodząc to, co niesmaczne… Teraz ta nadopiekuńczość miała sens. Nie mogli pozwolić jej na podejmowanie własnych decyzji, bo przecież nie miała wszystkich informacji.
Mocne leki przeciwbólowe, o które poprosiła po paskudnym złamaniu, były czymś, na co powinna uważać ze względu na ryzyko. Ryzyko powiązane z jej historią, genami i możliwą skłonnością do nałogów i kompulsyjności… To całkiem jak z kupnem tej sukienki. Nie mogła się po prostu powstrzymać. Tak samo z hotelem.
Spojrzała na swoje ramiona opięte przylegającą szmaragdową sukienką; nigdy nie nosiła czegoś tak ładnego. Nie miała gdzie ją włożyć, ale kupiła, bo musiała. Och, musiała mieć tę sukienkę. Zerwała ją z wieszaka w sklepie z odzieżą używaną i uznała za swoją. W końcu skłonność do uzależnień miała we krwi. Po mamie.
Nie znała swojej matki – i nigdy nie miała jej poznać. Dokument stawiał jednak sprawę jasno: jej biologiczna matka nie żyła, a do grobu wpędził ją jej sposób na życie. Co jeszcze płynęło zatem w żyłach Flory? Choroba jej matki? Skąd miała się dowiedzieć, skoro całe jej życie było ocenzurowane?
Gdy wstała, plik dokumentów zsunął się z kolan okrytych jedwabnym materiałem na podłogę, całkiem jak historia jej życia – zdeptana na ziemi, nic nieznacząca. Ten dokument, czarno-biały labirynt, w którym błądziła od miesięcy, budził w niej potrzebę, by dowiedzieć się więcej o tym, kim była. Dał jej więcej pytań niż odpowiedzi – i więcej wątpliwości.
Nie była osobą, którą myślała, że jest. Nie była Florą Bick, córką rolników hodujących krowy. Była porzuconym dzieckiem ćpunki. Ojciec nieznany.
Nagle poczuła się uwięziona, więc wybiegła i poleciała jak strzała. Nie zamknęła za sobą drzwi; mknęła tylko korytarzami, mijając obrazy i wielkie okna, aż dotarła do krętej klatki schodowej. Tu się zawahała. Na dole będą ludzie – nie będzie mogła się ruszać, nie przeciskając się między nieznajomymi kradnącymi jej powietrze, tak jak robili to jej rodzice w domu. Żadnego powietrza i przestrzeni na przemyślenia.
Nie była już w swojej wiosce zawieszonej pomiędzy North Devon i Kornwalią. Nie było gdzie się ukryć. Żadnego przestronnego lasu. Żadnych pól, krów, plaży. Była w ogromnym mieście, w którym na każdym rogu przewijali się ludzie, wiecznie przy tym gadając. Wychyliła się, by spróbować zajrzeć wyżej – co, jeśli uda się właśnie tam?
Złapała materiał sukienki w pasie, by podwinąć za długą spódnicę, i weszła na schody, szukając schronienia w samotności, aż z ciężkim oddechem dotarła na ostatnie piętro. W ślepą uliczkę. Zatrzymała się tyłem do ściany i w końcu się o nią oparła, by złapać oddech.
Nagle ściana za nią zaczęła się poruszać.

Raffaele poprawił odpięte górne guziki koszuli, ale wciąż był spięty. Od zaciskania zębów zaczynała go boleć szczęka. W oknach i na wszystkich ulicach paliły się światła – ale nie satysfakcjonowało go to. Nie płonęły przecież naprawdę, tak jak ogień w jego wnętrzu. Światła Londynu można było włączać i wyłączać na życzenie – on nie miał wyłącznika. On musiał się wciąż kontrolować, by nie pozwolić temu żarowi się rozbuchać.
Docisnął dłoń do wysokiego okna i wziął łyk o brązowego napoju, ale jego chłód nie pomagał ugasić pożogi. Alkohol spływał mu do gardła, wyzywając, by nalał sobie jeszcze trochę, wypił więcej. Żeby odnalazł zapomnienie choć na godzinę, minutę, sekundę, i na moment zapomniał o wściekłości.
Ale po co? Nigdy nie zaznasz spokoju – szeptał prześmiewczy głosik w jego umyśle i miał rację. Spokój nie był opcją, ale sen? Pragnął owinąć się kocem ciemności, ale tego też nie mógł zrobić. Gdy tylko zamykał oczy, widział matkę – nie mógł o niej zapomnieć i zasnąć, bo to on był winny. Dochodzenie przyczyny zgonu dało jasny werdykt: nie wykazano zaniedbania lekarskiego. Była zbyt chuda i delikatna. Opuściła wszystko, co znała, by żyć w placówce z ludźmi, którzy jej nie znali i nie mogli jej ochronić tak, jak on by mógł. Przegrała walkę z depresją. Umarła, bo kiedy ten jeden raz go potrzebowała, by pomógł jej odsunąć się od skraju przepaści, jego nie było obok.
Winny.
To on błagał ją, by wyjechała do ośrodka L’Essenza del Caso. Esencja Szansy. Bezpieczna przystań, by odkryć samego siebie i wrócić do zdrowia pod okiem dostępnych całodobowo terapeutów gotowych do rozmowy.
Mama nie chciała rozmawiać. Po trzydziestu latach porzucenia i kłamstw wciąż chciała tylko jego ojca. Raffaele wiedział, że śmierć tego mężczyzny była dla niej ciosem. Wrócił do domu jak najszybciej, by jako pierwszy poinformować matkę, że człowiek, dla którego była tylko brudnym małym sekretem, schowanym głęboko w najdalszym zakątku Sycylii za trochę pieniędzy i obietnicę „że kiedyś”, zmarł.
Nie było żadnego „kiedyś”.
Myślał, że matka będzie krzyczeć, niszczyć rzeczy, płakać, może że wpadnie w marazm. Nie spodziewał się, że to ją zabije.
Mocniej zacisnął palce na szklance, gdy przeszył go ból. Od razu wyobraził sobie, jak ciska szklanką w okno, jak szkło eksploduje i jak odłamki migoczą na czerwonym dywanie u jego stóp. W zamian postawił ją jednak bezszelestnie na stoliku. Kontrola nad własnymi reakcjami na otaczający go świat – tylko tyle miał. Wcześniej we włoskim sądzie, kiedy sędzia skazał go na dożywocie w poczuciu winy, zareagował doskonale, ale wewnątrz…
Odwrócił nagle głowę i dostrzegł ruch. Kobietę w zieleni stąpającą po kamiennym tarasie. Jej oczy były niemal czarne, a twarz w kształcie serca otulały ciemne fale spoczywające na nagich ramionach. Miała kościste obojczyki i małe piersi uwydatnione przez dekolt w kształcie litery V. Za jej plecami rozciągało się betonowe miasto płonące błękitami i zielenią; Tamiza mieniła się fioletowo. Była na tle miasta zaledwie cieniem w zbyt długiej balowej sukni. Z każdym krokiem jej nagie stopy wyglądały spod ciągnącej się za nią spódnicy. Ciepłe światła na ziemi prowadziły jej kroki, ale zwolniła, zatrzymując się na chwilę wśród roślinności w donicach i pnącej się po metalowych kratkach. Wyglądała magicznie i trochę nie na miejscu.
Nie było tu dziś żadnych imprez, świąt czy celebrytów niskiej rangi, którzy odwiedzali hotel, żeby zrobić ładne zdjęcia w staroświeckich wnętrzach. To miejsce już dawno utraciło swoją elitarność.
To się już niedługo zmieni, kiedy jego zespół wypatroszy to miejsce i opatrzy jego nazwiskiem: Russo. Jego marką. Nie nazwiskiem włoskiej szlachty, którego odmówił mu ojciec. Już niedługo przepych, wspaniałość i balowe suknie noszone do śniadania będą normą, ale poprzedni właściciel pozwolił na zaniżenie standardu. Pogorszyło się wszystko poza pokojami, w których przebywał, i tarasem z ogrodem na zewnątrz.
Dziś rozumiał ich urok.
Tę część hotelu całkowicie odcięto. Poprzedni właściciel stworzył sekretny świat bogactwa na własne potrzeby. Sekretne schody, tajemne przejścia i drzwi za ścianami, by służba mogła pojawiać się i znikać niezauważona. Ale ona nie była pracownicą.
Gdy się poruszył, o mało nie zrzucił ze stołu ocalonej wcześniej szklanki; odstawił ją instynktownie, nie mogąc oderwać wzroku od tej małej postaci zakłócającej jego prywatność. Raffaele uniósł dłoń, gotów włączyć duże światła, ale zawahał się.
Dziewczyna go nie widziała; tam, skąd stała, mogła zobaczyć najwyżej ścianę. Okno zaprojektowano tak, by można było przez nie patrzeć na zewnątrz, ale by nie dało się dojrzeć nikogo w środku.
Na przykład jego.
Odwróciła się i skierowała w stronę balkonu. Jej kręgosłup był wyraźny i od razu poczuł przemożną chęć poczucia go pod palcami. Mógłby pochylić się i pocałować… Pocałować? Wtargnęła tu. Na jego żałobę. A intruzów należało łapać.
Póki co to wiatr łapał jej włosy; tańczyły wokół ramion. Uniosła ręce i twarz ku nocnemu niebu i wychyliła się za barierkę, a on wstrzymał oddech.
Czy to był jakiś test?
Czy została zesłana, żeby mu przypomnieć, jak bardzo zawiódł matkę? Ona też wybrała dach. Rzuciła się na spotkanie przeznaczeniu.
Znalazł srebrny kwadratowy panel na ścianie, a szkło przesunęło się cichutko, otwierając drzwi. Stała wciąż spokojnie na krawędzi, chroniona wyłącznie żelazną barierką do pasa. Wciąż wyciągała ręce i twarz, jakby ofiarowała się miastu, bogom.
Raffaele ruszył w jej stronę kierowany instynktem. Nie mógł dojrzeć jej twarzy, a obudziło się w nim pragnienie, by znaleźć się wystarczająco blisko, by zobaczyć jej oczy. Gdy złapał ją za nadgarstek, odwróciła się. Wstrzymał oddech, gdy dostrzegł jej duże brązowe oczy, w których migotało coś pierwotnego. Całkiem jakby go znała, ale on nie znał jej. Uderzyło go drażniące ciepło jej ciała. Był zbyt świadomy jej kobiecości; ciepło rozlewało się po jego ciele i rozpalało męskość. Powietrze między nimi pulsowało.
Oderwał od niej spojrzenie i zawiesił je na nadgarstku, za który ją wciąż trzymał. To jej żyły pulsowały pod jego palcami. Chęć przesunięcia palcami po miękkiej skórze całkowicie go ogarnęła – więc zrobił to. Pogładził palcami jej nadgarstek, delikatny i miękki. Znów na nią spojrzał; światła Londynu migotały za nią jak aureola.
– Istniejesz?
To był najdelikatniejszy szept. Połaskotał go po skórze i wyrwał z marazmu; z mgły, wśród której brodził od śmierci matki.
– Oczywiście, że tak. – Wyprostował się, ale nie chciał jeszcze puszczać jej nadgarstka. – A ty? – spytała.
Zamrugała szybko, a on zamarł. Nie był sobą.
– Czy ja śnię? – spytał, przeklinając w myślach brak kontroli nad tym, co mówił.
– Tylko jeśli ja też – odparła, a on skupił się na jej dolnej wardze. Tak grzesznej i doskonale pełnej, że chciał złapać ją zębami i sprawdzić, jak była soczysta... Co się z nim, do cholery, działo?
– A śpisz?
Nie spał od tygodni, a pozbawiony snu umysł był zdolny do wszystkiego.
Wizji.
Iluzorycznych mlecznobiałych postaci spowitych w zielony jedwab.
Do stworzenia obrazu kobiety o zbyt pełnych ustach. Zbyt delikatnych, miękkich i idealnych do pocałunków.
– Nie – odpowiedziała, kręcąc lekko głową. – Na pewno nie śpię.
W końcu wrócił do rzeczywistości i puścił dziewczynę.
– Zgubiłaś się?
– Nie… – Zmierzyła go wzrokiem. Musiał zacisnąć pięści, żeby nie założyć jej za ucho kosmyka brązowych włosów.
– Kto ci pokazał, jak się tu dostać?
– Nikt. – Przechyliła głowę. – Znalazłam przejście przypadkiem, po prostu biegłam…
– Skąd? – spytał, przyglądając jej się. Jej sukienka była za duża, a ona była za mała. – Często biegasz wieczorem w sukni balowej?
– Nie. – Na jej usta wkradł się tajemniczy, ciut uwodzicielski uśmiech. – Chciałam być sama. Londyn jest bardzo ruchliwy i wszyscy ciągle gadają. Ale wystarczy mi biegania na dziś.
Czy nie był tu dokładnie z tego samego powodu? Dlaczego nie wrócił do domu, w którym się wychował? Na Sycylię? Uciekł z sądu, bo w jego głowie zrobiło się za głośno przez niechciane wspomnienia i rozpacz. Biegł i dopiero teraz zatrzymał się, wpadając w miękką poduszkę jej brązowych oczu.
– A właściwie jak ty się tu dostałeś? – spytała.
Chciał dotknąć głębokich linii między jej brwiami. Wygładzić je.
– Znałem drogę.
– I zdecydowałeś tu przyjść? – Zmrużyła oczy. – Dlaczego?
Słowa urosły w jego gardle, nie pozwalając mu kłamać ani zaprzeczać prawdzie.
– Żeby opłakiwać.
Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.
– Ja też.
– Kogo opłakujesz?
Spytał, bo naprawdę chciał to wiedzieć: jak to możliwe, że los zestawił ze sobą ich światy i ich żałoby?
– Siebie samą.
– Siebie samą? Czemu?
– Bo… – Wciągnęła powietrze, a on poruszył ramionami; skórzana kurtka wydawała się teraz za ciężka i ograniczająca.
– Czemu opłakujesz siebie samą?
– Bo dziś – odparła w końcu – dowiedziałam się, że kobieta, na którą zostałam wychowana, jest czyimś pomysłem na to, kim powinnam być.
– Co to znaczy?
– Kobieta, którą mogłam się stać, nie dostała możliwości, by żyć.
– Jak możesz opłakiwać kogoś, kto nigdy nie żył?
– Pozwalam sobie na żałobę po tym wszystkim, czego nie mogłam mieć. Po kobiecie, którą mogłam się stać, i życiu, które mogłam wieść. Odebrali mi to, nie poinformowali…
– Kim są „oni”?
– Nie są dziś ważni.
Zamrugała, zasłaniając się długimi rzęsami, zanim posłała mu uważne spojrzenie.
– A ty kogo opłakujesz?
– Matkę.
Chwilę wpatrywała się w niego. Jej spojrzenie było urocze. Ciepłe. Niepokojące, bo pełne jej wewnętrznej łagodności. Tylko dla niego. Podniecało go to.
Zeszła z krawędzi i zbliżyła się, aż znalazła się w zasięgu jego ognia.
– Bardzo mi przykro.
Powstrzymał ochotę, by ją objąć i dać jej to samo ciepło, którym się z nim podzieliła. Musiał trzymać się w ryzach. Nie zasługiwał na czułość. Nie był czuły i nie wiedział, jak być.
– Opowiedz mi o tej kobiecie, która mogła zaistnieć – powiedział, zamiast odpowiedzieć na jej szczerość, bo nie wiedział naprawdę jak.
– Nie.
– Czemu nie chcesz mi powiedzieć?
Chciał zrozumieć ideę opłakiwania kogoś, kto nie istniał. Sam nigdy nie pozwolił sobie na myślenie o życiu, które mógł mieć. Ale czy chciałby żałować tego, że nie spędził życia z ojcem? Kłamcą i kobieciarzem? Nawet gdyby ojciec uznał jego istnienie, kto zająłby się matką? Ona też potrzebowała miłości.
Jego poczucie winy znów się odezwało, i to głośno, ale szybko je uciszył. Co on wiedział o miłości? Nic. Wiedział tylko, jak czesać matce włosy, jak ją karmić. Nie nauczył się nigdy kochać i nie chciał się tego uczyć. Miłość była mitem szeptanym podczas uwodzenia. Kłamstwem. Jego ojciec uwiódł matkę – naiwną młodą Sycylijkę, która dopiero opuściła sierociniec i szukała przygód w Rzymie, gdzie została opiekunką trójki jego dzieci. Teraz były one przyrodnim rodzeństwem Raffaela. Matka zaszła w ciążę i nim świat ojca implodował, ukrył ją, a potem zapomniał i zbywał pustymi obietnicami, jak „niedługo” i „kiedy dziecko podrośnie”. Miłość była kłamstwem.
– Nie muszę ci o niej mówić – powiedziała kobieta w zielonym, przedzierając się przez jego wiecznie obecną warstwę wściekłości.

Fragment książki

Wnętrze dwunastowiecznego kościółka wypełniał zapach lilii i róż i dźwięki marsza Mendelssohna. Gdy wiatr za oknami poruszał konarami drzew, promienie słońca wpadające przez witraże tworzyły na kamiennej posadzce i oparciach ław barwną mozaikę, ruchomą niczym obrazki w kalejdoskopie. Caris szła powoli jak we śnie, wsparta na ramieniu wuja Davida. Ojciec, wciąż zagniewany, odmówił poprowadzenia jej do ołtarza. Jakiś mężczyzna, chyba drużba, czekał przy schodach do prezbiterium. Stał odwrócony tyłem do niej, więc nie widziała jego twarzy. Ani śladu pana młodego.
Po obu stronach nawy goście weselni zwracali ku niej głowy i uśmiechali się, gdy kroczyła przed siebie w białej sukni i tiulowym welonie, na które nie zasłużyła. Usiłowała przywołać na twarz uśmiech, ale nie zdołała. Rysy jej zesztywniały niczym woskowa maska. Po dotarciu do schodów uświadomiła sobie, że narzeczony do niej dołączył, ale nie spojrzała na niego. Sędziwy ksiądz podszedł, żeby powitać zgromadzonych słowami:
– Moi drodzy, zebraliśmy się tu po to...
Podczas uroczystej ceremonii Caris patrzyła przed siebie i zadawała sobie pytanie, co tu w ogóle robi. Gdy przyszło do składania małżeńskiej przysięgi, nie zwróciła głowy ku panu młodemu. Ujął ją za ramię i odwrócił ku sobie. Zielone oczy patrzyły zimno, rozkazująco. Jak zwykle lekko pochylił głowę, szepcząc:
– Wypowiedz to wreszcie.
Lecz Caris nie mogła. Nie mogła wyjść za Zandera. Rzuciła bukiet z bladoróżowych różyczek, podciągnęła suknię i ze łzami w oczach umknęła środkiem nawy na oczach osłupiałych gości. Słyszała, jak woła za nią:
– Nie odchodź, Caris!
Ale musiała odejść. Choć kochała go całym sercem, nie mogła zostać żoną mężczyzny, który podejrzewał, że wciągnęła go w pułapkę. Szlochając, dopadła do mrocznej kruchty i pchnęła ciężkie drzwi świątyni. Na dworze oślepił ją jaskrawy blask słońca przeświecający przez cienki muślin welonu. Ponieważ brakowało jej tchu, już miała zerwać go z głowy, ale wtedy obudziła się we własnym łóżku.
Za oknem padał deszcz w chmurny poranek późnowiosennego dnia. Strach jednak nieprędko minął. Dopiero po dłuższej chwili uspokoił ją znajomy widok pastelowych ścian i wesołych zasłonek w kwiatki w jej własnym pokoju. Za oknem trzasnęły drzwi auta. Billy Leyton odpalił motocykl, gdzieś w sąsiedztwie zaszczekał pies. W tym momencie dzwonek budzika oznajmił, że minęła siódma trzydzieści. Caris wyłączyła go, potarła mokry od łez policzek i powiedziała głośno do siebie:
– To tylko sen.
Lecz jego treść wstrząsnęła nią do głębi. Odkąd przed trzema laty przybyła do Anglii, odpędzała każdą myśl o Zanderze. Przez ostatnie pół roku nabrała nadziei, że zdoła wyrzucić go z serca i z pamięci. Mimo recesji na rynku jej agencja nieruchomości świetnie prosperowała. Pochłonięta pracą, czasami przez całe dnie nie poświęciła mu ani jednej myśli, nie widziała oczami wyobraźni jego twarzy. W rezultacie zdołała osiągnąć coś w rodzaju niestabilnej równowagi i spojrzeć obiektywnie na ich związek. Choć zakończył się łzami i zaowocował bólem serca, dobrze, że choć przez chwilę zaznała szczęścia, jakiego istnienia nawet nie podejrzewała. Powtarzała sobie w kółko, że lepiej przeżyć i utracić miłość niż w ogóle nie kochać.
Ledwie zaczęła gratulować sobie odzyskania równowagi, wytrącił ją z niej dzisiejszy sen. Znów widziała przed sobą przystojną twarz Zandera o mocno zarysowanych kościach policzkowych. Znowu dopadło ją poczucie osamotnienia, powróciło rozgoryczenie i żal. Ale nie pozwoli sobie więcej na załamanie. Zdążyła wyrosnąć z naiwnej gąski na samodzielną i niezależną kobietę sukcesu. Nawet jeśli tylko udawała pewną siebie, nikt poza nią o tym nie wiedział.
Nieco pocieszona perspektywą stabilnej, spokojnej egzystencji, poszła do łazienki, by wziąć prysznic i umyć zęby. Upięła długie ciemne włosy w ciasny węzeł, a w uszy włożyła maleńkie kolczyki. W lekkim, oficjalnym kostiumiku, dyskretnie umalowana, poszła do kuchni, zrobić sobie śniadanie.
Mimo soboty i brzydkiej pogody czekało ją mnóstwo pracy. Po mokrej, zimnej wiośnie i tygodniowych opadach wszyscy liczyli na rozpogodzenie, ale meteorolodzy wciąż zapowiadali ulewy i burze. Lecz zlecenia czekały. Agencja Carlton Lees, która obecnie do niej należała, mimo kryzysu nie narzekała na brak klientów. Po śmierci cioci Caris doszła do wniosku, że nie da rady prowadzić jej sama. Zatrudniła jako sekretarkę miejscową dziewczynę, wesołą osiemnastolatkę Julie Dawson. Julie z powodzeniem zastępowała ją w biurze, kiedy wyjeżdżała do klientów. Dojrzała i odpowiedzialna ponad wiek, dokładała wszelkich starań, by udowodnić swoją przydatność. Jeśli zachodziła potrzeba, przychodziła wcześniej i bez szemrania zostawała do późna.
Nieruchomości wokół spokojnego miasteczka Spitewinter stopniowo znajdowały nabywców dzięki temu, że jedyny konkurent w mieście zwinął interes. W dodatku ostatnio wystawiono na sprzedaż kilka atrakcyjnych posiadłości. Do prawdziwych perełek należał piętnastowieczny dwór. Jego właściciel, znany pisarz, zmarł w wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat i zapisał posiadłość dalekiemu krewnemu. Spadkobierca, który mieszkał w Australii, chciał jak najszybciej sprzedać Gracedieu, żeby kupić sobie ranczo. Oferta, złożona u jedynej agentki nieruchomości, panny Caris Belmont, hojnie opatrzona zdjęciami, zamieszczona w jednym z prestiżowych pism: wzbudziła ogromne zainteresowanie.
„Niewielki dwór Gracedieu to prawdziwa perełka architektury. Stoi na terenie posiadłości wraz ze starym młynem wodnym i domkami dla robotników, wybudowanymi pod koniec siedemnastego wieku…”
Choć ostatni właściciel nieco zaniedbał majątek, a obecny żądał astronomicznej ceny, chętnych nie brakowało. Pierwszy potencjalny nabywca umówił się na spotkanie na to popołudnie. Caris postanowiła zrobić wszystko, by sprzedać posiadłość jak najszybciej po cenie wywoławczej, lecz nie mogła się skoncentrować na wyznaczonym zadaniu. Jej myśli wbrew woli wciąż krążyły wokół Zandera.
Stara plebania, odziedziczona po ciotce wraz z kiepsko prosperującą agencją nieruchomości, nagle wydała jej się straszliwie pusta, wypełniona jedynie smutkiem i duchami przeszłości. Zniecierpliwiona, chwyciła torebkę i płaszcz i ruszyła ku drzwiom. Na podjeździe w strugach deszczu czekało skromne auto.
Minąwszy bibliotekę, podążyła w kierunku centrum Spitewinter przez stary, łukowaty most nad mętnymi wodami wezbranej rzeki o brzegach porośniętych wierzbami. Zaparkowała jak zwykle pod drzewami na końcu handlowej, brukowanej uliczki jakby wyjętej z powieści Dickensa.
Julie jeszcze nie przyszła do biura. Caris sprawdziła pocztę. Dzisiejszy klient informował, że musi odwołać spotkanie i prosi o przełożenie go na przyszły tydzień. Caris przystąpiła więc do zwykłej pracy biurowej, lecz niespecjalnie jej szło. Wciąż wracała myślami do wydarzeń sprzed trzech lat, do swego dawnego domu w Nowym Jorku i świetnie prosperującej kancelarii adwokackiej ojca w Albany, gdzie poznała i pokochała Zandera.
W piątkowe popołudnie sprawdzała dokumenty przy swoim biurku, gdy ojciec zajrzał, żeby życzyć jej udanych wakacji.
– Zasłużyłaś na nie – dodał wbrew swoim zwyczajom.
Caris nie wierzyła własnym uszom. Choć dokładała wszelkich starań, by go zadowolić, Austin Belmont, utalentowany, nieprzystępny i zasadniczy prawnik, nigdy jej nie chwalił. Pół godziny później, gdy po wykonaniu bieżących zadań zamierzała iść do domu, zadzwonił telefon.
– Przepraszam, że panią niepokoję, ale przyszedł pan Devereux. Czy zechciałaby pani się z nim zobaczyć? – spytała wyraźnie zdenerwowana sekretarka. – Był umówiony z panem Davidem, ale ktoś pomylił godziny przy zapisywaniu i już go nie zastał.
Caris wiedziała, że Kate Bradshaw powinna odebrać córeczkę z przedszkola. Przemknęło jej przez głowę, że kiedyś zetknęła się z nazwiskiem Devereux, ale nie wiedziała gdzie.
– Dobrze, przyprowadź go do mnie, Kate – odrzekła.
Ciche, lecz wyraźne westchnienie ulgi powiedziało jej, że niezadowolony klient zalazł sekretarce za skórę. Wyobraziła go sobie jako tęgiego mężczyznę z siwymi, przerzedzonymi włosami, ubranego w staromodny garnitur. Tymczasem po chwili ujrzała barczystego blondyna w wieku około dwudziestu ośmiu lat, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, w swobodnym, lecz eleganckim stroju. Miał przystojną, opaloną twarz, pięknie rzeźbione rysy, dość ciemne, łukowate brwi. Na widok zmysłowych ust dreszcz przeszedł Caris po plecach. Gdy się przedstawiała, głos jej lekko zadrżał, a kiedy podał jej rękę, przez całe jej ciało przeszedł jakby prąd elektryczny. Do tej pory myślała, że to tylko literacka przenośnia. Teraz musiała zmobilizować siłę woli, by odzyskać wewnętrzną równowagę. Przeprosiła za pomyłkę, wskazała czarny skórzany fotel i poprosiła, żeby usiadł. Gdy nadal stał nieruchomo, dodała:
– Być może zdołam panu pomóc.
Pan Devereux dość długo studiował jej twarz, nim uniósł brwi i zapytał z drwiną w głosie:
– Niby w jaki sposób?
– Jestem dyplomowaną prawniczką – odrzekła z godnością.
– Ile pani ma lat, panno Belmont? Dwadzieścia dwa czy dwadzieścia trzy?
Caris przygryzła wargę. Klient najwyraźniej spodziewał się zastać któregoś ze starszych prawników. W gruncie rzeczy nic dziwnego.
– Mój wiek nie ma znaczenia.
– W takim razie sformułuję pytanie inaczej: jakie doświadczenie pani posiada?
– Niemałe.
– Od jak dawna pani tu pracuje?
– Prawie od roku.
– To rzeczywiście długo – zadrwił bezlitośnie. – Na jakim stanowisku?
– Ostatnio zaproponowano mi współudział.
– Kto? Przypuszczam, że zbieżność nazwisk z właścicielami kancelarii nie jest przypadkowa.
Wyprowadził Caris z równowagi, ale jakimś cudem zdołała opanować wzburzone nerwy.
– Austin Belmont jest moim ojcem, a David wujem.
– Jednym słowem załatwili pani ciepłą posadkę.
Ostatnia uwaga doprowadziła Caris do pasji. Nie zważając na zasady dobrego wychowania, odburknęła ze złością:
– Choć przyznaję, że ma pan powody do gniewu, uważam pańskie zachowanie za niedopuszczalne.
– Ja z kolei określiłbym pani zachowanie jako zbyt... naiwne jak na doświadczoną prawniczkę.
– W takim razie proponuję zaczekać na któregoś ze starszych pracowników.
– Ze słów sekretarki wywnioskowałem, że nie zastanę żadnego aż do poniedziałku.
– Niestety, nie – potwierdziła lakonicznie.
Pan Devereux przez dłuższy czas obserwował jej śliczną buzię w kształcie serca z nienaganną cerą, prostym nosem i pełnymi ustami. Fiołkowe oczy w kształcie migdałów błyszczały gniewem. Z początku zamierzał opuścić kancelarię i powierzyć zadanie własnemu, nowo zatrudnionemu prawnikowi, ale nagle zmienił zdanie. Zaintrygowała go ta ślicznotka, nie tylko z powodu urody. Dostrzegł w niej bystry umysł, silny charakter i temperament. Postanowił ją wypróbować.
– Jeżeli uważa pani, że sobie poradzi...
– Oczywiście że tak – wpadła mu w słowo.
– ...to nie będę czekał na nikogo innego.
Caris wzięła głęboki oddech dla uspokojenia nerwów.
– W takim razie proszę usiąść – zaproponowała.
Gość zignorował jednak wskazane krzesło. Przysiadł na brzegu biurka, zdaniem Caris zdecydowanie zbyt blisko. Najwyraźniej zauważył, że lekko się wzdrygnęła, bo dostrzegła w jego oczach iskierki rozbawienia. Miała ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Zanim zdążyła przemówić, zagadnął ponownie:
– Skoro po roku pracy tak młoda osoba zostanie wspólniczką w firmie, to musi być niezwykle utalentowana.
– Nie pochlebiam sobie aż tak bardzo, ale ukończyłam z wyróżnieniem wydział prawa na jednym z najlepszych uniwersytetów w Anglii i nadal się dokształcam. A gdyby znał pan mojego ojca, nie posądzałby go pan o nepotyzm. Na awans w jego kancelarii trzeba zasłużyć ciężką pracą i kompetencjami.
Ponieważ jej postawa mu zaimponowała, postanowił zmienić taktykę.
– Przepraszam, nie powinienem wyładowywać na pani złości – przeprosił, patrząc jej prosto w oczy. – Wybaczy mi pani?
– Tak.
– Na pewno?
Przybysz spuścił wzrok na smukłe dłonie o porządnie obciętych paznokciach, na szczęście niepomalowanych ciemnym lakierem, którego nie cierpiał. Zadowolony, że nie nosi pierścionka ani obrączki, zapytał:
– Co pani robi dziś wieczorem?
– Dlaczego pan pyta? – wykrztusiła z bezgranicznym zdumieniem.
– Żeby się upewnić, że nie czeka na panią zazdrosny narzeczony lub życiowy partner.
– Nie czeka.
– Dlaczego? Na taką piękną kobietę?
– Przez ostatnich kilka lat pracowałam tak intensywnie, że nie miałam czasu na głupstwa – odburknęła z urazą.
– Przepraszam, zasłużyłem na reprymendę – przyznał już znacznie milszym, niemal sympatycznym tonem. – A skoro już utarła mi pani nosa, to czy przyjmie pani zaproszenie na kolację?
– Niestety, wyjeżdżam dziś do Catony na wakacje – odparła, starannie ukrywając żal.
– Do kogoś?
– Tak.
– Do mężczyzny czy kobiety?
– Do koleżanki.
– O której musi pani tam dotrzeć?
– Nie ustaliłyśmy konkretnej godziny.
– Wobec tego może pani wcześniej coś ze mną zjeść. Jeżeli pani odmówi, nie uwierzę, że wybaczyła mi pani nietakt – dodał, widząc jej wahanie.
– Słowo honoru, że wybaczyłam.
– To proszę podać mi adres. Przyjadę po panią... powiedzmy o siódmej.
– Lampton House, mieszkania jeden, Darlington Square – wyrecytowała Caris bez zastanowienia.
– Do zobaczenia o siódmej.
Odprowadzając go wzrokiem, Caris przeklinała własną lekkomyślność. Z powodu nawału pracy przez ostatnich kilka tygodni zarywała noce. Powinna jak najprędzej wyruszyć do Catony, żeby wreszcie pójść wcześniej spać. Co w nią wstąpiło, że przyjęła zaproszenie od nieznajomego? Nie znała nawet jego imienia. Wyczuwała, że stanowi dla niej zagrożenie, ale właśnie ono wywoływało dreszczyk emocji, jakiego brakowało jej wśród codziennej rutyny.
Gdy punktualnie o siódmej zadzwonił do drzwi, chwyciła wieczorową torebkę i żakiet. Porządnie spakowana torba podróżna czekała w przedpokoju na jej powrót. Ponieważ nie wiedziała, dokąd ją zabierze, założyła jedyną koktajlową sukienkę z granatowego jedwabiu o prostym kroju i sandały na wysokim obcasie w tym samym kolorze. Nałożyła lekki makijaż, włosy upięła w elegancki kok, a w uszy wpięła kolczyki z perełkami.
Gdy z drżeniem serca otwierała mu drzwi, niepewna, jak oceni jej wygląd, ucieszył ją błysk aprobaty w zielonych oczach. Wyglądał tak oszałamiająco w wieczorowym garniturze i czarnym krawacie, że zaparło jej dech z wrażenia.
– Proszę wejść na chwilkę, panie Devereux – zaprosiła nieśmiało.
– Proszę nazywać mnie Zander, jak wszyscy – zaproponował.
– Zander? – powtórzyła, zdziwiona egzotycznym imieniem.
– Rodzice zamierzali dać mi na imię Alexander, ale urzędnik zapisał tylko drugą połowę imienia i tak już zostało – wyjaśnił, podążając za nią do ładnie urządzonego pokoju dziennego. – Bardzo tu przytulnie – zauważył. – Mieszka pani sama?
– Nie, ale Mitch przebywa na wakacjach w Rzymie. Wróci dopiero za tydzień.
– Jaki Mitch?
– To przezwisko mojej współlokatorki, Diany Mitchell. Chyba pora wychodzić. Jestem gotowa.
– Miło poznać kobietę równie szybką jak ładną.
Dwuznaczny komplement wywołał pod skórą Caris przyjemny dreszczyk, ale szybko opanowała niepożądane emocje.
– Muszę się pospieszyć, żeby wrócić i zabrać bagaż, bo w przeciwnym razie nie dotrę do Catony przed północą – wyjaśniła z pozornym spokojem.
Zander popatrzył w zadumie na stojące w przedpokoju bagaże.
– Czy będziesz tam często używać samochodu?
– Wcale. Jutro rano dołączymy z Sam do grupy turystów pieszych, żeby wędrować przez pięć dni wzdłuż szlaku do Rawton.
– Świetnie. Restauracja, do której cię zapraszam, stoi przy drodze do Catony. Jeśli zabierzesz wszystko ze sobą, odwiozę cię tam po kolacji. Dzięki temu spędzimy razem więcej czasu.
Ostatnie zdanie przyspieszyło bicie jej serca, lecz mimo to zaprotestowała słabo:
– Jeżeli zostawię samochód, nie będę miała czym wrócić.
– Mieszkam niecałe dwadzieścia kilometrów za Catoną. Gdybyś dała mi znać po zakończeniu rajdu, odwiózłbym cię z powrotem.
– Nie chcę ci robić kłopotu.
– Gdybym uważał, że to kłopot, nie składałbym takiej propozycji. Czy masz jeszcze coś do załatwienia przed wyjazdem?
Rozsądek podpowiadał, że powinna odrzucić zaproszenie, lecz kiedy popatrzyła w te przepiękne zielone oczy, nie zdołała odeprzeć pokusy.
– Nie – odparła.
Zander zarzucił jej żakiet na ramiona, wręczył torebkę, wziął jej walizkę i torbę podróżną i ruszył w stronę srebrnego, sportowego auta. Caris podążyła za nim jak zahipnotyzowana. Kilka minut później minęli cichy rynek i wyjechali poza przedmieścia w kierunku południowo-wschodnim. Wkrótce potem Caris ujrzała zalesione szczyty wzgórz Catskills.
– Dokąd właściwie mnie zabierasz? – spytała.
– Restauracja nazywa się Le Jardin Romarin. Mają francuskiego kucharza. To wyjątkowe miejsce, u podnóża gór, na krańcach prześlicznej wioski zwanej Wodospadami Jasnego Anioła.
– Pamiętam ją z dzieciństwa! – wykrzyknęła Caris. – Ojciec zabrał mnie tam dwa razy. Zapamiętałam ją z powodu pięknej nazwy i malowniczej okolicy.
– Właśnie dlatego kupiłem dom w pobliżu.
Caris pomyślała, że posiadanie domu, mieszkania oraz drogich ubrań świadczy o zamożności. Jednak nawet gdyby nie posiadał centa, dziwne, że jeszcze pozostał wolny przy tak atrakcyjnym wyglądzie. Jechali cichą drogą wśród świerków, gdy wyrwał ją z zadumy:
– Wkrótce dotrzemy do mostu nad Wąwozem Jasnego Anioła. Jeżeli spojrzysz w lewo, zobaczysz piękne wodospady.
Gdy zjechali nieco w dół, Caris ujrzała most, a obok niewielki parking. Wąskie strome schody, zabezpieczone barierką, prowadziły stamtąd do punktu widokowego. Po lewej stronie woda spływała w dół srebrnymi kaskadami niczym jedwabna wstęga. Rozszczepione promienie zachodzącego słońca utworzyły wokół tęczową aureolę. Gdy Zander pochwycił jej zachwycone spojrzenie, wyszeptała z zapartym tchem:
– Są naprawdę wspaniałe. Przecudne.
– Tak jak i sam wąwóz. Ale zobaczysz go dokładnie dopiero z tarasu widokowego.
– Zdążymy tam dojść?
– Jeżeli chcesz zejść na dół, wygospodarujemy trochę czasu.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel