Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
What's Wrong With Me?
Zajrzyj do książki

What's Wrong With Me?

ImprintHarperYA
KategoriaYoung adult
Liczba stron304
ISBN978-83-8342-494-1
Wysokość215
Szerokość145
EAN9788383424941
Język oryginałupolski
Data premiery2024-06-05
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Bianka, zwyczajna licealistka, która próbuje skupić się na nauce i poszukiwaniu miłości, poważnie martwi się o stan swojej psychiki. Natrętne myśli, nasilające się lęki i genetyczne obciążenia doprowadzają ją do szału! Potrzebuje diagnozy i leczenia. Tylko jak do tego doprowadzić, skoro rodzice niczego nie widzą, a rozmowa z nimi powoduje ból brzucha? Dzięki Bogu za pamiętniki i przyjaciół! Amelia zawsze ratowała Biankę z opresji. Rozumiała, wspierała i tolerowała jej nadwrażliwość. Jednak któregoś dnia przestaje…


What’s Wrong With Me? to przejmująca opowieść o poszukiwaniu siebie, odkrywaniu potrzeb, ustawianiu hierarchii wartości i trudnych wyborach.

 

Fragment tekstu

Rozdział 1

Trzy miesiące wcześniej

Pierwszy dzień liceum, jak można się spodziewać, przyprawił mnie o zgryzione paznokcie i zeskrobany lakier, który dzień wcześniej misternie nałożyłam. Amelia, moja najlepsza kumpela, odradziła mi to, gdyż wiedziała, że nie wytrzymam bez pocierania zębami pachnącego chemią fioletu.
– Bianka, nie skrob paznokci. Daj się poznać od tej lepszej strony. Zrób dobre wrażenie. Pierwsze liczy się najbardziej.
Nie posłuchałam, więc musiałam trzymać ręce w kieszeniach. Wyglądałam wprost „świetnie” – jak zielonooki raper z przepaloną trwałą, próbujący zrobić dobre pierwsze wrażenie.
Nowa szkoła, nowi ludzie, nowe wyzwania! – zapisałam sobie na lewym nadgarstku. Hm… może ktoś pomyśli, że to tatuaż? Uśmiechnęłam się sztucznie i sprawdziłam palcem, czy tusz już zasechł, bym mogła zapiąć bransoletkę z napisem „Freedom”. Wszystko było jak trzeba, więc omotana srebrnym łańcuszkiem i wystrojona w trapezową czarną sukienkę z kieszeniami oraz sandały na niskim obcasie ruszyłam w stronę nowego rozdziału mojego życia. Nie obiecywałam sobie zbyt wiele. Plan był prosty:
a) nie wyróżniać się – to akurat miałam opracowane do perfekcji i…
b) przetrwać.
No dobra, miałam jeszcze kilka innych celów na najbliższy rok. Spisałam je na mikroskopijnej kartce i nosiłam w lewym bucie:
1) randka i pocałunek (przed szesnastymi urodzinami!),
2) FCE (zdać!),
3) poznać nowych ludzi,
4) DIAGNOZA.
Czułam, że muszę się dowiedzieć. Muszę się dowiedzieć, co jest ze mną nie tak.
Moje paranoje, postapokaliptyczne wizje i napady paniki nasilały się z wiekiem. Nie było dnia, bym nie miała totalnego odlotu, kończącego się zapisaniem od kilku do kilkunastu stron Romka. Romek to pseudo mojego pamiętnika. Wymyśliła go Amelia, bo za często publicznie wymawiałam słowo „pamiętnik”, przez co niejednokrotnie ludzie zaczynali szeptać na mój temat. Uznała więc, że dla dobra mojej reputacji w nowej szkole lepiej będzie przemilczać kompulsywne zanurzanie się w zwierzeniach w pamiętniku, a zdecydowanie korzystniej będzie nurkować w niejakim Romku. Gdy zakwestionowałam wybór tego – nazwijmy to – kodu, mówiąc: „Nie wiem, czy Romek to dostatecznie odpowiednie pseudo…”, jedno surowe spojrzenie Amelii wraz z krótkim komentarzem: „Znałam kiedyś jednego Romana. Był seksowny. Roman zostaje!” wystarczyło, bym potulnie zamilkła.
Nie kłóciłam się, bo rzeczywiście Amela miała na swoim koncie niejeden romans. Pierwszy chłopak, z którym „to” zrobiła, miał na imię Maciek i nosił włosy do pasa. Ich pierwszy raz przydarzył się podczas gorącej kąpieli w wannie. Piana aż kipiała, woda rozchlapywała się po całej łazience, a Amelia syczała jak wężyca, co podobno podniecało Maćka. Był ogień!
Okej. Właściwie to nie mam pojęcia, jak było. Tak naprawdę na hasło „romans” moja głowa natychmiast przeskoczyła do jakiejś perwersyjnej rzeczywistości, która sprawiła, że poczułam gorąco w trzewiach. Amelia i owszem, była z Maćkiem w pozycji, nazwijmy to, intymnej, ale nic więcej na ten temat nie chciała mi powiedzieć. Zaś moja chora czachownica poczęła galopować szybciej niż folblut (najszybszy koń świata) i nim zamrugałam oczami, już podglądałam ich w wannie.
– To hormony! – tłumaczyła mama, gdy raz (pierwszy i ostatni!) jej się przyznałam do podobnego zdarzenia. Było to w wakacje na plaży. Siedziałam z książką i słuchawkami na uszach, gdy przeszła koło mnie para. Ona – zgrabna, opalona, w ślicznym bikini z błękitnymi falbankami, on – przystojny i odziany w szorty w ananasy. Trzymali się za dłonie i co chwila całowali. Stanęli niedaleko mojego koca i głaskali po rękach, biodrach, muskali nosami. Wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że dochodziło moich uszu świntuszenie. OMG! Wyglądali jak dwa cukierki, ale teksty, którymi się obsypywali, były rodem z filmów dla dorosłych. Gdy nagle spojrzała na mnie siedząca obok mama, zapytała:
– Dlaczego nie nasmarowałaś policzków kremem? Masz czerwone jak raki!
Speszyłam się i wybiłam z podsłuchiwania. Wtedy przyłapana na gapieniu się, wyszeptałam:
– To nie od braku filtra, tylko przez tamtą obściskującą się parę.
Mama zmieszała się i nerwowo zaczęła nawijać o „tych sprawach”:
– Yhm… no bo wiesz… chyba już czas… że powinnaś wiedzieć, skąd się naprawdę biorą dzieci. No więc ja i tata bardzo się przytulaliśmy… – Mama spaliła cegłę.
– Mamo! Dość! Wiem! – przerwałam ten niezręczny bełkot, kręcąc gwałtownie głową. – Wszystko wiem! Oglądałam Juno! Nic już nie mów, proszę. – Uśmiechnęłam się sztucznie. To był mój ulubiony rodzaj uśmiechu. Twarz zastygała w półksiężycu, a rozmówca tracił orientację, czy to, co widzi, jest szczere, czy nie. Najczęściej odwzajemniał słodki grymas, więc chyba kupował ściemę.
Mama odetchnęła z ulgą.
– Mnie tylko chodziło o to, że taka sympatyczna para, a zamiast mówić do siebie Szekspirem, nawija słownikiem wulgaryzmów – dodałam, a mama zsunęła okulary z nosa i przekrzywiła głowę w lewo, rzucając okiem na zakochanych, a potem na mnie.
– Ale oni nic niegrzecznego nie mówili. To znaczy tutaj nie dochodzą żadne ich słowa. Stoją za daleko. Gra muzyka, ty masz słuchawki na uszach, szumi morze…
Zachmurzyłam się. Nie lubiłam, jak ktoś mi coś wmawiał, więc jeszcze raz wsłuchałam się w ich rozmowę, a raczej w niemy ruch ust i nagle oblał mnie zimny pot.
– No fakt! Ale ja ich słysza… – Złapałam się za piekące policzki. Dotarło do mnie, że znów odezwały się… urojenia!
– Hormony to hormony, córciu. Mieszają młodym ludziom w głowach. Staraj się ich nie słuchać. Pij dużo wody! – I jakby nigdy nic mama wróciła do czytania magazynu, a mnie wcięło. Serce mi waliło, a oczy zaszły wilgocią. Przyznałam się do najgorszego, najcięższego, najbardziej wstydliwego i przerażającego sekretu skrywanego od lat: do moich dziwacznych schiz, a mama wzięła to za burzę jakichś głupich hormonów!
Nigdy więcej! – przysięgłam sobie, że nigdy już nie poruszę z nią tematu moich koszmarnych wizji. Wezmę ślub z Romkiem i będziemy żyli długo i… Po prostu długo.
Jestem Bianka. Teraz mam piętnaście lat, uzależnienie od syropu uspokajającego na koncie, obgryzione do krwi paznokcie i wżarty w palce czarny atrament.
Liceum, do którego poszłam, nie było szczytem marzeń moich rodziców. Śnili o renomowanej szkole w centrum miasta, z której wyłaniają się same znakomitości: przyszli lekarze, prawnicy, architekci… A tymczasem musieli zadowolić się rejonowym ogólniakiem niższego szczebla, w którym produkuje się przeciętniaków pracujących potem w call center czy kasie McDonalda. Na szczęście wiedzieli też, że mam już swój cel i żadna szkoła, gorsza czy lepsza, go nie zmieni: chcę opanować do perfekcji angielski, jesienią zrobić certyfikat FCE i w wakacje jeździć na międzynarodowe projekty do Anglii. A po liceum studiować za granicą! (Rodzice obiecali, że przeprowadzą się razem ze mną! O ile na co dzień mam po dziurki w nosie ich nadopiekuńczości, o tyle wspólny wyjazd za granicę brzmi cudownie i… bezpiecznie).
– Grunt, że na „r”. A co za różnica, czy renomowana, czy rejonowa? – Amelia nie podzielała rozczarowania moich rodziców, gdyż poszła do szkoły razem ze mną. Jej zdaniem ważniejsze są muzyka i relacje towarzyskie, niż tytuły naukowe, które się będzie zdobywało w zacisznym kącie biblioteki. Dla odmiany jej rodzice nie mieli żadnych oczekiwań względem jej przyszłości. Mówili: „Liceum czy zawodówka, bylebyś radziła sobie tam sama”.
Zazdrościłam jej tej swobody i braku presji, a ona mi troski i uwagi rodziców. Natura ludzka jest przewrotna, perfidna i obłudna do granic. Cokolwiek masz, chcesz czegoś innego. Gdybyśmy były identyczne, jak bliźniaczki, mogłybyśmy się zamienić miejscami na jakiś czas, by postawić się w sytuacji tej drugiej. Niestety, mimo podobnego wzrostu i biustu w rozmiarze B jesteśmy całkiem różne. Amela ma cienkie rude włosy za pupę, cerę bladą jak śnieg i małe skośne oczy jak Azjatka. Nijak to się ma do mojej napuszonej trwałej z odrostami od skóry na dwa centymetry i cery opalonej greckim słońcem, kontrastującej z półprzezroczystymi zielonymi tęczówkami.
– Wchodzimy? – Amela pogładziła mnie po ramieniu przed wejściem do szkoły. Nie mogłam się ruszyć. Czułam, że myśli zaczynają napływać jak wezbrana fala.
– Hej – zaczepił mnie przystojny brunet.
– Hej – odpowiedziałam zawstydzona, ale czarująca.
– Nowa?
– Tak. A ty?
– Nie. – Zaśmiał się. – Pokazać ci szkołę? – Poruszał brwiami, zapraszając mnie na wycieczkę.
– Chętnie. – Poszłam podekscytowana. Pachniałam tanią wodą toaletową z Zary i błyszczykiem tropikalnym, a on Abercrombiem. Zapachy mieszały się odrobinę, gdy szliśmy blisko siebie. Spojrzałam dyskretnie na chłopaka. Serce mi waliło, a pot skraplał się po plecach i spływał w kierunku pośladków.
– Tutaj jest pierwsze piętro…
– Bianka!!! – Amela wrzasnęła i pstryknęła mi przed oczami. – Już czas!
– Sorry… – Ocknęłam się, przecierając oczy palcami. Nerwowo spojrzałam w stronę furtki, by się upewnić, że to był tylko wytwór mojej wyobraźni. Niestety. – Znowu to… – mruknęłam. Nie musiałam nic tłumaczyć. Amelia była jedyną osobą, która wiedziała o stanie mojej zaburzonej psychiki. Po chwili dotknęłam pleców i poczułam kleistą wilgoć. Shit. Romantyczna scena była tylko psychozą, ale cholerny pot musiał być prawdziwy. Grrr!
– Masz chusteczkę? – Spojrzałam błagalnie na Amelię.
– Niestety. Ale nie pękaj. Zaraz wyschniesz. – Zaśmiała się, a ja szybko wyciągnęłam flakon perfum i dyskretnie spryskałam się od góry do dołu. Następnie po zrobieniu głębokiego wdechu i wydechu ścisnęłyśmy się za ręce i szczerząc zęby, wparadowałyśmy na teren naszego nowego czteroletniego imperium.
Rozejrzałam się po ludziach. Młodzież wyglądała zupełnie inaczej niż dzieciaki z podstawówki. Wszyscy byli tacy jacyś dorośli. Stali grupkami, nikt nie miał plecaka ze Star Wars. Zamiast warkoczy na włosach były kolorowe ombre i pasemka. Na zębach pobłyskiwały stałe aparaty, odbijające się w guzikach śnieżnobiałych koszulek polo. W oddali ktoś ukrywał się z elektronicznym papierosem, co zdegustowało Amelię, która dyskwalifikuje palaczy wszelkiego kalibru jako potencjalnych chłopaków.
– Pamiętaj, nigdy nie całuj się z popielniczką! – fuknęła i rzuciła chłodne spojrzenie w eter.
Ja byłam jak powietrze. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Żaden przystojniak nie zaprosił na spacer po terenie szkoły. Mimo tego moje organy wewnętrzne dygotały z euforii.
– Może nie będzie tak źle? – Westchnęłam, dając sobie szansę na pozytywne myślenie.
Pięć minut później pesymizm był już na swoim miejscu, bo zobaczyłam jego: najprzystojniejszego chłopaka, jakiego w życiu widziałam! Miał złote kręcone włosy, opadające aż na ramiona, rozkoszne dołeczki w policzkach, zęby białe i równe jak Mister Świata! Opierał się plecami o ścianę, trzymał otwartą książkę i ćwiczył wymawianie słowa morning z brytyjskim akcentem. Gdy wypowiadał głoski, podnosił wzrok znad tekstu i patrzył gdzieś w przestrzeń, zupełnie jakby był tylko on i pusty korytarz. Nie przeszkadzali mu tłumnie przepychający się uczniowie. Gadał do siebie, jakby ćwiczył rolę teatralną albo… albo był taki jak ja…? I wtedy właśnie serce mi zabiło po raz pierwszy.
Chłopak pomylony. Chłopak idealny! – pomyślałam. Gapiłam się jak stalkerka, aż tu ktoś mnie trącił barkiem i przemknął mi przed twarzą, zasłaniając na ułamek sekundy przystojniaka. Gdy z wypiekami na twarzy chciałam go jeszcze raz zobaczyć, została po nim tylko pusta plama na ścianie. Rozmył się jak duch. Wtedy dopadła mnie kolejna, tym razem koszmarna myśl: A może on nie był prawdziwy?! Może to wytwór mojej chorej wyobraźni?!
Zrobiło mi się gorąco. Sięgnęłam do plecaka po miętowego tic taca, którego ssałam, ilekroć pragnęłam napić się syropu. Nie przynosił on żadnej fizycznej ulgi, ale przez chwilę odwracał uwagę od źródła stresu. Amelia mówi, że dla mnie tic taki są jak papierosy dla palaczy. Po prostu muszę je ssać kilka razy dziennie, by się opanować. Może i tak, ale z dwojga złego po tic tacach przyjemnie się całować. Auć. Loczek – bo tak go będę nazywać – miał duże, równe usta. Na pewno całowałby doskonale.
Po siedmiu godzinach, dwudziestu ośmiu minutach i czternastu sekundach byłam znów w domu, ale wracałam myślami do szkoły. Długo nie mogłam zapomnieć o pięknym nieznajomym i ciągle usiłowałam dostrzec go gdzieś między korytarzami. Jako pierwszak nie czułam przyzwolenia do węszenia po całym gmachu. Szczególnie gdy dochodził mnie chichot:
– Kici-kici.
Może jutro… – wytłumaczyłam sobie naiwnie, choć akurat naiwność była jedną z moich ulubionych cech charakteru. Pozwalała mi na robienie rzeczy, których zabraniał rozsądek, a które niejednokrotnie ratowały mnie od totalnego dekadentyzmu albo przynajmniej oddalały go o dzień czy dwa.
Odrobiwszy zadanie domowe z matmy, którą na szczęście uwielbiałam, wyszłam na balkon pogadać z Romualdem. Usiadłam przy rattanowym stoliku i zamknąwszy oczy, wyobraziłam sobie, że cofam się o sto lat do romantycznego Avonlea. W mojej wyobraźni włożyłam falbaniastą suknię z bufkami i zaczęłam pisać:
„Drogi Romku, otula mnie ciepły popołudniowy wiatr, zderzający się z promieniami słonecznymi znikającymi za domem sąsiadów z czerwonej cegły. Liście drzew nieśmiało się poruszają, jakby o tej porze dnia już nie miały na nic siły. Patrzę na nie pod światło, a one jakby półprzezroczyste rzucają cienie na ścianę. Jest cicho. Jest świeżo. Nie wiem, czy ta świeżość to mój nowy start w nieznane, czy symptom odchodzącego lata”.
Nagle poczułam niepokój. Coś ścisnęło klatkę piersiową. Z bijącym sercem rzuciłam piórem i zatrzasnęłam Romana. Wzięłam głęboki wdech. Powietrze naprawdę pachniało świeżo: skoszoną trawą, pieczonym kurczakiem i arktyczną zawieruchą. Słońce całkiem schowało się za bliźniaczym domem stojącym na wprost naszego. Trzypiętrowa kondygnacja szybko zasłaniała zachód, skracając wrażenia dnia.
Trochę jak życie.
Westchnęłam.
Spojrzałam na leżącego Romana. Był gruby, czarny i łysiejący na bokach. Na środku miał napis „No pressure”. Uwielbiałam go. Ilekroć wzbierała we mnie fala emocji, mogłam się w niej zanurzyć, zalewając Romka. Trzymając go blisko, zmniejszałam kompulsywną potrzebę sprawdzania Messengera, Facebooka, WhatsAppa, TikToka, Vibera, Instagrama, Zary, H&M-a, Gmaila, WP, SMS-a, strony ZTM, menu Fabryki Pizzy, Tweetera, zdjęć, pogody, budzika, jeszcze raz Messengera i ostatniej konwersacji z Amelią na WhatsAppie.
Nie wiem czemu, ale nagle zaczęłam wyobrażać sobie dalsze dni w liceum. Początek poszedł gładko, ale nie wierzyłam, że tak mogłoby być do końca. Przede mną pierwsza klasówka, pierwsze odpytywanko, pierwsza jedynka, pierwsza miłość, pierwsza kłótnia i pierwsze godzenie się, pierwsza impreza!? OMG! Tyle nieprzewidywalnego! W mig lęk zaczął dyskutować z moją odwagą:
– Nie poradzisz sobie.
– Poradzę!
– Jesteś nikim.
– Sam jesteś!
– Jesteś zerem.
– Nieprawda!
– Jesteś słaba.
– Wal się!
– Jesteś psychiczna!
– I co z tego!
– Nie uda ci się.
– Mówię, wal się!
– Nie łudź się.
– Będę!
– Nie oczekuj.
– Nic ci do tego!
– Nie schudniesz!
Zatkało mnie…
Wieczorem nie mogłam zasnąć. Jak zwykle po emocjonalnym dniu. Przekręcałam się z boku na bok, z pleców na brzuch, z brzucha na plecy. Zamieniłam poduszkę z twardej na miękką, a potem zrzuciłam kołdrę i naciągnęłam koc w czarno-białe koty. Próbowałam odnaleźć komfortową pozycję, która ukoi moje zmęczone ciało i zszargane nerwy. Na szczęście noc jest jak tablica w szkole, a sen jak gąbka do ścierania kredy, więc następnego dnia obudziłam się lżejsza o wczorajsze dramaty. Włosy miałam potargane, każdy kosmyk sterczał w inną stronę. Uroki pozostałości trwałej. Nie polecam. Po rozczesaniu kołtunów związałam pasma w kucyk. Następnie poszłam zrobić poranną toaletę i ubrać się w coś modnego, ale nie krzykliwego. Założyłam czarną bluzę do pępka i czarną spódniczkę w stylu tenisowym.
Jak co rano zeszłam na śniadanie. Pachniało naleśnikami gryczanymi i kawą.
– Dzień dobry – przywitała mnie mama, trzymając kubek z americano. – „Kawa zawsze czarna jak noc i gorzka jak życie”, tak mawiał twój dziadek.
Uśmiechnęłam się i usiadłam przy kuchennym narożniku. Zapach łaskotał mój nos. Coraz bardziej ciągnęło mnie do tej aromatycznej zachcianki, którą dorośli porównywali do napoju bogów. Zaraz, a może to chodziło o piwo? – zasępiłam się. Do piwa mnie w ogóle nie ciągnęło, ale do kawy – wręcz przeciwnie.
Podeszłam do ekspresu, który uśmiechał się do mnie jak diler narkotyków. Mamił. Zachęcał. I obiecywał nirwanę. Z błyskiem w oczach nacisnęłam bezkofeinowe latte i czekałam na nie jak dziecko na Świętego Mikołaja. Mama postawiła na stole naleśniki z serem, które w ocenie mojego podniebienia idealnie komponowały się z mleczastą kawką. Na obrusie leżał magazyn popularnonaukowy. Strona była otwarta na artykule: Kamienie szlachetne – mity i fakty. Mój wzrok przykuł zielony jadeit.
– Czy to nie z tym kamieniem masz wałek do masażu twarzy? Podobnie wygląda.
– Yhm. – Mama, przełykając, pokiwała twierdząco głową.
– Ale tu jest napisane, że on „chroni przed wypadkami, przedłuża życie, odświeża uczucia…?!” – przeczytałam lekko kpiącym tonem, bo wydało mi się to absurdalnie nieprawdopodobne. – O nie! Jest lepsze: ponoć pomaga przy porodzie! – Teraz już wybuchnęłam śmiechem. – Może przecinają nim pępowinę?
Mama zmarszczyła zabawnie nos i ostentacyjnie przekręciła stronę na reklamę kosmetyków przeciwzmarszczkowych z jadem węża i śluzem ślimaka.
– Tylko doczytaj, czy to jad syntetyczny, czyli zwykła chemia imitująca jad, i czy śluz jest prawdziwy – wymądrzyłam się i przełknęłam kęs naleśnika.
Mama nasunęła okulary na nos i wlepiła wzrok w kolorowe zdjęcie.
– Oj, muszę lecieć! Pa! – zawołałam, kiedy mój wzrok zatrzymał się na zegarze ściennym. Z pełnymi ustami wybiegłam do przedpokoju założyć buty.
Mama posłała mi całusa na odległość i wróciła do lektury i kawy. Może jak będę dorosła, to też tak będę zaczynać poranki? – pomyślałam ogrzana ciepłym wyobrażeniem przyszłości.

 

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel