What's Wrong With You?
Czy życie zakochanej nastolatki może być proste?
Amelia odpowiedziałaby: nie.
Bianka: tak.
Czy przyjaźń może być lekiem na wszystko?
Amelia odpowiedziałaby: tak!
Bianka: tak!
Przygotuj się na lawinę emocji. Pełna śmiechu, łez i olśnień „O rany, to przecież
o mnie!” What’s Wrong With You? zagłębia się w to, co naprawdę znaczy dorastać,
leczyć rany i odnajdywać swoja drogę – nawet jeśli na własnych błędach i w chaosie.
W końcu życie nie jest idealne, prawda?
Fragment tekstu
ROZDZIAŁ 1
Oddział Psychiatryczny dla Młodzieży
Leżałam na boku. Gapiłam się na komarzycę giganta rozgniecioną na białej ścianie kilka centymetrów od moich oczu. Nogi miała połamane, odwłok doszczętnie zmiażdżony, wydzielina roztarta od głowy. Czy komary mają w sobie krew? Czy to, co z nich wychodzi, to cudza, ludzka, wypita? Lekcje biologii nie zapadały w mojej pamięci na długo. Właściwie… żadne lekcje nie zapadały w mojej pamięci na długo. One wpadały i wypadały… Wszystko inne było ciekawsze. Dziura w swetrze. Rysa na szybie. Nowa aplikacja, którą po prostu MUSIAŁAM zainstalować w przerwie między zajęciami! Zawinięty kosmyk włosów Bianki, tak zabawnie, że momentalnie przywołał skojarzenia ze ślimakiem, a ten z kolei przywodził na myśl obrzydliwe kremy, które stosowała moja matka. Tylko muzyka umiała przechwycić moją uwagę. Ona mnie pochłaniała bez reszty. Gdy w nią wchodziłam, mogłam godzinami jej nie opuszczać. Zapominając, że poza nami istnieje bolesny świat.
Szkoda, że od dawna jej nie słyszałam…
– Jak się dziś czuje nasza pacjentka? – Do pokoju wdarł się irytująco uśmiechnięty salowy. Stuk. Stuk. Stuk. Stuk. Mówił coś do mnie, ale w tej chwili słyszałam tylko jego drewniane klapki rytmicznie odbijające się od płytkowej podłogi. Szur. Szur. Szur. Przesunął stopami, poprawiając mi kołdrę, która jedną stroną zsunęła się z łóżka. Poruszał ustami, mrugał gęstymi rzęsami i gestykulował rękami. Brzdęk. Brzdęk. Zatrzęsła się metalowa poręcz w zderzeniu z zawieszonym na szyi identyfikatorem.
– No więc? – Stanął za mną, zapewne z rękami wsuniętymi do kieszeni fartucha. Stuk. Stuk. Kiwał się nieznacznie, o czym na pewno nie miał pojęcia. Po prostu jego temperament kazał mu się wciąż poruszać, a może to nadmiar kofeiny wypłukującej magnez z jego organizmu, którą spożywał co godzinę niczym noworodek mleko.
Cokolwiek to było, dobrze go rozumiałam. Moje ciało też potrzebowało się ruszyć. Potrzebowało wyjść i iść. Iść, aż poczuje piekące podeszwy stóp. Dlatego w tej chwili najbardziej na świecie marzyłam, by wreszcie wypuścili mnie z tego cholernego oddziału dla wariatów! Potrzebowałam poruszyć palcami i sprawdzić, czy wciąż umiem grać na pianinie, czy struny ukulele pasują do moich dłoni i czy skrzypce nie zapomniały ułożenia na moim ramieniu.
Nie potrafiłam sobie przypomnieć zbyt wiele. „Dramat antyczny” kojarzył mi się ze sklepem ze starociami. „Równanie różniczkowe” nie mówiło mi więcej niż formuła… równanie różniczkowe. Mój mózg nie wysilał się nawet o próbę zgadnięcia, co to takiego. A „związki chemiczne”, choć wiem, że takie są, nasuwały wyłącznie skojarzenie z naszą rodziną i jej toksycznymi relacjami.
Tylko muzyka sprawiała, że czułam się kompletna. Że czułam się jednością z ciałem i umysłem. Tylko muzyka pozwalała mi wejść w tunel świadomości i być. Naprawdę być.
– Halo, Ziemia do Amelii. – Salowy, na oko dwudziestokilkuletni, Gerard, zwany tutaj Garrym, nachylił się bliżej ucha, jakby naprawdę myślał, że go nie słyszę, że śpię…
– Nie śpię – mruknęłam i odwróciłam się do niego twarzą. Przekręcając się, zawinęłam się w kołdrę jak naleśnik, powodując natychmiastowy dyskomfort i wzmagając irytację. Silnym ruchem wyciągnęłam lewy bok kołdry i oswobodziłam ciało. Podciągnęłam się na rękach odrobinę wyżej i zmusiłam się do uśmiechu. Starałam się dobrze sprawować.
– Ahaaa… – powiedział przeciągle. – A udało ci się choć trochę przespać?
– Trochę. Chyba tak.
Garry pokręcił głową i sięgnął po zawieszony na łóżku wykres.
– A jak myślisz, od której do której przespałaś? Ile razy się budziłaś?
– Trudno powiedzieć…
Sen. Największe dobro, jakie Bóg podarował żywym istotom. Najbardziej niedoceniany i nieszanowany surowiec. Najczęstszy powód konfliktów młodych ludzi z pokoleniem ich rodziców. Dla mnie to jak wejście na K2.
– Powiedzmy, że mogłam zasnąć koło północy i obudziłam się po trzeciej.
– A potem udało ci się zasnąć? – Zaznaczył coś na wykresie.
– Starałam się… Liczyłam owce… barany… – Spuściłam wzrok, by nie widzieć jego min. Nie miałam ochoty tracić nadziei. Nie potrzebowałam przeczytać z jego grymasu, że nie jest dobrze. Wiedziałam to bez tego.
– A jak się teraz czujesz?
– Dobrze? – Uniosłam jeden róg ust, ukazując część nieumytych jeszcze zębów.
Garry zmrużył oczy w niedowierzaniu.
– Prawie… dobrze? – próbowałam dalej. – Trochę zmęczona. – Przyznałam się, choć tak naprawdę byłam bardzo zmęczona. Wykończona! Wciąż i wciąż. Leki, które mi zaczęli podawać, w ogóle nie działały, co podobno było normalne.
– O jedenastej masz terapię. Zjedz coś do tego czasu. – Przysunął mi talerz z nietkniętym śniadaniem. Obeschniętą kromką suchego chleba, wczorajszą wędliną i plastrem zielonego ogórka. – Z czasem poczujesz się lepiej. Zobaczysz.
Uśmiechnęłam się i wyobraziłam to „lepiej”. Jakby to mogło wyglądać? Jak czuje się człowiek, który kładzie się na przykład o dwudziestej trzeciej, zamyka oczy, zasypia. Po prostu zasypia. I śpi. Śpi bez przerwy do szóstej rano! Potem otwiera oczy, przeciąga się i czuje się wyspany.
– Nazywam się Amelia i od wielu lat cierpię na bezsenność.
ROZDZIAŁ 2
Bezsenność
Bezsenność doprowadziła mnie do miejsca, w którym leżę. Do białej, wykrochmalonej pościeli, metalowych poręczy i zapachu chemikaliów z kibla. Depresja się tylko doczepiła jak sklejona pianka Haribo. Dostałam ją w gratisowym pakiecie jako wynik wielu lat bez snu, bez miłości i bez poczucia liczenia się. Depresja wgryzła się w moją osobowość i z każdym dniem czuła się u mnie lepiej. Podpowiadała mi, by się odciąć, by zerwać kontakty, by znieruchomieć i zniknąć. Szeptała, że znaczę jeszcze mniej, niż znaczyłam, że nikt mnie nie chce i że jestem nędznym darmozjadem, który wszystko zaczyna, a niczego nie kończy. Wspierała mnie w myśleniu o sobie źle i dopingowała, gdy decydowałam zostać cały dzień w łóżku. Otulała mnie czarnym kocem przeczuć, że nic nie znaczę i że nic nigdy nie będę znaczyć. Dla nikogo. Szczególnie dla siebie.
Musiałam jednak przyznać, że z tej całej „suicite tragedy”, (która po prawdzie, wydarzyła się zupełnie niechcący, ale na razie jeszcze nikt nie chce w to uwierzyć!), wyszła jedna dobra rzecz: ludzie przestali ode mnie OCZEKIWAĆ. Oczekiwać uśmiechu, rozmowy, czegokolwiek. Mogłam mieć wywalone i milczeć tak długo, jak potrzebowałam i nikt nie nazywał mnie sfochowaną, obrażoną, chamską. Mogłam odmówić spotkania z Bianką, mogłam poprosić o słuchawki i odciąć się od spojrzeń rodziców, którzy nagle przypomnieli sobie o istnieniu córki (zapewne dlatego, że chcieli bym szybko wróciła do zdrowia, bo to by pozwoliło mi wyjść do domu. A wtedy mogłabym znów stać się niewidzialna, bezproblemowa, przezroczysta). Oczywiście za wyjątkiem tego, że tak się nie stanie… Że nic już nigdy nie wróci do normy. Że to, co jeszcze kilka dni temu wydawało się normalne, naprawdę było źródłem toksyn, które nagromadziły się w moim wnętrzu, męczyły i wykańczały mnie dzień po dniu jak kapiący kran, który kropla po kropli zażółca emaliowaną powierzchnię, aż rdza przyciągnie uwagę.
– Narobiłaś nam stracha, siostra. – powiedział Oskar, siedząc przy mnie i obracając w palcach breloczek z kluczami od skutera. Brzdęk przypominał muzykę, której mi wciąż brakowało, więc nie przerywałam mu tej zabawy.
Starał się grać wzorowego brata. Ale mi ciężko było kupić tę jego nagłą życzliwość.
Zbyt długo byłam śmieciem w jego oczach, bym z dnia na dzień, pod wpływem magicznych pastylek, wymazała przeszłość.
Ale doceniałam, że przychodził codziennie, by czytać mi książki, których nie kończyliśmy… Za każdym razem zaczynaliśmy nową. Ciężko mi było się skupić i szybko traciłam koncentrację. A może wciąż szukałam tej jednej historii, która będzie w równym stopniu szczęśliwa, co tragiczna, wypchana po brzegi humorem, nadzieją i światłem? Nie wiem. Nic nie wiedziałam. Wszystko było nowe. A najbardziej: poświęcana mi UWAGA.
– Nie chciałam, przepraszam. – Ścisnęłam kołdrę.
Terapeutka zabroniła mi przepraszać za to, co się stało. Kazała to zaakceptować i z czasem pokochać.
Pokochać? Nie mieściło mi się to w głowie. Poziom miłości do samej siebie w skali od zera do dziesięciu wciąż wynosił minus siedem.
– Nic nie szkodzi. Byłem dupnym bratem. – Spojrzałam na niego, ale on nie podnosił wzroku. Gładził metalową zawieszkę w kształcie deski surfingowej, którą kupiliśmy lata temu na wspólnych wakacjach na Fuerteventurze.
– Fajnie wtedy było, co?
– Hm? – mruknął i wyrwał się z zamyślenia.
– Wtedy na Fuercie. Byłam jeszcze na tyle mała, że nie naciskałam ci na odciski – zaśmiałam się ironicznie. – I rodzice się dogadywali albo… sprawiali takie wrażenie.
– Taak. – Spojrzał mi w oczy, ukazując totalne rozwalenie. Przeraził mnie. Zasmucił. Zmroził. Nie płakał, ale wyglądał, jakby zawalił mu się świat. A przecież to ja leżałam na oddziale freaków, a nie on. Skąd w nim ten ból?
– To był dobry czas – dodał. – Chętnie bym się cofnął do niego. Może udałoby się uratować naszą… – przerwał – rodzinę.
Zamilkliśmy.
Pokój, w którym mnie położyli, nie miał żadnych mebli. Tylko łóżko, krzesło i małą szafkę na kółkach. A! Jeszcze okno. A w nim obowiązkowa krata, co by nikomu nie przyszło do głowy z niego skoczyć.
Oskar wstał i podszedł do parapetu. Oparł się i nabrał głęboko powietrza. Widziałam, że też go coś trapi, ale nie miałam siły pytać. Nie miałam siły wnikać w cudze problemy, przejmować się wszystkimi dookoła.
– Jestem zmęczona. Pójdziesz już? – zapytałam najłagodniej jak potrafiłam. Nie chciałam go dłużej obligować do siedzenia ze mną.
– Jasne. – Odwrócił się, a na jego twarzy odmalowała się ulga. – Będę jutro. Co wypożyczyć?
– Gdzie jesteś piękny świecie? Sally Rooney.
– Wyśpij się – rzucił, a mnie coś zakłuło w środku.
– Postaram się.
To nie było kłamstwo. Naprawdę codziennie się starałam. Tylko… tylko wciąż nie wychodziło.
ROZDZIAŁ 3
Terapeuta
– Jak się dziś czujesz? – standardowe pytanie pana Adama, bez którego nie przechodziliśmy nigdy dalej. Bywało, że na tym utykaliśmy przez całą godzinę, bo ja myślałam nad odpowiedzią. Przytępienie czyli NIC, które czułam naprawdę utrudniało sformułowanie logicznego zdania.
– Lepiej. – Nie ściemniałam. Zrozumiałam, że oni doskonale widzą, gdy dzieciak łże, więc przestałam. Zupełnie jakby telepatycznie prześwietlali nam mózgi. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie. Ja na łóżku, on na krześle. Światło wpadające do pokoju było jasne i pogodne. Nadchodziło lato. Do końca roku szkolnego został miesiąc, ale planowałam go ominąć. Ominąć: wystawienie ocen, ognisko klasowe, galę z okazji zakończenia roku szkolnego. Nauczyciele wczuli się w dramatyczną sytuację, poszli mi na rękę i zlecili wykonanie kilku projektów, by przepuścić mnie do drugiej klasy. Miałam to zrobić w domu, by dobić jakichkolwiek ocen. Oczywiście wszystko wykonają za mnie Bianka, Oskar i starzy. Tylko szkoły muzycznej nie uda mi się zaliczyć. Tego jednego nikt za mnie nie może zrobić. Ale… w tej chwili nie czułam ani smutku, ani radości. Siedziałam obojętna na wszystko i patrzyłam na Adama stukającego długopisem w kartkę. Ciekawe, jakie skrywa sekrety? Jakie ma zaburzenia i problemy?
– Czy to nie jest zabronione, byś był moim i Bianki psychoterapeutą? Nie ma konfliktu interesów?
– Nie ma. Nie jesteście spokrewnione. Poza tym sama o mnie prosiłaś.
– Serio? – Zmrużyłam oczy. Nie pamiętam tego. W ogóle mało pamiętam. Jak czarna plama atramentu, wylana i roztarta na wszystkich wspomnieniach. Wyparcie? Leki?
– Skoro wspomniałaś o Biance, może chcesz o niej porozmawiać? Była u ciebie ostatnio?
Westchnęłam, bo znów nie umiałam rozeznać się, czy chcę o niej gadać. W sumie mogłam, bo przynajmniej nie musiałabym zastanawiać się, jak się czuję, ale czy naprawdę chciałam?
– Bianka się stara wszystko naprawić. Przejęła się.
Powiedziałam to, a potem dotarło do mnie, że przecież on to na pewno wie. Na pewno przerabiali na terapii mój przypadek i… wkurzyłam się trochę. Ukłucie przeszyło mi brzuch. Poprawiłam się na łóżku, z którego się trochę zsunęłam. Powinnam się ucieszyć, że COŚ POCZUŁAM, że coś we mnie drgnęło. Szkoda, że to bolesne uczucie.
– Chyba powinnam poszukać nowego terapeuty.
Adam się zakrztusił, bo akurat upijał łyk wody. Kasłał tak długo, że prawie wstałam, żeby klepnąć go w plecy. Boże, a gdyby teraz umarł z powodu zachłyśnięcia, czy to byłaby moja wina?
– Rozumiem. Pacjent musi czuć kliknięcie z psychoterapeutą i bardzo często ten pierwszy nie jest ostatnim. Znajdziemy ci kogoś innego. Może kobietę. Ale to chwilę zajmie. Z każdym miesiącem przybywa coraz więcej pacjentów. – dodał ze smutkiem. – Zgłoszę to ordynatorowi szpitala.
Powiedział to, wstał i wyszedł.
Zatkało mnie.
Nie spodziewałam się, że moje słowa mogą mieć moc sprawczą. Że ktoś się z nimi liczy. Pewnie powinnam mieć wyrzuty sumienia, jakieś przykre odczucia, że uraziłam go czy coś, ale nie miałam. Wciąż czułam NIC. Także jeden zero dla leków, którymi mnie faszerują.
Minuty. Godziny. Dni. W pokoju nie wisiał zegar, bym nie kontrolowała upływu czasu. Telefon dostawałam w określonych porach i zabierano mi go, by niebieskie światło nie bodźcowało mojego delikatnego układu nerwowego, bym nie podnosiła poziomu lęku, czytając wiadomości i bym nie stresowała się nadchodzącym snem. Lekarze chcieli, bym zaczęła słuchać organizmu i bym złapała rytm dnia i nocy.
Taaak… Ja też bym chciała. Od lat o tym marzyłam. Ale nigdy wcześniej nikt nie próbował mi w tym pomóc, dlatego poddałam się wszystkim zaleceniom, także tym absurdalnym jak zaciemnianie okien, nakładanie maseczki na oczy, obciążanie mnie specjalną kołdrą i wtykanie koreczków do uszu. Dlaczego absurdalnym? Bo gdyby rzeczywiście działały, dawno spałabym jak niemowlę (to powiedzenie jest również absurdalne, bo większość niemowląt ma problemy ze snem! A może przeciwnie? Może źle je zinterpretowaliśmy? Może „spać jak niemowlę” nie znaczy „spać dobrze, mocno, długo”, tylko właśnie „nie móc spać? krzyczeć? płakać?” To ma znacznie więcej sensu!).
– Dziś dodatkowo wprowadzimy ci melatoninę. To naturalny suplement, który nie uzależnia, łagodzi nerwy, reguluje emocje. Jest zalecany w problemach ze snem, przy jetlagu. Spróbujemy – podczas wieczornego obchodu zakomunikował mi lekarz prowadzący. Od początku pobytu zmienili mi lekarza już trzeci raz. Tłumaczyli urlopami, które się właśnie zaczęły. Lato. Przyszło i sobie było. Tak jak ja sobie tu leżałam i czekałam, aż wyjdę.
– Okej – kiwnęłam pokornie, bo naprawdę chciałam być wzorową pacjentką. Łudziłam się, że za dobre sprawowanie zwolnią mnie wcześniej. Jak z więzienia.
– Czy mogę o coś zapytać? – Odłożyłam książkę, którą czytałam, nim wszedł. Lekarz opuścił ręce, wyrażając gotowość słuchania. Wpatrzył się w moje oczy, aż miałam ochotę odwrócić wzrok.
– Czy naprawdę da się wyleczyć z bezsenności, da się wyregulować ten cały rytm snu i funkcjonować normalnie? Znacie przypadki, którym się to udało?
Potrzebowałam tej informacji. Potrzebowałam dobrej wiadomości. Potrzebowałam nadziei, bym mogła się jej uczepić. Wbić szpony i wisieć.
– Chciałabym nie czuć tego zmęczenia… Tego okropnego wyczerpania, które od lat ciągnie mnie w dół.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Nie zostawimy cię z tym samej.
Choć nie usłyszałam niczego obiecującego, poleciały mi łzy. Mnóstwo łez, które nie chciały przestać płynąć. Gdybym miała teraz telefon, włączyłabym ścieżkę instrumentalną Aarona Zigmana z filmu Bez mojej zgody. Na szczęście znałam ją na pamięć. Często grałam na pianinie Looking at the Journal. Mogłam go odtwarzać w głowie. Tę powtarzalną frazę, linię klawiszy. Koiła mnie i wprowadzała w rodzaj transu. Potrafiłam się zafiksować i godzinami grać jeden fragment.
ROZDZIAŁ 4
NORMALNA
Wczoraj znów nie udało się zasnąć, mimo leków.
To nic. Dziś też jest dzień.
Lekarze rozpisali mi farmakologię na sen na pół roku, ale ja bardzo bym chciała móc spać tak po prostu. Jak zwykli ludzie… Budzić się rano skoro świt. Słuchać śpiewu ptaków, przecierać oczy i jeść małe śniadanie. Potem wychodzić do szkoły, nie zapadać w sen zimowy w ciągu dnia, popołudniami grać i wieczorem, po miłej kąpieli, z ogórkową maseczką, kłaść się, zamykać oczy i odpływać. I znowu budzić się.
Chciałabym czuć się NORMALNA.
– Powiedzieli, że w tym tygodniu cię wypiszą! – do pokoju wpadł Oskar. Przejęty jakby wygrał darmowe kupony do KFC. – Starzy właśnie rozmawiają z ordynatorem. Dostają niezły wycisk. – Rozłożył się na krześle i zaplótł ręce na karku. Schudł i rozrósł się w ramionach. Jego słowa dotarły do mnie z opóźnieniem.
– Nie cieszysz się?! – Uniósł brwi.
– Cieszę. Nie widać?
No właśnie. Okazywanie emocji w połączeniu z antydepresantami można było porównać do miny księdza w konfesjonale. Cokolwiek by usłyszał, poker face.
Oskar odpuścił.
– Jak sytuacja w domu? – znowu z opóźnieniem dotarła do mnie informacja, że u doktora są rodzice. Oboje. W komplecie. To dość niezwyczajne. Ich małżeństwo trwało, ale drogi dawno się rozeszły. Nic nie robili wspólnie za wyjątkiem zajadłych kłótni. Ojciec regularnie opróżniał butelki alko, matka wyjeżdżała służbowo z cholera wie kim. Nasza rodzina funkcjonowała tylko dlatego, że się uzależniła od siebie jak od wąchanego codziennie kleju. Ale coś mi mówiło, że gdyby nadarzyła się jakakolwiek okazja, nie wiem, nagłe tsunami, wszystko by się rozpadło.
– W domu? – Oskar zakpił. – Bez zmian, choć wstrząsnęłaś podłogą. I wywróciłaś to i owo. Starzy zaczęli rozmawiać. A raczej przekrzykiwać się, czyja to wina.
– Doszli do czegoś?
– Tak. Do talerzy kuchennych, których już nie ma, bo je zamiotłem.
– Czyli bez zmian.
– Dokładnie.
Westchnęłam.
Po minucie rozległo się pukanie. Napięłam odruchowo mięśnie. Otworzyły się drzwi i do środka weszli dorośli.




