Wyrok
Wyrok, Christina Dalcher
Nowe prawo ma na celu wyeliminowanie orzekania kary śmierci.
Prokurator, który jej się domaga, stawia na szali własne życie, jeśli w przyszłości skazany okaże się niewinny.
Justine Boucher nie ma żadnych wątpliwości. W świetle przytłaczających dowodów w sprawie o brutalne morderstwo wnosi o wymierzenie najwyższej kary. Sąd przychyla się do jej wniosku. Wyrok zostaje wykonany.
A jeśli się myliła?
Z czasem pojawiają się dowody wskazujące na winę nowego podejrzanego. Nad Justine zawisa groźba egzekucji bez prawa do procesu.
Fascynujący thriller, będący ważnym głosem w dyskusji o karze śmierci.
Christina Dalcher jest autorką powieści VOX, Q i Femlandia, które trafiły na listę bestsellerów „Sunday Timesa”. Uzyskała doktorat z językoznawstwa teoretycznego na Uniwersytecie Georgetown. Wraz z mężem mieszka na przemian na południu Stanów Zjednoczonych i w Neapolu we Włoszech.
Fragment książki
Więzień nr 39384, cela śmierci
Gdyby nie to, że mam umrzeć, na tym ta historia by się zakończyła. Nie byłoby początku ani końca, zupełnie nic ciekawego, tylko kolejny opublikowany własnym sumptem dziennik więzienny, który sprzedawałby się o wiele gorzej niż wspomnienia lorda Jeffreya Archera z pobytów w rozmaitych miejscach odosobnienia. Moje nazwisko nie pojawiałoby się na ustach prezenterów wiadomości, rodziców i uczniów, lecz zostałoby zapomniane. Byłbym tylko numerem, rządkiem cyfr na pomarańczowym kombinezonie, nikt nie pamiętałby mojej twarzy ani imienia.
Oprócz Emily. Emily by mnie pamiętała. Jake Junior też.
Podczas jednej z ostatnich wizyt, po tym, jak spędzili prawie godzinę przy kontroli bezpieczeństwa, a Emily musiała zdjąć biustonosz z fiszbinami i zmienić swoje najlepsze buty (te z ładnymi sprzączkami, które kupiłem jej na ostatnie urodziny) na za duże kapcie bez metalowych ozdób, nie rozmawialiśmy wiele. Jake Junior, rozdrażniony tym, że jeden z kontrolerów odebrał mu cenne plastikowe wiaderko z klockami Lego, pocałował mnie szybko i zamilkł. Nienawidziłem ich za to, że zabrali mu zabawki. Tak jakbym mógł zbudować sobie wyjście ewakuacyjne z torby plastikowych klocków. Jezu słodki.
Wtedy miałem jeszcze widzenia z kontaktem bezpośrednim. Emily mnie objęła. Uścisk był przyjemny i wystarczająco długi, by mój stary silnik pod pomarańczowym poliestrem zaczął mruczeć, ale na tyle krótki, żeby w głowach strażników stojących w rogach pokoju nie zdążyły się włączyć sygnały alarmowe. Potem usiadła, patrząc na mnie spod delikatnych jak u dziecka rzęs. Tego ranka nie były pomalowane; pewnie się obawiała, że tusz mógłby się rozmazać, gdyby rozmowa przybrała zły obrót, a nawet gdyby nie.
Jake spojrzał na mój kombinezon i stwierdził, że wygląda jak strój roboczy mechanika, tylko w innym kolorze.
– Mechanicy mają niebieskie kombinezony.
Ponad szerokim stołem zmierzwiłem jego włosy, od ostatniego widzenia świeżo przystrzyżone i sterczące na czubku głowy, jakby przygniótł je podczas snu.
– Tak. Na niebieskim nie widać tak smaru i innych plam – powiedziałem.
Potem długo milczeliśmy.
Nie padały takie zdania jak:
– Kiedy wrócisz do domu?
czy
– Chłopaki w warsztacie kupią beczkę piwa i urządzą imprezę, kiedy wyjdziesz.
albo
– Nie mogę się już doczekać, kiedy wrócisz do naszego łóżka.
Takie gadanie dobre jest dla mężczyzn z Bloku C i ich rodzin. Nie dla mnie. Nie dla Emily i Jake’a.
Nasze rozmowy wyglądały inaczej:
– Do środy trzeba podpisać dokumenty dotyczące domu.
– Mama i tata przygotowali wolny pokój dla mnie i dla Jake’a Juniora.
– Marty Kray, ten, który mieszka przy naszej ulicy, kupił twojego forda. Dał mniej, niż chciałeś, ale to zawsze coś.
Same konkrety. Przygotowania do końca, który miał nadejść już wkrótce.
Starałem się nie liczyć w myślach, ile pozostało tych widzeń. Jeszcze jedno, dwa, trzy zwykłe widzenia – o ile można nazwać „zwykłym” widzeniem takie, gdy siedzi się po przeciwnych stronach szerokiego metalowego stołu pod nieustającą obserwacją trzech uzbrojonych strażników, i dozwolony jest tylko przelotny dotyk. A potem jeszcze jedno widzenie. Ostatnie. Starałem się nie zastanawiać, o czym będziemy rozmawiać – lub o czym nie będziemy rozmawiać – podczas tego ostatniego spotkania.
Te myśli zachowywałem na noce, kiedy byłem sam. Kiedy Emily nie mogła zobaczyć moich łez.
Któregoś dnia znów ich zobaczę – moją kochaną Emily z oczami, które zaglądają ci do samego dna duszy, które widzą, co jest kłamstwem, a co prawdą. Mojego małego Jake’a – choć wtedy będzie już dorosłym mężczyzną, a nie sześciolatkiem. Może będzie absolwentem college’u, może się ożeni, może zostanie gwiazdą rocka albo pisarzem. Kto może wiedzieć, dokąd zaprowadzi go życie? Nikt tego nie może wiedzieć. Ale mam cholerną nadzieję, że skończy lepiej niż jego ojciec.
Ją też zobaczę – kobietę, która napisała zakończenie mojej historii. Może wyciągnę rękę i ją odepchnę. Może jej wybaczę. To pierwsze jest bardziej prawdopodobne. Nie mogę mieć pewności, dopóki nie padnie ostatnie słowo tej opowieści. Dla niej, kiedy znów się spotkamy, będę tylko kilkoma słowami na papierze.
Ostatnio miałem dużo czasu na pisanie słów. Ale czas się kończy.
Rozdział pierwszy
Tego popołudnia, kiedy siedzę w gabinecie sędzi Petrus, po głowie krążą mi dwa słowa. Jedno z nich to „morderstwo”. Drugie to „pewność”. Mojej prawniczej duszy nie podoba się żadne z nich z osobna, a połączone brzmią jeszcze gorzej.
– No więc? – Carmela Petrus spogląda na zegarek. Bardziej przypomina stracha na wróble niż kobietę. Liczne liftingi upodobniły ją do obrazu Picassa – same ostre kąty i linie proste. Jest żywym dowodem na to, że nie można oceniać książki po okładce. W środku Petrus jest dobrą kobietą. Empatyczną. Wie, co powiem i dlaczego to powiem.
Nie tylko ona czeka. Reporterzy zaczęli się gromadzić na zewnątrz już ponad godzinę temu, a rodzina przyszła jeszcze wcześ-
niej. Właściwie nie rodzina, a dwie rodziny – kiedy usłyszą moją decyzję, jedna będzie wiwatować, a druga buczeć. Reszta publiczności zgrabnie podzieliła się na dwie grupy u stóp schodów przed gmachem sądu. Krążą dokoła z ręcznie wypisanymi tabliczkami. Połowa chce zesłać tego więźnia jak najniżej, do jakiejś zamkniętej na klucz piwnicy, z której nie ma żadnych szans uciec. Druga połowa trzyma tabliczki z napisami:
EGZEKUCJA PRAWA, A NIE LUDZI!
EGZEKUCJA TO ZALEGALIZOWANE ZABÓJSTWO!
DLACZEGO ZABIJAMY LUDZI, KTÓRZY ZABIJAJĄ LUDZI, ŻEBY POKAZAĆ, ŻE ZABIJANIE JEST ZŁEM?
Myślę, że jeśli kiedykolwiek widziałam sprawę, w której byłby nadmiar obciążających dowodów, to właśnie jest ta sprawa. I zakończy się tym, że po pięciu minutach rozważań ława przysięgłych jednogłośnie wyda wyrok skazujący. Na litość boską, oskarżona się przyznała!
Ale.
Zawsze jest jakieś „ale”. Powinno być. W umyśle prokuratora musi pojawić się ta ostatnia uporczywa wątpliwość, to pytanie, na które nie da się odpowiedzieć. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
A jeśli się mylę?
Znów odzywa się Petrus, niecierpliwie, lecz bez wrogości. Wie, jaka jest stawka.
– No więc?
Słyszę, jak strumień powietrza z wentylatora pod sufitem przesuwa po biurku formularz i jego krawędź zaczyna lekko trzepotać. To jak kropka nad i postawiona przez ponury sędziowski pokój. Nie muszę patrzeć na formularz, czytać kilku zwięzłych zdań napisanych prawniczym żargonem, spoglądać na wykropkowane linie czekające na podpis i datę. Po uchwaleniu ustawy stanowej o środkach naprawczych tekst tego formularza znalazł się na pierwszych stronach wszystkich gazet w całym kraju.
Przez głowę przebiegają mi przyszłe nagłówki. Jeszcze ich nie napisano, ale może się tak zdarzyć.
badanie DNA UJAWNIA KRYTYCZNY BŁĄD
SĄD APELACYJNY Odrzuca WYROK skazujący
Pośmiertna rehabilitacja OFIARY
PROKURATOR z WIRGINII Skazana NA ŚMIERĆ
– Justine, oni czekają. – To znowu Petrus. Słyszę postukiwanie wypolerowanego paznokcia o formularz na drewnianym biurku. – Musisz zdecydować.
Wszyscy czekają. Opinia publiczna, prasa, rodzina siedemnastoletniego wyróżniającego się ucznia, którego morderstwo jest przedmiotem nadchodzącego procesu, oraz rodzina kobiety, która go zabiła. Setki studentów i nauczycieli, którzy wzięli jednodniowy urlop od codziennej rutyny za falistymi murami najbardziej prestiżowego uniwersytetu publicznego w Wirginii, żeby czekać tu na moją decyzję.
Znienawidzą mnie. Cóż, połowa z nich mnie znienawidzi. Ale nienawiść da się przetrwać. Nienawiść nie zabija. Nienawiść to nie to samo co śmiercionośny koktajl przepływający przez żyły albo prąd o napięciu dwóch tysięcy woltów, który zatrzymuje pracę serca. Albo, jeszcze gorzej, dożywotnie poczucie winy.
Biorę arkusz papieru z ręki Petrus i czytam tekst:
Ja, Justine Callaghan, główna oskarżycielka w sprawie Charlotte Thorne z oskarżenia publicznego, niniejszym wnoszę o karę śmierci. Oświadczam, że w przypadku przyszłego uniewinnienia oskarżonej sama stanę na jej miejscu, co będzie służyło jako pełne i sprawiedliwe naprawienie krzywdy zgodnie z Ustawą o środkach naprawczych z 2016 r.
Te dwa słowa wciąż krążą w moim umyśle. Wina. Pewność.
Charlotte Thorne jest winna morderstwa. Jestem tego pewna.
Rozdział drugi
Z dwoma wyjątkami – o jednym z nich nie mam ochoty myśleć – od siedmiu lat żaden prokurator w Wirginii nie domagał się kary śmierci. To drastyczny spadek w porównaniu z siedemdziesięcioma kilkoma osobami straconymi w latach dziewięćdziesiątych. Po uchwaleniu Ustawy o środkach naprawczych wszyscy przedstawiciele mojego zawodu, mężczyźni i kobiety, byli przerażeni jak cholera. Podobnie było w kilku innych politycznie podzielonych stanach – na Florydzie, w Karolinie Północnej, w Nevadzie.
Mój mąż, gdyby tu był, puchłby z dumy z mojego powodu.
Petrus chrząka.
– Nie chciałabym być na twoim miejscu, Justine. Tym razem zjedzą cię żywcem. – Przeciera oczy, milknie i jej palce przesuwają się na skronie, gdzie zaczynają zataczać kółeczka. W tej chwili Petrus nie przypomina sędzi, lecz raczej ćmę barową po ciężkim weekendzie. – Pieprzona Ustawa o środkach naprawczych. Dlaczego wszystko nie mogło zostać po staremu?
Ma na myśli stanowy zakaz wykonywania kary śmierci. I wyjątek od tego zakazu, znany jako Ustawa o środkach naprawczych.
Wirginia już od kilkudziesięciu lat nie jest jednolitym stanem, w każdym razie funkcjonalnie. Wystarczy spojrzeć na wyniki jakichkolwiek wyborów i linie podziału. Rysują się one jasno: postępowcy na północnych przedmieściach Waszyngtonu DC, w miastach uniwersyteckich Charlottesville i Williamsburg, w Richmond i na południowym wschodzie; bogobojni konserwatyści z dziada pradziada w wielu innych miejscach. Niemal równy podział pięćdziesiąt na pięćdziesiąt procent między niebieskim a czerwonym to tykająca bomba zegarowa. I zarazem to niemal idealny model całego kraju. W chwili, gdy tu stoję, dwadzieścia siedem stanów stosuje karę śmierci, pozostałe dwadzieścia trzy stany jej nie stosują. Sześćdziesiąt procent wyborców chce alternatywnej kary – na przykład dożywocia bez możliwości wcześniejszego zwolnienia – ale ponad jedna trzecia jest zadowolona z obecnego stanu rzeczy.
Nigdy nie rozumiałam tej jednej trzeciej populacji. Przypuszczam, że tylko dzięki nieznajomości niektórych twardych faktów mogą się trzymać swoich opinii jak pijany płotu. Nie wiedzą, jak często popełniane są błędy – każdego roku średnio czterech skazanych na karę śmierci zostaje uniewinnionych. Nie zdają sobie sprawy, że egzekucje nie mają żadnego wpływu na obniżenie wskaźników zabójstw. I choć krzyczą o kosztach dożywotniego utrzymywania w więzieniach wszystkich skazanych za morderstwa pierwszego stopnia, nie mają pojęcia, że jeden przypadek kary śmierci w Teksasie to koszt ponad dwóch milionów dolarów – trzy razy więcej, niż kosztuje umieszczenie kogoś w jednej celi na czterdzieści lat. Więc chcą zobaczyć człowieka na krześle. Albo na wózku. Albo w komorze gazowej.
Chodzi o emocje.
Zawsze mam ochotę zadać tym trzydziestu procentom, tym zagorzałym zwolennikom kary śmierci, bardzo proste pytanie: co poczujesz, jeśli ten człowiek na krześle, na wózku lub w komorze gazowej okaże się niewinny? Ale znam odpowiedź. Są odpowiednie procedury. Mieli możliwość się odwołać. W prawie nie ma miejsca na pomyłki.
– Chcę powiedzieć – mówi Petrus, wyrywając mnie ze statystycznego koszmaru – że nie znoszę tego gównianego gadania: „Mamy zakaz, ale…”. Chcecie się pozbyć egzekucji, w porządku. Świetnie. Zgadzam się. Pozbądźcie się ich. Ogromnie by mi to ułatwiło pracę. Ale nie uchylajcie kilka lat później tylnych drzwi z powodu jakiegoś gnojka, duchowego spadkobiercy Hannibala Lectera i Charlesa Mansona. Matko Boska z którego bądź kościoła, co oni sobie, kurwa, myśleli?
– Chcieli zachować swoje mandaty w parlamencie – mówię. – I odpowiednia sprawa pojawiła się akurat w odpowiedniej chwili. Ustawa o środkach naprawczych miała wszystkich uszczęśliwić. Jedna trzecia populacji, która domagała się sprawiedliwości, dostała to, czego chciała – przywrócenie kary śmierci. Pozostali też dostali to, czego chcieli – polisę ubezpieczeniową, dzięki której żaden prokurator nie będzie się domagał kary śmierci. Chyba nie masz ochoty ponownie tego roztrząsać?
Jej palce znów wędrują do oczu, żeby zetrzeć z nich ból albo żeby nie musiała na nowo oglądać zdjęć dowodowych. Stawiam na to drugie i mimowolnie zamykam oczy, odcinając się od obrazów drobnych ciał. Macha ręką, jakby odganiała owada.
– Nie. Ten proces wciąż śni mi się w koszmarach. W każdym razie – Petrus wskazuje ruchem głowy na okno, za którym czeka tłum – Thorne jest kobietą, więc może potraktują cię ulgowo. Wiesz, że ludzie zawsze niechętnie patrzyli na egzekucje kobiet.
– Bardzo. Galanteria jeszcze nie zginęła, chociaż czasem może się tak wydawać.
W gruncie rzeczy zdawało się, że rycerskie traktowanie morderczyń zawsze miało się dobrze. Istniał w systemie pewien opór przed skazywaniem kobiet na śmierć – oczywiście chyba że przestępstwo było postrzegane jako „niekobiece”. Spośród pięćdziesięciu kilku kobiet, które w ostatnich czasach trafiły do cel śmierci, większość to były takie, które powszechnie uważa się za złe kobiety – skazane za gwałty ze skutkiem śmiertelnym, dzieciobójstwo lub zabicie innej kobiety. Innymi słowy, trzeba było być prawdziwą femme fatale.
Inaczej jest z mężczyznami. Kiedy jeszcze mieliśmy karę śmierci, jeśli mężczyzna zabił, skazywano go na śmierć. Żadna ława przysięgłych ani prokurator nigdy nie brali pod uwagę przy podejmowaniu decyzji męskości skazanego. Może dlatego na każdą kobietę w celi śmierci zawsze przypadało pięćdziesięciu mężczyzn, choć w liczbie zabójstw przewyższali kobiety tylko siedmiokrotnie.
Jak wspomniałam, galanteria wobec kobiet jeszcze nie zniknęła do końca. Chyba że mówimy o złej kobiecie. A Charlotte Thorne to klasyczna zła kobieta.
– W tym przypadku nie sądzę, by patrzyli aż tak niechętnie, Carmelo – mówię. – Nikt, kto spojrzy na Thorne, nie widzi w niej kobiety. Widzą zimnokrwistą morderczynię, potwora, kogoś takiego jak ta prostytutka z parkingu dla ciężarówek na Florydzie dwadzieścia pięć lat temu.
Petrus wydaje dźwięk czystego obrzydzenia i odpowiada:
– Potwora. No tak. – Patrzy na formularz w mojej dłoni, na skrawek papieru, który może zamienić dożywocie w wyrok śmierci dla Charlotte Thorne. – Jeśli wniesiesz o śmierć, Justine, to wiem, że wyrok zapadnie. Jestem tego pewna.
Ja też jestem pewna.
Ale.
Pozwalam, by formularz znów opadł na jej biurko. Niepodpisany.
Wąskie usta Petrus zaciskają się jeszcze bardziej.
– Rozumiem. – Po chwili dodaje: – Wiem, co się stało w tamtej drugiej sprawie. Nie byłaś wtedy sobą. Wiem, że jesteś ostrożna i konserwatywna, a przede wszystkim masz rzadkie poczucie uczciwości. Ale muszę zapytać, tak między nami kobietami. – Zdejmuje okulary i kładzie je na biurku obok formularza. – Gdyby nie uchwalono tej Ustawy o środkach naprawczych i nie zrobiono wyjątku po tamtej, no wiesz, tamtej drugiej sprawie, gdyby wszystko było jak dawniej, co byś teraz zrobiła?
To skomplikowane pytanie, ale moja odpowiedź jest prosta:
– Biorąc pod uwagę charakter zbrodni, stan ciała ofiary i całkowity brak skruchy wykazany przez Charlotte Thorne, mimo wszystko i tak nie wniosłabym o karę śmierci.
– Okej. Osobiste pytanie, Justine. Dlaczego, skoro dowody są niezaprzeczalne?
– Wiesz, dlaczego. Bo jeśli się mylę, nie będę mogła tego cofnąć.
Kiwa głową. Widzę na jej twarzy zarówno zrozumienie, jak i rozczarowanie.
– Cóż, myślę, że powinnaś być bezpieczna, kiedy wyjdziesz na zewnątrz, żeby odczytać wyrok. Wiesz, jak to działa, Justine. Ustawa o środkach naprawczych w pewien sposób chroni twój tyłek, prawda?
– Tak. – Doskonale wiem, jak działa Ustawa o środkach naprawczych.
W końcu sama pomogłam ją napisać.
Rozdział trzeci
Powiedzieć Petrus to jedno, ale stanąć przed tłumem czekającym na zewnątrz to zupełnie inna sprawa. Lecz jestem chroniona prawem. Nie można na mnie pluć, krzyczeć ani mi grozić. Prawo zrobi to, do czego zostało stworzone. Będzie mnie ochraniać.
W każdym razie tak myślę.
Zabieram swoje rzeczy – torebkę, teczkę, lekki płaszcz, którego potrzebowałam rankiem, gdy w powietrzu wisiał chłód pierwszych dni kwietnia – i ruszam długim korytarzem w stronę westybulu. Panuje tu zwykły ruch. Bramki bezpieczeństwa od czasu do czasu piszczą, uruchamiane przez zapomniane klucze czy kilka monet w kieszeni. Adwokaci specjalizujący się w odszkodowaniach medycznych pędzą na wyścigi do sekretariatu, żeby złożyć pozwy cywilne. Ludzie tłoczą się wokół wokand wywieszonych na ścianach, sprawdzając, gdzie i kiedy muszą się pojawić.
Stawiam kolejne kroki w stronę głównego wejścia i jeszcze raz przywołuję w myślach dowody przeciwko Charlotte Thorne. To mocne dowody, tak solidne i namacalne, że można niemal zacisnąć na nich ręce. Krawędzie mają ostre i wyraźnie zarysowane, i są ciężkie jak bryła ołowiu. Charlotte – znam tę sprawę dokładnie, bo mam jej akta już od ponad roku – wezwała swojego ucznia, żeby się z nią spotkał po południu. Nic w tym niezwykłego. Wielu nauczycieli szkół średnich spotyka się z uczniami. Omawiają oceny, wyniki, frekwencję. Czasami gadają o niczym jak starzy kumple, a nie jak nauczyciel z uczniem.
Ale spotkanie Charlotte Thorne z Robbiem Forresterem było inne z trzech powodów. Odbyło się w domu Thorne. Tematem rozmowy był seks, a nie Szekspir. I Charlotte nie gadała o niczym.
Wystrzeliła z czterdziestkipiątki w pachwinę Forrestera. Dwie kule – po jednej na każde jądro. Odczekała godzinę i zakończyła jeszcze jedną kulą w głowę Robbiego. Potem zadzwoniła na policję, powiedziała, co zrobiła, i oddała się w ich ręce prawdopodobnie po to, by móc wnioskować o uznanie niepoczytalności, co ostatecznie się nie udało.
Wychodzę na słońce i czekam chwilę, żeby moje oczy przyzwyczaiły się do światła. Potem widzę wpatrzone w siebie oczy tłumu. Wszystkie zdają się osiadać na mojej skórze jednocześnie, jak bezczelne muchy, bez cienia lęku. Moje następne słowa przyniosą oczekującym ulgę albo wywołają oburzenie, w zależności od tego, po której stronie ideologicznego płotu siedzą, którego bieguna moralności się trzymają.