Z miłości do ciebie / Rajski zakątek
Przedstawiamy "Z miłości do ciebie" oraz "Rajski zakątek", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.
Po śmierci ojca Chloe Stapleton nie radzi sobie z prowadzeniem firmy. Prosi o pomoc przybranego brata, Lao Monteleone. Lao, by móc swobodnie rozporządzać majątkiem Chloe, bierze z nią ślub. Rozwiodą się, gdy Chloe zdobędzie potrzebne doświadczenie. Pięć lat później Chloe jedzie do Lao na Sycylię z przekonaniem, że chce on zakończyć ich małżeństwo. Tymczasem dowiaduje się, że jej mąż chce mieć żonę i wcale nie zamierza się z nią rozwieść…
Biznesmen Yannis Savas kupił wymarzony dom na wyspie Balboa. Nie przeszkadzało mu, że wraz z lokatorką. Polubił ją, a jeszcze bardziej jej wnuczkę Cat MacLean. Młodzi zakochali się w sobie, lecz Yannis nie myślał o małżeństwie i rodzinie, a tego właśnie chciała Cat. Dlatego wyjechała z wyspy. Wraca po trzech latach, już zaręczona z innym. Jednak ponowne spotkanie z Yannisem sprawia, że zaczyna mieć wątpliwości, czy wybrała właściwego mężczyznę…
Fragment książki
To był piękny dzień na rozwód.
Chloe Stapleton uśmiechała się do siebie, gdy prywatny odrzutowiec przelatywał nad nadbrzeżnymi górami Sycylii, które odbijały się w lśniącej tafli Morza Śródziemnego. Po chwili maszyna lekko obniżyła lot. Oczom Chloe ukazały się rozległe winnice i kruszejące ruiny starożytnych świątyń, gdzie kiedyś oddawano hołd przeszłym bogom.
W dole wszystko zdawało się trwać na swoim miejscu.
Samolot podchodził do lądowania na pasie ciągnącym się u podnóża wzgórz. Przedzierał się między nimi z bezwzględną skutecznością, która przywiodła jej na myśl właściciela nie tylko maszyny, ale i całej ziemi, która ciągnęła się w dole.
Bo nie było nawet skrawka Sycylii, choćby rzuconego na jej kraniec, gdzie nie sięgałaby władza i wpływy rodu Monteleone. Wyglądając przez okno, Chloe czuła nutkę nostalgii, bo wiedziała, że za chwilę usłyszy dyskretną prośbę, żeby przestała być jego członkiem. Zawsze zresztą była nim tylko na papierze.
Tylko raz, pięć lat temu, odwiedziła ową niezwykłą posiadłość. Była wtedy na życiowym zakręcie. Nie wiedziała, co ze sobą począć. Zwróciła się więc o pomoc do człowieka, którego za chwilę miała zobaczyć znowu. Lao Monteleone był kiedyś jej przybranym bratem. Zawsze otaczał go nimb tajemnicy.
Wtedy był jej jedyną nadzieją. I nie zawiódł. Zawsze miała poczucie, że jest w tym mężczyźnie coś z miękko zwiniętego w kłębek węża. Czujnego i ostrożnego. Ale taka postawa tylko jeszcze bardziej uwydatniała bezwzględną surowość jego charakteru. Lao balansował na granicy dzikiego okrucieństwa. Chloe, jak wszyscy, którzy go znali, wiedziała, że zawsze robi dokładnie to, co mu służy. I co lubi.
Jednak dla niej, choć zachowywał dystans, zawsze był miły. Pięć lat temu, przylatując doń z drugiego końca świata, liczyła, że właśnie tak ją przywita.
I Lao jej nie zawiódł.
Gdy po wylądowaniu wychodziła z samolotu i wsiadała do przysłanej przez niego limuzyny, od razu poczuła się bezpiecznie, choć nie sądziła, że kiedykolwiek dozna jeszcze tego uczucia. Lao otaczał ją ochroną, jak niewidzialnym ciepłym pledem. Nigdy mu tego nie zapomni.
Tkwiła wtedy w najczarniejszej przepaści żalu i smutku. Właśnie straciła ojca, a wraz z nim jedynego człowieka, który zawsze ją kochał i prowadził przez życie. Lao wkroczył w jego miejsce. Zajął się wszystkim, dzięki czemu Chloe mogła skupić się na sobie, odzyskać spokój ducha i poczuć się bezpiecznie.
Dzisiejszy powrót na Sycylię miał gorzko-słodki smak. Chloe wiedziała, że oznacza on kres tego poczucia bezpieczeństwa i że odtąd będzie musiała polegać tylko na sobie. Dzięki takim odmianom losu stajemy się dojrzałymi ludźmi, weź się w garść dziewczyno, skarciła się w myślach.
Jadąc limuzyną wąskimi wijącymi się wokół dzikich gór drogami, próbowała strząsnąć z siebie dziwny cień melancholii, który szedł za nią od chwili wylądowania. Patrzyła przez okna na mijane stare sycylijskie miasteczka i historyczne wsie poutykane wśród gór jak kolorowe plamki na szlachetnej tkaninie. Pejzaż migotał w jasnych promieniach słońca. Gdy startowała parę godzin temu, w Londynie padało. Teraz ciepłe słoneczne światło zdawało się jej błogosławieństwem. Wlewało się przez drzewa i sprawiało, że ich liście błyszczały jak złoto.
Pięć lat temu miała duszę rozdartą śmiercią ojca. Ale nawet wtedy z zachwytem patrzyła na cudowne piękno tej nieokiełznanej w swojej ekspansji wyspy. Spędziła we Włoszech wiele miesięcy wakacji w miejscach bardziej wyszukanych. Widziała łagodne wzgórza Toskanii i pływała po kanałach Wenecji. Spacerowała po plażach Wybrzeża Amalfitańskiego. Jednak nigdy przedtem – ani potem – nie była na Sycylii. Teraz wzbierała w niej nostalgia, bo wyspa wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętała. Jakby rzucona poza cywilizację, a w swojej pierwotności dzika i splątana.
Taki sam był Lao.
Ożenił się z Chloe pięć lat temu. Szybko i bez wystawnej ceremonii ślubnej. Wszystko przywodziło na myśl nie ślub, lecz spotkanie biznesowe. Chloe doceniała jednak dobroć i przychylność Lao. Pobrali się w jego biurze właśnie tutaj, na tej tajemniczej wyspie. W starożytnym zamku, który odbudował i uczynił centrum swoich działań biznesowych.
Mimochodem wspomniał jej wtedy, że ta niezwykła budowla jest od wieków w posiadaniu rodziny Monteleone. Chloe była oczarowana. Ślub w takim miejscu zdawała się jej czymś więcej, niż tylko zacumowaniem w bezpiecznej życiowej przystani. Jakby wszystkie stulecia władzy i potęgi rodu także i ją owijały kokonem bezpieczeństwa.
Tak myślała. I tak chciała.
Gdy jednak wracała myślami do tego dnia czuła łzy w oczach, a wspomnienia stawały się niewyraźne i zamglone. Pamiętała stalowe szare oczy Lao i jego mocną męską posturę. Był znacznie wyższy i postawniejszy, niż Chloe. Czasem miała wrażenie, że swoim muskularnie wyrzeźbionym ciałem zasłania jej całe sycylijskie niebo. Po ślubie wziął w ręce blade dłonie i mocnym głosem głośno rzucił starannie dobrane słowa.
– Nasze małżeństwo jest tylko na papierze. Wiesz o tym Chloe?
– Wiem – szepnęła w odpowiedzi.
Ale później jeszcze przez cały rok męczyło ją jedno wspomnienie. Lao nawet nie przypieczętował ich małżeństwa pocałunkiem. Więcej. Spojrzał na księdza takim wzrokiem, jakby chciał mu pokazać, że zwyczajowe słowa „możecie się pocałować”, były dla świeżego małżonka obrazą. Chloe nosiła ten moment w sercu jak bolesną drzazgę.
Nie, nie drzazgę, lecz bolesną urazę. Lao zrobił dla niej przecież o wiele więcej, niż to, co robi się ze zwykłego poczucia obowiązku. Pomógł jej, choć wcale nie musiał. Ale wtedy poczuła lekką złość na ten brak pocałunku.
Bo dlaczego jej nie pocałował?
Była rozczarowana.
Jednak liczyło się coś zupełnie innego. Powiedziała mu to od razu, gdy zaproponował małżeństwo. Dla niej było ono darem. Bezinteresownym i hojnym, bo Lao nic nie był jej winny. Tamtego dnia mógł nawet odmówić jej prośbie o spotkanie. Dał jej dar ochrony i poczucia bezpieczeństwa. A jej skryte głupiutkie fantazje miały pozostać tajemnicą, którą Chloe zabierze z sobą do grobu.
Limuzyna minęła ogromną kutą bram, którą po bokach wieńczyły starożytne marmurowe rzeźby. Sama brama miała jednak nowoczesny wygląd i była naszpikowana kamerami. Teraz droga stała się gładka. Auto nie podskakiwało na wybojach, a Chloe nie musiała już kurczowo trzymać się rączki nad okienkiem.
Spokojnie jechała na spotkanie z czekającym na nią mężczyzną. Mężem. Było to szalone słowo, ale opisywało przecież samego Lao. Lub bardziej – jego stosunek do niej.
Po obu stronach ciągnęły się rzędy wysokich cyprysów. W dali widniały spadające w dół po zboczach wzgórz gaje oliwne. Jak okiem sięgnąć wszędzie leżała ziemia rodu Monteleone. Jednak dech w piersiach Chloe zaparł widok starożytnego zamku wznoszącego się na szczycie własnej góry Lao.
Właśnie w nim przyjął ją wtedy pierwszy raz. Pogrążona w głębokiej rozpaczy była wtedy cieniem samej siebie. Lao bez wahania wyciągnął do niej pomocną dłoń. Wziął z nią ślub, a później dał wolność i pozwolił robić, co tylko chce.
Chloe nigdy nie zapomniała tej wielkodusznej i bezinteresownej pomocy.
– Twój ojciec na pewno chciałby, żebyś była wolna – powiedział jej tuż po krótkiej ceremonii ślubnej.
Podarowane przez niego lata Chloe spędziła więc, szukając własnego miejsca w świecie. Bo wiedziała, że o tym marzyłby dla niej ojciec. Słuchałby jej opowieści, a swoją miłością i uśmiechem leczył jej troski.
Ale Chloe zawsze była trochę za bardzo marzycielką. Za bardzo trzymała głowę w chmurach. Albo inaczej – miała poczucie, że żyje pod jakimś niewidocznym kloszem. Jak by nie było, zmieniała prace jak rękawiczki, bez końca szukając swojej życiowej pasji. Pracowała w wydawniczym pijarze, bo czymś wspaniałym zdawało jej się wędrowanie po Londynie i rozmawianie o książkach z każdym, kto chciał słuchać. Ale okazało się, że nie na tym polega jej praca. Mało w niej było rozmów, które tak uwielbiała, a jeszcze mniej miłości do książek. Siedziała z nosem w internecie, śledząc losy kampanii promocyjnych i unikając mejli z pretensjami od autorów. Potem, wzorem wielu szkolnych przyjaciółek, próbowała sił w fundacjach dobroczynnych i organizacjach non-profit. Ale i tu spotkał ją zawód. Z jej pracy niewiele dobrego wynikało dla świata, a przyjaciółkom bardziej chodziło o fotki ze znanymi ludźmi podczas wystawnych przyjęć niż o prawdziwą pomoc.
Gdy próbowała wyjaśnić im, jak się czuje, robiły tylko wielkie oczy.
– Czynimy dobro dla świata – przekonywała jej najlepsza przyjaciółka, Mirabelle. – Ludzie kochają patrzeć na piękne rzeczy. Czemu nie być jednym z nich?
Koniec końców Chloe zakotwiczyła na stałe w galerii sztuki. Ta praca po prostu ją bawiła, bo siedziało tam mnóstwo ludzi gotowych w każdej chwili robić z igły największe widły.
– Tylko tak przekonasz bogatego gościa, żeby kupił obraz z rozmazaną na chybił trafił na płótnie farbą – przekonywała ją szefowa.
Dla Chloe praca w galerii miała jeden plus – nigdy się tam nie nudziła. Może takie zajęcie nie było jej pasją, ale, mój Boże, nie można mieć wszystkiego. Możesz jednak cieszyć się wszystkim, co masz. Chloe myślała zresztą o tym, by podnieść swoje kwalifikacje. Ale właśnie wtedy Lao zaprosił lub bardziej – wezwał ją do siebie.
O tym wszystkim myślała, gdy limuzyna krętymi dróżkami zbliżała się do Zamku Monteleone. W myślach już układała sobie listę argumentów. Tak było zawsze, gdy Lao wzywał ją do siebie. A dziwnym trafem zawsze wiedział też, gdzie Chloe akurat bawi. Kiedyś spotkała go na plaży w Brazylii. Zapamiętała to spotkanie. Jak zwykle zaprosił ją na kolację. Wypytał o życie i plany, jakby nie był jej mężem lecz ojcem lub opiekunem i zostawił ją odurzoną zapachem całej jego dzikiej męskości i kipiącego w nim poczucia nieograniczonej władzy.
Zawsze później śniły jej się te kolacje.
Dziś jednak pierwszy raz wezwał ją do Zamku Monteleone. Wiedziała, o co chodzi, gdy tylko dostała wiadomość. Spodziewała się tego wcześniej czy później. Wiedziała też, że nadszedł najwyższy czas, by stanąć na własnych nogach. Choćby przyszłość wcale nie rysowała się w jasnych barwach.
Jednak gdy limuzyna zatrzymała się przed wielkimi zdobionymi drzwiami, wiedza ta nagle wydała się jej zupełnie nieważna. Bo choć siedziała na wygodnym siedzeniu, nie była pewna, czy za chwilę stanie na swoich nogach.
Kusiło ją, by odegrać rolę którejś ze swoich ulubionych silnych literackich bohaterek, ale zrezygnowała. Pewnie tak zyskałaby przewagę nad Lao, a w żaden sposób nie chciała pomniejszać wagi opieki, jaką ten mężczyzna otoczył kiedyś naprawdę udręczoną młodziutką dziewczynę, która ostatnim razem zjawiła się w zamku nieproszona. I tak zrozpaczona, że nie wiedziała, czy przeżyje choćby jeszcze tydzień.
Gdy kamerdyner w liberii z kamiennym wyrazem twarzy otworzył jej drzwiczki limuzyny, Chloe zdobyła się na sztuczny uśmiech. Mężczyzna ukłonił się bez słowa i poprowadził ją do wielkiego zamkowego holu.
Nigdy nie przepadała za architekturą. Przyjeżdżając tu pięć lat temu, ledwie zwróciła uwagę na wnętrze i otoczenie. Ale teraz nie mogła ukryć zachwytu. Otaczał ją prawdziwy architektoniczny cud.
Ale nie miała czasu go podziwiać, bo kamerdyner zaprowadził ją wprost do gabinetu Lao.
Kim by dla niej nie był ten mężczyzna, jego widok zawsze sprawiał, że patrzyła na niego z zapartym tchem. Obojętnie, czy miał na sobie elegancki, szary szyty na miarę garnitur, jak podczas spotkania w mglisty londyński wieczór, czy niedbale rozparty leżał na leżaku na plaży w Brazylii.
Skutek był zawsze ten sam. Chloe jakby obawiała się spojrzeć wprost na niego. Zresztą może wcale nie chodziło o ową pozorną niedbałość, lecz wyrzeźbione jak u sportowca umięśnione ciało Lao i niezwykłą złocistobrązową karnację. A także gęste kruczoczarne włosy. Ale to nie wszystko. Jeszcze wąska owłosiona strużka biegnąca aż do podbrzusza. I niesamowicie obcisłe slipki kąpielowe skrywające…
Chloe zaczerwieniła się na wspomnienie tego spotkania w Brazylii. Nie pamiętała ani jednego słowa, które wtedy wypowiedział. Może i sama w ogóle nic nie mówiła. Po prostu patrzyła oszołomiona.
I myślała tylko o błękitnym kolorze tych slipek.
Do dziś prześladowało ją to wspomnienie.
Gdy kamerdyner prowadził ją do gabinetu, który tak dobrze pamiętała, uśmiechała się na myśl o tamtym swoim milczeniu.
Pobrali się właśnie w tym wielkim gabinecie. To przedziwne miejsce, jakby zawieszone na skraju stromego klifu, nazywało się tak tylko dlatego, że pod ścianą stało wielkie biurko, a ciągnące się wzdłuż niej białe półki wypełniały rzędy książek. Nie był to jednak natrętny pokaz bogatego snobizmu. Po prostu każda z nich miała swoje miejsce. Zresztą wszystko w tej części zamku błyszczało nowością. Podłogę wylano betonem i ozdobiono rozrzuconymi tu i ówdzie ręcznie tkanymi kolorowymi perskimi dywanami. Wielkie szklane okna wieńczyły główną ścianę gabinetu.
Właśnie tu zobaczyła teraz Lao stojącego przed tą masą idealnie czystego szkła.
Tutaj pięć lat temu za niego wyszła.
Za Lao Monteleone.
Stał odwrócony do niej plecami. Przez sekundę pod Chloe ugięły się kolana. Pomyślała, że ma objawy zmiany czasu, ale przecież lot z Anglii na Sycylię trwał zaledwie trzy godziny.
Wtedy Lao odwrócił się do niej. Wpadające z góry światło słońca jeszcze bardziej uwypukliło twarde rysy jego surowej twarzy. Chloe nawet nie brakowało jak zwykle tchu. Po prostu zupełnie wstrzymała oddech.
Bo było tak zawsze, ale za każdym razem na nowo. Zawsze, gdy go widziała, czuła ucisk w dołku.
Ciało nie kłamie.
Wszyscy mówili, że jest przystojny, ale nie, nie był. Był zbyt imponującym mężczyzną, by mieścić się w takich kategoriach. Nazbyt w jakiś dziwny sposób odpychającym. Rysy jego twarzy nie były rysami męskiego piękna, które uwielbia większość kobiet i dlatego zdobią okładki kolorowych magazynów. Wydatne kości policzkowe i bezwzględnie ostra linia nosa. Surowe zmysłowe usta, tak jak teraz zaciśnięte w wyrazie skrywanej dezaprobaty.
Taki był Lao.
Imponował. Ale Chloe wiedziała już, że w równej mierze, co jego postura, był to skutek emanującego z niego poczucia wszechwładzy. Miał sporo ponad metr osiemdziesiąt i przypominał renesansowe rzeźby bogów stojące w korytarzach zamku. Jednak jego ramiona były zbyt szerokie jak na wyobraźnię owych mistrzów dłuta.
Nie miał na sobie garnituru od najlepszych włoskich projektantów, lecz śnieżnobiałą koszulę. Ale Chloe i tak szybko dostrzegła nad zapiętym kołnierzykiem ten sam co zawsze odcień złocistobrązowej skóry. Patrząc na niego, miała poczucie, że patrzy na postrzępione sycylijskie kaniony, w których za chwilę się zgubi.
– Cześć, Lao – powiedziała.
– Chloe – odpowiedział.
Jej imię w jego ustach brzmiało tą samą co zawsze nutą mrocznej poezji wzmocnioną magią jego akcentu.
– Wierzę, że miałaś przyjemny lot.
– Tak, dziękuję, naprawdę miła podróż.
– Zamówiłem herbatę – dodał.
Lao był Włochem z krwi i kości. Nie rozumiał angielskiej obsesji na punkcie herbaty, ale zawsze dbał o wszystko. Także o Chloe. Dla niej był zawsze prawdziwym opiekunem, a nie mrocznym magiem wielkiego biznesu, przed którym drżało tak wielu bogatych inwestorów. Zagadkowym miliarderem, którego z czasem nienawidzono w całej Europie.
Tylko ona wiedziała, że się nią opiekuje.
– Wspaniale. Miło z twojej strony. Chętnie się napiję.
Obiecała sobie, że nie pozwoli, by jak zwykle obecność tego mężczyzny z góry wiązała jej język.
– Chcę, żebyś wiedział, jak bardzo cenię to, co dla mnie zrobiłeś. Te pięć lat było jak cudowny dar. Nie wiem, kim bym się stała bez ciebie. Dzięki tobie jestem gotowa, by teraz dalej iść przez życie już na własnych nogach. Ale zawsze będę pamiętać o twojej pomocy, Lao. Zrobiłeś dla mnie coś wspaniałego, choć przecież nie byłeś już formalnie moim przyrodnim bratem.
Lao stał nieruchomo. Chloe miała wrażenie, że postać tego mężczyzny nagle rośnie w górę i w końcu obejmuje wszystko. A z pewnością ten gabinet, choć jego szklany dach wisiał na wysokości trzech pięter.
W jego spojrzeniu czaił się cień burzowej chmury.
– Jak myślisz czemu cię tu wezwałem, Chloe?
– Och! – zaśmiała się nerwowym śmiechem.
Nie wiedziała zresztą, czy ten śmiech naprawdę zagościł na jej wargach. Bo Lao był zawsze dla niej bardzo miły. Dobry. Niemal wręcz kochany.
– Cóż – odparła. – Pewnie chcesz teraz swobodniej iść przez życie. A małżeństwo z córką człowieka, którego nawet nie wiem, czy lubiłeś, stoi ci na drodze. Jestem absolutnie gotowa, jeżeli chcesz rozwodu. Naprawdę. W ogóle się o mnie nie martw.
– Nie martwię się, bo masz zapewnioną opiekę – odparł niskim i poważnym głosem. – Ale musimy wszystko zmienić, Chloe, bo już najwyższy czas.
Fragment książki
– Yannis?
Głos dobiegał z daleka, jakby z drugiego końca świata. A może z drugiego końca... telefonu? Rzeczywiście, trzymał go do góry nogami. Przeturlał się na plecy i poprawił komórkę.
– Yannis, słyszysz mnie? – ktoś znowu zapytał.
O, tak, teraz lepiej. Głośniej. Nadal nie otwierał oczu. Nie miał na to siły.
– Tak, słyszę – odparł zaspanym, zachrypniętym głosem.
Choć spał pewnie kilka godzin, miał wrażenie, że zasnął pięć sekund temu i nagle się obudził.
– Ojej, czyżbym cię obudziła? Tego się właśnie obawiałam...
Teraz już rozpoznawał głos w słuchawce. Maggie. To od niej trzy lata temu kupił ten stary dom położony przy plaży. Teraz była jego sąsiadką, a raczej lokatorką – zajmowała małe mieszkanie nad garażem stojącym obok domu. Wiedział, że Maggie nienawidzi o cokolwiek go prosić. Choć była już w podeszłym wieku, wciąż pozostawała energiczną, niezależną kobietą. Skoro do niego dzwoniła, na dodatek o takiej godzinie – domyślał się, że jest jeszcze wcześnie – musiała to być jakaś bardzo ważna sprawa.
– Co się dzieje, Maggie? – wychrypiał.
Z reguły jetlag nie dawał mu się tak mocno we znaki. Spędził jednak ponad trzydzieści godzin w samolocie, wracając z Malezji do domu. Czuł się rozbity i połamany, jakby przejechał po nim czołg. Powoli, z wielkim wysiłkiem, rozkleił powieki. Było już widno, ale, dzięki Bogu, jeszcze niezbyt jasno. Gdyby zaatakowało go słońce, jego głowa by chyba wybuchła. Przez uchylone żaluzje dostrzegł za oknem poranną mgłę. Mgłę, która będzie spowijała kalifornijskie wybrzeże tak długo, aż unicestwią ją promienie słońca i upał. Zerknął na zegarek. Nie było jeszcze siódmej.
– Nic się nie stało. To znaczy, z mieszkaniem wszystko w porządku. Nie było huraganu, dach jest na miejscu – odparła Maggie żartobliwie, ale w jej głosie pobrzmiewało zdenerwowanie. – Mam do ciebie prośbę.
– Wal śmiało. Dla ciebie wszystko.
Gdy trzy lata temu oświadczył, że jest zainteresowany kupnem tego domu, agentka nieruchomości zdradziła nerwowym tonem: „Właścicielka chce... nadal tu mieszkać. Nad garażem. To jest jej warunek sprzedaży”. Yannis był zaskoczony, lecz po namyśle doszedł do wniosku, że tak może będzie lepiej. Osiemdziesięciopięcioletnia lokatorka zapewne jest mniej hałaśliwa i kłopotliwa niż większość osób, które przyciąga kalifornijska wysepka Balboa słynąca z pięknych plaż i atmosfery luzu. Agentka nieruchomości poradziła mu, by wynajął starszej pani mieszkanie nad garażem na okres sześciu miesięcy, a potem się jej pozbył.
Yannis nigdy by tego nie zrobił. Przecież Maggie Newell była nie tylko właścicielką domu, ale też starszą osobą oraz, co nie bez znaczenia, kobietą. Zaproponował jej, żeby nadal mieszkała w domu, a on wprowadzi się do mieszkanka nad garażem. Po prostu podobała mu się ta nieruchomość i jej położenie. Nie robiło mu różnicy, w którym z mieszkań się ulokuje. Maggie się nie zgodziła. Powiedziała, że wspinanie się po schodach będzie dla niej na starte lata dobrym ćwiczeniem. Zamieszkał więc w domu, a ona nad garażem. Taki układ im obojgu bardzo odpowiadał. Yannis dość często podróżował w interesach, importując i eksportując najwyższej jakości drewno dla producentów mebli robionych na zamówienie, a Maggie nigdy się stąd nie ruszała, dzięki czemu mogła pilnować wszystkiego podczas jego nieobecności. Yannis zawsze przywoził jej z podróży drobne prezenciki, dzięki czemu powiększała swoją kolekcję kartek pocztowych i kuchennych ściereczek. Odwdzięczała mu się pieczeniem ciast i ciasteczek oraz od czasu do czasu zanosiła mu coś ciepłego do zjedzenia na obiad.
Nie wyobrażał sobie życia bez Maggie. Była nie tylko idealną sąsiadką i lokatorką, ale jej obecność oznaczała również, że nie miał zbyt dużo miejsca dla gości, czyli członków swojej rodziny. Rodzina Savasów przede wszystkim składała się z niezliczonej liczby kuzynów i kuzynek. Yannis lubił swoją rodzinę... zwłaszcza na odległość. Cieszył się, że Savasowie są rozsiani po całym globie, ale czasami przeklinał braci Wright, że wynaleźli samoloty.
Ciągle uczył się mówić „nie”. Zanim dwa tygodnie temu wyruszył do południowo-wschodniej Azji, zadzwoniła do niego jedna z jego kuzynek, Anastazja. Zapytała, czy w czasie wakacji znajdzie się u niego miejsce „dla nas wszystkich”, co oznaczało mniejszą lub większą grupkę bliższych lub dalszych kuzynów i ich przyjaciół. Powiedział, że w tym roku nie prowadzi „rodzinnego hotelu”. Uśmiechnął się teraz pod nosem, wspominając tamtą rozmowę. Był z siebie dumny.
Powoli podniósł się i wygramolił z łóżka.
– Maggie, czego potrzebujesz? – rzucił do słuchawki. – Jeśli chodzi o kuchenne ściereczki, nie masz się o co martwić. Przywiozłem ci pół tuzina.
– O, na Boga! – zaśmiała się. – Rozpieszczasz mnie, kochany.
– Jesteś tego warta. No więc czego potrzebujesz?
Maggie westchnęła ciężko.
– Potknęłam się dziś rano o... przeklęty dywan. A może o własne nogi? Tak czy owak, padłam na ziemię jak ścięte drzewo. Trochę bolało. I dalej boli. Podwiózłbyś mnie do szpitala?
– Szpitala? – zdumiał się Yannis. – Jest aż tak źle?
– Nie, wszystko w porządku. Mam tylko mały problem z biodrem. Chyba powinnam zrobić sobie prześwietlenie.
– Zaraz u ciebie będę!
Wskoczył w dżinsy i zarzucił na siebie starą bluzę z logo uniwersytetu Yale. Niecałą minutę później już pukał do drzwi Maggie. Kazała mu wejść do środka. Siedziała na sofie z niezadowoloną miną. Była ubrana do wyjścia. Białe włosy upięła w prosty kok.
– Wybacz, kochany. Nie lubię cię kłopotać.
– Żaden problem. – Uklęknął przy niej. – Jesteś w stanie chodzić?
– Tak.
– Ale może nie powinnaś?
– Przecież nie będziesz mnie nosił na rękach! – odparła obruszona. Bardzo dbała o swój wizerunek niezależnej, w pełni sprawnej starszej pani. Jak kiedyś przyznała, najbardziej w życiu bała się niedołęstwa.
– Dlaczego nie? Ważysz tyle co piórko.
– Ani mi się śni!
Podniosła się i zrobiła kilka kroków, lecz nagle jęknęła i straciła równowagę. Runęłaby na ziemię, gdyby Yannis jej nie złapał.
Już bez pytania wziął ją na ręce i zaniósł na dół do garażu, gdzie stało jego porsche i jej ford.
– Lepiej weźmy mój wóz – zasugerowała Maggie.
– Dlaczego?
– W twoim nie ma miejsca na fotelik dziecięcy.
Rozdziawił usta, zamarł w pół kroku i prawie ją upuścił.
– Na co?
– Fotelik. Dla dziecka. Dla Harry’ego.
– Harry’ego?
– Synka Misty – wyjaśniła.
Misty była wnuczką drugiego męża Maggie. Miała długie blond włosy, duże, błękitne oczy i, co najgorsze, zupełnie pstro w głowie. Jedna z tych pięknych, opalonych młodych dziewczyn, które całe dnie spędzają na plaży, chodzą z surferami i traktują życie jak zabawę. Misty miała już chyba dwadzieścia lat, ale w sferze emocjonalnej przypominała raczej ośmiolatkę. Yannis był oburzony, gdy dowiedział się, że Misty zostanie matką. „Dziecko urodzi dziecko” – westchnął wtedy, nie wierząc w optymistyczne prognozy Maggie, że Misty dzięki temu może spoważnieje i wydorośleje.
– Henry tu jest? – zdumiał się teraz.
– Tak. Śpi w pokoju. Możesz go obudzić. Nie będzie marudził. To znaczy, nie za bardzo – dodała z lekkim rozbawieniem.
Jemu nie było do śmiechu. Spojrzał tęsknie na swoje ukochane porsche, po czym ostrożnie wsadził Maggie na fotel pasażera w jej fordzie.
– Gdzie jest Misty? A może nie powinienem pytać?
– Pojechała porozmawiać z Devinem.
Devin, ojciec dziecka. Yannis zapamiętał to nietypowe imię, choć nigdy nie widział tego faceta na oczy. Wiedział tylko, że służy w wojsku. Spojrzał na Maggie. Jej twarz pokrywała niepokojąca bladość.
– Nie zemdlejesz – powiedział. To nie było pytanie, tylko coś pomiędzy rozkazem a prośbą.
– Nie zemdleję – zapewniła go. – Wracaj po Harry’ego. Kluczyki do mojego samochodu leżą w miseczce z kogucikiem na kuchennej półce.
Yannis wbiegł po schodach, wziął klucze, a potem wkroczył do pokoju, w którym podobno znajdowało się dziecko. Dostrzegł kołyskę. Przynajmniej Misty przekazała Maggie dziecko w kołysce, a nie porzuciła je niczym niechcianą zabawkę. Może dziewczyna zaczyna dorastać? – pomyślał, życząc jej tego. Podszedł bliżej. Chłopczyk leżał na plecach, machał ciemną główką i rozglądał się na boki. Yannis nie miał pojęcia, w jakim wieku jest ta istota. Pewnie nie ma jeszcze roku, zdecydował po chwili. Pamiętał, że na początku ubiegłego lata Misty chodziła jeszcze z brzuchem, narzekając na ciążę. Harry urodził się zapewne w środku wakacji.
– Jak się masz, Harry? – rzucił do dziecka nienaturalnie pogodnym tonem.
Chłopiec niczym zahipnotyzowany zaczął wpatrywać się w Yannisa, zupełnie obcego człowieka. Dla niego to spotkanie było zapewne takim samym zaskoczeniem jak dla Yannisa. Po chwili twarz chłopca zmarszczyła się jak rodzynka.
O, nie! Tylko nie to! – zawył w duchu Yannis.
– Nawet się nie waż – oświadczył surowym tonem, chwytając chłopca, zanim zdążył zakwilić. Harry spojrzał na niego zdumiony. Jego błękitne oczy były wybałuszone, ale na szczęście nie lśniły łzami. – Chodź, idziemy do babci.
Chłopiec nie odezwał się, gdy Yannis niósł go po schodach. Dopiero na widok Maggie zaczął wydawać radosne odgłosy. Wyciągnął do niej rączki.
– Och, nie mogę cię wziąć, kochanie. – Zerknęła na Yannisa. – Tak szybko go przewinąłeś?
– Co?!
– Dopiero co wstał. Zaraz będzie miał mokro.
Yannis zacisnął zęby.
– Musimy zawieść cię do szpitala.
– Mogę zaczekać.
Zgromił ją spojrzeniem. Maggie siedziała z dłońmi splecionymi na kolanach. Dostrzegał na jej ustach delikatny uśmieszek.
– Dobrze się bawisz, prawda? – zapytał oskarżycielskim tonem.
– Ja? – odparła niewinnie. – Przecież boli mnie biodro.
– Wiem. Ale i tak jest ci wesoło.
Teraz już jawnie się uśmiechnęła. W jej policzkach pojawiły się dołeczki.
– Daj mi Harry’ego. Skoro nie umiesz go przewinąć...
Yannis zjeżył się.
– Sugerujesz, że nie jestem w stanie zmienić pieluchy?
– Broń Boże. Wiem, że jesteś w stanie zrobić wszystko, kochany.
Tak, to była prawidłowa odpowiedź, ale czuł, że Maggie nie do końca w to wierzy. Naprawdę uważała, że nie umie przewinąć niemowlęcia?
– Chodź, Harry. Daj nam minutę – rzucił do Maggie i wrócił do mieszkania.
To nie była dla niego pierwszyzna. Robił to już tysiąc razy! No, może ciut mniej, ale kiedy pochodzi się z tak dużej rodziny jak on – i jest się prawie najstarszym z rodzeństwa – od opieki nad dziećmi się nie ucieknie.
Błyskawicznie poradził sobie z mokrą pieluchą Harry’ego i założył mu nową, suchą. Podobno przewijanie dziecka jest jak jazda na rowerze: nigdy się tego nie zapomina. Musiał przyznać, że chłopiec ładnie współpracował. Tylko dwa razy przewrócił się na brzuch i chciał zrejterować. Yannis miał jednak dobry refleks.
– No, załatwione. Idziemy. Musimy w końcu zawieźć twoją babcię do szpitala.
Napisał krótką wiadomość dla Misty, informując ją, gdzie będą, i zapraszając po odbiór Harry’ego. Położył karteczkę na stole i zszedł do garażu.
– Zuch chłopak! – pochwaliła go Maggie.
Posadził chłopca w foteliku i przypiął go pasami. Najbliższy szpital znajdował się kilka kilometrów stąd. Yannis nigdy tam nie był, ale Maggie znała dobrze to miejsce.
– Tam zmarł Walter – wyszeptała.
– Ty nie umrzesz – odparł z przekonaniem.
Maggie zaśmiała się.
– Nie, dzisiaj jeszcze chyba nie.
– Ani dzisiaj, ani nigdy, Maggie.
Nie dodał już nic, tylko skupił się na tym, aby jak najprędzej dostać się do szpitala. Gdy dotarli na miejsce, wtargnął na salę ostrego dyżuru, aby wziąć wózek inwalidzki dla Maggie. Zjawiły się salowa i pielęgniarka. Wyszły z nim na parking i przeniosły Maggie na wózek.
– Proszę wypełnić formularze, kiedy już pan zaparkuje – rzuciła pielęgniarka przez ramię.
– Ale ja...
Nie jestem sam – dokończył w myślach, ponieważ pielęgniarka już zniknęła w budynku. Miał przecież ze sobą Harry’ego, który podskakiwał w swoim foteliku na tylnym siedzeniu, wydając z siebie nieartykułowane odgłosy. Na jego buzi pojawił się uśmiech, gdy Yannis pochylił się nad nim. Mimowolnie też uniósł kąciki ust.
– Znajdziemy miejsce do parkowania, a potem pójdziemy do babci, dobrze, kolego?
Zaparkował wóz, wyjął Harry’ego i wszedł do szpitala. Rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie mógł znaleźć Maggie.
– Zabrali ją na prześwietlenie – powiedziała recepcjonistka, uśmiechając się do Harry’ego. – Och, jaki śliczniutki! W jakim jest wieku?
– Nie wiem.
Kobieta uniosła brwi.
– To nie moje dziecko – dodał.
– Och, szkoda – odparła. Yannis nie podzielał jej zdania, ale nie zamierzał wchodzić w dyskusję. – Starsza pani sama wypełniła wszystkie formularze. Teraz robią jej prześwietlenie. To trochę potrwa. Może pan zaczekać tutaj. – Wskazała zatłoczoną poczekalnię, która nie wyglądała zbyt zachęcająco.
– Chyba się przejdziemy – zdecydował Yannis. Podał recepcjonistce numer swojego telefonu. – Proszę do mnie zadzwonić, kiedy wróci pani Newell.
Usiadł na ławce na skwerze za szpitalem. Mały pełzał po trawie, podczas gdy on siedział z komórką przytkniętą do ucha. Przez ostatnie dwa tygodnie nie było go w kraju, więc uzbierało się sporo zaległości w interesach. W trakcie piątej rozmowy na drugiej linii zadzwoniła do niego recepcjonistka.
– Pani Newell wróciła z prześwietlenia.
Wziął na ręce Harry’ego i popędził do budynku. Recepcjonistka skierowała go do sali numer trzy. Wszedł do środka. Maggie leżała na noszach na kółkach. Otaczała ją bucząca i tykająca maszyneria.
– Niedługo wrócę. Zapytam, co da się zrobić – powiedziała pielęgniarka i wyszła z pokoju.
– Dziękuję – odparła Maggie.
Yannis omiótł ją zatroskanym wzrokiem. Nie wyglądała jak energiczna, pogodna starsza pani, którą znał. Tonęła w obszernym szpitalnym fartuchu. Jej twarz była pobladła i pomarszczona.
– Boli? – zapytał.
– Troszeczkę.
– Zajmą się tym – pocieszył ją. – Zaraz będziesz znowu na chodzie. Pobiegniesz w tym maratonie, o którym ciągle wspominasz.
– No nie wiem – odparła przytłumionym tonem. Yannis dostrzegł w niej pesymizm i rezygnację, cechy tak bardzo do niej niepodobne i niepasujące. – Jest złamane.
– Co?
– Moje biodro. Organizują mi operację.
– Operację? – powtórzył oszołomiony.
Skinęła głową.
– Tak. Na jutro rano.
Zanim przetrawił jej słowa, wróciła pielęgniarka.
– Wszystko załatwione. Na oddziale chirurgicznym mamy wolny pokój. Teraz tam się przeniesiemy. Rozmawiałam z asystentką doktora Singha, który przeprowadzi operację jutro o dziewiątej rano.
Pielęgniarka zaczęła odłączać Maggie od skomplikowanej, groźnie wyglądającej aparatury, zostawiając jedynie kroplówkę wczepioną w jej szczupłe ramię, następnie wychyliła się na korytarz i zawołała salowego.
– Przykro mi – zwróciła się do Yannisa – ale obawiam się, że nie może pan z nami pójść. Od czasu epidemii grypy, którą mieliśmy w zimie, szpitalne przepisy nie pozwalają dzieciom poniżej czternastego roku życia przebywać na żadnym z oddziałów.
– To nie moje dziecko – sprostował.
– Ale to pan trzyma je na rękach.
Zatkało go.
– Jeśli może pan zostawić dziecko pod opieką kogoś innego...
– Nie, nie mogę.
Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
– Proszę zrozumieć, że takie mamy przepisy. Niech pan pójdzie do domu i zadzwoni za godzinę, gdy pani Newell już się u nas zadomowi. A może ona do pana przedzwoni? Proszę się nie martwić. Będzie pod naszym czujnym okiem.
– Wiem, ale..
Urwał, ponieważ nie wiedział, co powiedzieć. Pielęgniarkę wzywały inne obowiązki. Wyszła. Po chwili wszedł salowy. Yannis patrzył, jak mężczyzna pakuje ubrania Maggie do worka, który położył na półce pod wózkiem.
– Maggie! – odezwał się Yannis bezradnie, wiedząc, że za chwilę zostanie tu sam, z obcym dzieckiem na rękach.
– Wiem, wiem – westchnęła ponuro. – I co my teraz zrobimy?
– My? Chyba raczej: ja.
Na jej twarzy odmalowało się poczucie winy.
– Wybacz. Powinnam była przewidzieć, że...
– To nie twoja wina – przerwał jej. – Nie martw się. Wszystko będzie w porządku.
Był w stanie dać sobie radę z Harrym przez kilka godzin.
– Wytrzymasz do wieczora? – zapytała Maggie.
– Do wieczora?!
A więc Misty miała wrócić dopiero pod koniec dnia? – oburzył się. Irytowała go postawa życiowa tej dziewczyny. Oczekiwała, że cały świat – czytaj: Maggie – będzie wyręczał ją w macierzyńskich obowiązkach? No, dobrze, nie mogła przewidzieć, że akurat dzisiaj Maggie przewróci się i złamie biodro. Yannis również uważał, że Maggie jest niezniszczalna. Ale Misty musi wreszcie zrozumieć, że wszystko się zmieniło i nie może dalej żyć jak beztroska nastolatka.
– Proszę poczekać! – zawołał do pchającego nosze sanitariusza, który przystanął niechętnie tuż przed windą. – Maggie, na wszelki wypadek daj mi numer Misty.
– Znajdziesz go w miseczce z kogucikiem na szafce w kuchni.
Salowy wepchnął nosze do windy i wcisnął guzik. Yannis wyciągnął rękę i mocno ścisnął ramię Maggie, aby dodać jej otuchy.
– O nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze. Prawda, Harry? – Pociągnął chłopca za dyndającą nóżkę. Harry zachichotał. – Kiedy dokładnie Misty wraca?
– W połowie miesiąca.
Chyba się przesłyszał.
– Możesz powtórzyć?
– Piętnastego marca.
Yannis rozdziawił usta.
– Co?!
Drzwi windy zaczęły się zamykać. Wetknął w nie stopę.
– To dopiero za dwa tygodnie!
Maggie przytaknęła.
– Wiem. Misty ma nadzieję, że do tego czasu zdoła dogadać się z ojcem Harry’ego i weźmie z nim ślub, gdy wyjdzie z wojska. Chyba po cichu liczy na to, że może nawet pobiorą się tam, na miejscu.
– Czyli gdzie?
– W Niemczech.
Znowu poczuł się tak, jakby ktoś go rąbnął w głowę ciężkim, bardzo ciężkim przedmiotem.
– W Niemczech?!
– Ciszej, proszę! – upomniał go sanitariusz.
– Powiedz, że żartujesz – wycedził przez zęby Yannis.
– Nie żartuję. Najpierw pojechała do Londynu, a potem do Niemiec. Devin ma dwa tygodnie... wolnego? Nie wiem, jak to się mówi w wojsku.
– Nie chciał przylecieć do Stanów, żeby zobaczyć się z synem?
– On chyba nie wie o Harrym...
– Do diabła! Co za ludzie! – wybuchnął Yannis.
– Proszę pana! – warknął salowy z nieprzyjazną miną.
– Przykro mi, kochany – przeprosiła Maggie. – Gdybym wiedziała...
Yannis wziął głęboki wdech.
– Dobra, nic nie szkodzi – skłamał. Wiedział, że cała ta parszywa sytuacja to nie wina Maggie. – Zadzwonię do niej. Każę jej wracać.
– Niepotrzebnie. Wszystko jest już załatwione.
Dzięki Bogu, pomyślał. Uśmiechnął się z ulgą.
– Czyli Misty lada dzień wróci?
– Nie. Ale nie będziesz sam. Cat ci pomoże.
Cat?!
Miał wrażenie, że jest uwięziony w jakimś koszmarze. Uszczypnął się w rękę, ale się nie obudził.
– Cat ucieszy się ze spotkania z tobą – zapewniła go Maggie.
Drzwi windy zatrzasnęły się z głuchym trzaskiem.
Cat się ucieszy? Już to widzę! – pomyślał, nadal oszołomiony wszystkimi tymi szokującymi informacjami. Runął na krzesło z Harrym na rękach.
Cat. Catriona MacLean. Najseksowniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. Prawdziwa – i jedyna – wnuczka Maggie, w przeciwieństwie do Misty, wnuczki przyszywanej. Cat, kobieta, która na pewno dobrze go nie wspominała...
A być może nawet go nienawidziła.
Samolotem byłoby szybciej i prościej, pomyślała, pocierając zmęczone oczy i jedną ręką masując obolały kark. Z San Francisco do hrabstwa Orange County leci się godzinę, włączając w to wszystkie formalności załatwiane na lotnisku. Wiedziała jednak, że będzie potrzebowała swojego samochodu, gdy dotrze na wyspę Balboa. W południowej Kalifornii trudno jest poruszać się po mieście wyłącznie środkami komunikacji miejskiej. Poza tym babcia powiedziała, że operacja odbędzie się dopiero jutro rano. Cat spokojnie więc wyjechała dopiero po pracy, prowadząc auto bez nerwów i bez pośpiechu. Przecież to nie była sprawa życia i śmierci. Babcia nie umierała. Po prostu upadła i złamała biodro. To się przydarza wielu ludziom. Nigdy nie słyszała, żeby złamane biodro kogoś zabiło!
Z drugiej strony, Maggie Newell jest już, technicznie rzecz biorąc, staruszką – podpowiedział jej jakiś głos z tyłu głowy.
– Wcale nie! Babcia jest młodziutką osiemdziesięciopięciolatką! – powiedziała Cat na głos, uderzając pięścią w kierownicę.
Co dokładnie oznaczało określenie „młodziutka osiemdziesięciopięciolatka”? Nie do końca wiedziała. Wiedziała tylko, że nie chce stracić babci. Ani teraz, ani nigdy! Zazwyczaj nawet nie myślała o takich rzeczach. Babcia wydawała się zawsze taka sama, jakby w ogóle się nie zmieniała, nie starzała. Margaret Newell zawsze była silną, zdrową, energiczną kobietą. Musiała taka być, aby dawać sobie radę z humorzastą, zbuntowaną, osieroconą siedmiolatką.
– Wyliże się – powiedziała Cat na głos. – Wyjdzie z tego.
Mimo to nie umiała zagłuszyć w sobie niepokoju. Przecież nikt nie potrafi oszukać czasu. Organizm babci na pewno jednak się starzał. Pewnego dnia, może wcale nie za sto lat, jej życie dobiegnie kresu... Nie, nie chciała teraz o tym myśleć! Nie wyobrażała sobie życia bez babci.
Jej uwagę od czarnych myśli odwróciły dziwne odgłosy wydawane przez silnik jej piętnastoletniego wozu. Silnik, a może zdarte opony? Zazwyczaj samochód nie był jej podstawowym środkiem transportu. W San Francisco nie ma potrzeby za każdym razem siadać za kółkiem. Cat najczęściej podróżowała autobusami albo podwoził ją Adam, jej narzeczony. Oczywiście zamierzała kupić nowe opony przed wizytą, jaką zamierzała złożyć babci na Wielkanoc. Ale do świąt pozostał jeszcze miesiąc. Poza tym liczyła na to, że Adam z nią przyjedzie. Po co miałaby więc kupować nowe opony? Tak naprawdę wiedziała jednak, że powinna była je wymienić w ubiegłym tygodniu. Powinna być przygotowana. Kiedy ktoś z twoich bliskich ma osiemdziesiąt lat, trzeba być przygotowanym na wszystko. „Wszystko”, czyli między innymi nagłą śmierć.
Do diabła! – zaklęła w duchu i znowu uderzyła pięścią w kierownicę.
– Nie umieraj, babciu! – powiedziała na głos, choć tę prośbę słyszały jedynie jej dwa koty, Huxtable i Bascombe, drzemiące na tylnym siedzeniu. – Wszystko będzie dobrze.
Przypomniała sobie te okropne miesiące tuż po tym, jak zginęli jej rodzice i zamieszkała z babcią i Walterem. Miała wtedy siedem lat. Była zrozpaczona, załamana, ale przede wszystkim wściekła. Nienawidziła całego świata. Babcia okazywała jej współczucie, ale też kazała skupiać się na jasnej stronie życia.
– Jakiej jasnej stronie? – dziwiła się Cat.
– Masz babcię i dziadka, którzy kochają cię bardziej niż wszystko inne na świecie.
Cat nie do końca wierzyła w te słowa. Nawet gdyby były prawdziwe, ta miłość i tak wydawała jej się niewiele warta w porównaniu z tym, co bezpowrotnie utraciła. Dopiero po długim czasie zrozumiała, że babcia też cierpiała. Cat straciła rodziców, a babcia swoją jedyną córkę i zięcia. W dodatku nagle na jej barki spadł obowiązek opieki nad kłótliwym, trudnym dzieckiem. Akurat w momencie, gdy Maggie i Walter szykowali się do spokojnej emerytury.