Zamek na wrzosowiskach/W podwójnej roli
Przedstawiamy "Zamek na wrzosowiskach" oraz "W podwójnej roli", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.
Ruby Pennington, organizatorka wesel, wychowała się w zamku Rothwellów, gdzie jej babcia była gospodynią. Liczy, że przez wzgląd na dawną znajomość przekona Lucasa Rothwella, by udostępnił zamek na wesele znanej aktorki. Jej początkująca firma zdobyłaby dzięki temu wydarzeniu renomę. Lucas zgadza się pod warunkiem, że Ruby przez tydzień będzie doradczynią w jego biznesowych sprawach. Ruby nie może odmówić, choć przeczuwa, że nawet tych kilka dni w towarzystwie Lucasa, który zawsze bardzo jej się podobał, będzie dla niej prawdziwym wyzwaniem…Jamilla Omar Roussel otrzymuje ważne zadanie: ma towarzyszyć dyplomacie, Dane’owi Jonesowi, w miesięcznej podróży po Europie. Profesjonalna i zasadnicza Jamilla perfekcyjnie dopracowuje plan spotkań Dane’a. Nie wie jednak, że Dane jest człowiekiem niezależnym i nie zamierza postępować według jej wytycznych. Jamilla, by uniknąć konfliktów, dostosowuje się do jego stylu życia. Zauważa, że z każdym dniem Dane coraz bardziej ją fascynuje…
Fragment książki
Ruby Pennington jechała skrytą w cieniu drzew drogą do Rothwell Park z sercem pełnym obaw. Powrót do domu wśród wrzosowisk Yorkshire zawsze wywoływał tysiące skrajnych emocji, zwłaszcza gdy Lucas Rothwell przebywał na terenie zamku.
Oczywiście, szczerze pragnęła znów odwiedzić babcię, ale tak naprawdę to perspektywa przebywania pod jednym dachem z Lucasem sprawiała, że jej serce znów biło jak oszalałe. Mroczne chmury przykryły niebo, deszcz chłostał wrzosowiska skośnymi, szarymi biczami, a wiatr wył, jakby chciał zapowiedzieć czas zagłady.
Ruby zaparkowała samochód w pobliżu starej stajni.
Nie denerwuj się.
Nie denerwuj się.
Mowa motywacyjna nie pomogła. Motyle w jej brzuchu zamieniły się w nietoperze, setki rozszalałych nietoperzy. Tłumaczyła sobie, że każdy byłby zdenerwowany w obecności Lucasa Rothwella. Też nie pomogło.
Jak dawno się nie widzieli? Od lat. Zwykle wracała tylko wtedy, gdy on akurat opuszczał to miejsce. Ale tym razem było inaczej. Musiała się z nim spotkać.
Gdy wysiadła z samochodu, wiatr splątał jej włosy, a na twarzy poczuła siłę chłodu. Niestety, dzikie wrzosowiska Yorkshire z ich kapryśną pogodą były dokładnie tym, czego jej sławna amerykańska klientka poszukiwała na swój ślub. Miał to być najbardziej prestiżowy ślub, jaki firma Ruby zorganizowała, dlatego obiecała swoim biznesowym partnerkom, Harper i Aerin, że zarezerwuje to niezwykłe miejsce.
Ich firma, znana jako Happy Ever After Weddings, prosperowała bez zarzutu, ale dopiero ten ślub zapewniłby im reklamę i popularność, o jakiej nawet nie śniły, kiedy sporządzały pierwszy biznesplan na odwrocie serwetki w ich ulubionej kawiarni.
Ruby podeszła do imponującego głównego wejścia do budowli. Wielowiekowa posiadłość stanowiłaby naturalną oprawę bajecznego ślubu. Zamek w stylu gotyckim, z wieloma wieżyczkami i wspaniale wyposażonymi skrzydłami mógł pomieścić licznych gości, a kuchnia była w stanie obsłużyć tłumy.
Gdyby się udało, Ruby udowodniłaby, że trudne początki ma już za sobą i nie będzie więcej postrzegana jako niechciany dzieciak narkomanki. Nie mogła pozwolić sobie na myślenie o porażce, jak zwykle, gdy postanowiła coś zrobić. Jej matka przegrała życie, ale Ruby była zdeterminowana, by – w przeciwieństwie do niej – pójść drogą sukcesu. Poza tym jej przyjaciele i partnerzy ufali jej. A kiedy ludzie na niej polegali, dawała im to, czego chcieli.
Zanim Ruby zdążyła włożyć klucz do zamka, drzwi otworzyły się z trzaskiem.
– Ruby, dziewczyno, co ty tu robisz?
Nie tego oczekiwała. Minęły miesiące, odkąd była w Rothwell Park, i chociaż babcia nie należała do wylewnych, na pewno mogłaby okazać trochę entuzjazmu.
– Mówiłam ci kilka tygodni temu, że będę tu na długi weekend.
Babcia rzuciła ukradkowe spojrzenie za siebie, wciąż blokując wejście.
– Nie czas na wizyty. Jaśnie pan jest tutaj i nie chce żadnych gości.
Co za staromodny zwyczaj nazywania Lucasa…
A co do jego pobytu w rezydencji… Cóż… Z tego powodu przyjechała. Kilka tygodni wcześniej babcia wygadała się, że „jaśnie pan” właśnie w ten weekend wróci do Yorkshire, po miesiącach pracy w Grecji i we Włoszech. Ruby nie wlokłaby się z Londynu, gdyby miało go nie być w domu.
– Dlaczego? Przywiózł tu swoje supermodelki?
W przeszłości zdarzało się, że będąc z wizytą u babci, Ruby zastawała Lucasa zabawiającego się z jedną ze swoich olśniewających partnerek. Spędziła dzieciństwo, udając, że nie zauważa ani jego zniewalającej urody, ani sposobu, w jaki kobiety pożerają go wzrokiem, ze wzajemnością zresztą. Udawała, że nie jest zazdrosna. Po aresztowaniu matki, gdy jako bezdomna dziesięciolatka zamieszkała w zamku z babcią, gospodynią Lucasa, stała się zupełnie niewidoczna.
Babcia zacisnęła usta, nadal blokując uchylone drzwi.
– Jest sam, ale…
– Świetnie, bo muszę się z nim zobaczyć. – Ruby uśmiechnęła się i pchnęła drzwi, by pocałować babcię w policzek. – Poza tym też miło cię widzieć – dodała z przekorą.
– Do licha z tobą, dziecko!
Babcia odepchnęła Ruby, jakby była irytującym owadem, choć bez złośliwości. Sama miała ciężkie życie i w konsekwencji – trudności z okazywaniem i przyjmowaniem uczuć. Mimo to Ruby nigdy nie czuła się przy niej niekochana. Babcia przygarnęła ją i wychowała, a za to zawsze będzie jej wdzięczna.
Rothwell Park był pierwszym miejscem, o którym myślała jak o domu, bezpiecznym i wygodnym – całkowitym przeciwieństwie wszystkich nędznych, zapchlonych dziur, do których się przeprowadzały, gdy matka próbowała spłacić długi.
Ruby weszła do zamku i babcia zamknęła drzwi, wciąż wyraźnie zaniepokojona.
– Nie powinnam była wspominać, że jaśnie pan tu będzie – szeptała, rozglądając się. – Zabronił zapraszania kogokolwiek, żadnych gości.
– Jaki tam ze mnie gość?
Babcia załamała ręce. Przestraszona zerkała w kierunku schodów, jakby się spodziewała natychmiastowej dymisji za nieposłuszeństwo.
– Nie możesz tu zostać. Jaśnie pan na to nie pozwoli!
– Nie dramatyzuj, babciu. Oczywiście, że pozwoli. To był mój dom przez lata. Poza tym mam z nim ważną sprawę do omówienia. Gdzie jest?
– W bibliotece. Miałam mu zanieść filiżankę herbaty. Ale…
– Ja to zrobię!
Dlaczego Lucas nie mógł sam przyjść po filiżankę? Nie było co kłócić się z babcią. Beatrice Pennington należała do starej szkoły gospodyń domowych. Dbała o podział na klasy społeczne. Rodzice Lucasa, Claudia i Lionel, od czasu do czasu zapraszali ją na Boże Narodzenie i inne spotkania, ale Beatrice była nieugięta. Uważała, że pracownik powinien znać swoje miejsce.
Ruby potajemnie, z kryjówki, obserwowała uroczyste i często hałaśliwe imprezy. Rothwellowie żyli w zupełnie innym świecie od tego, w którym się urodziła. Była zafascynowana bogactwem i ekstrawagancją.
Ruby zauważyła, że babcia skrzywiła się, przygotowując tacę z herbatą.
– Boli cię ręka? – zapytała. – Mogę zerknąć?
– To nic takiego.
Ruby odstawiła imbryk, obróciła nadgarstek babci i zobaczyła czerwoną, rozognioną pręgę, niewątpliwie po niedawnym oparzeniu.
– Musimy zrobić opatrunek. Wygląda na to, że robi się…
Babcia wyrwała rękę.
– Przestań, dziewczyno. Bywało gorzej.
– Może i tak, ale jesteś starsza i infekcje mogą się stać paskudne w mgnieniu oka. Powinnaś iść do lekarza. Zabiorę cię później.
– Nie potrzebuję lekarza – powiedziała babcia stanowczo. – Zanieś jaśnie panu herbatę, zanim zrobi się zimna.
Ruby spojrzała na tacę.
– Moje ulubione pierniczki! Nie jadłam ich od miesięcy!
Postawiła na tacy drugą filiżankę i dodatkowy talerzyk. Babcia wyglądała na przerażoną.
– Co ty wyczyniasz?
– Idę na popołudniową herbatkę z Lucasem.
– Zwolni mnie, Boże, zwolni mnie… – lamentowała babcia.
Ruby chwyciła tacę.
– Może powinnaś pomyśleć o emeryturze. To miejsce jest dla ciebie za duże, nie robisz się młodsza.
– Przejdę na emeryturę, kiedy będę gotowa, i ani chwili wcześniej.
Ruby pomyślała, że również o tym musi porozmawiać z Lucasem Rothwellem.
– Kiedy wrócę, pomogę ci przygotować kolację.
Biblioteka mieściła się na parterze, kilkaset metrów od kuchni, co tylko upewniło Ruby, że starzejąca się babcia może nie podołać, zwłaszcza że surowe zimy w Yorkshire potęgowały ból stawów. Czy Lucas tego nie wiedział? Mimo że spędzał w domu mniej czasu niż kiedyś, nie mógł oczekiwać, że osiemdziesięcioletnia kobieta poradzi sobie bez pomocy.
Zamek już nie był sprzątany jak dawniej, Ruby dostrzegła dorodne pajęczyny zwisające z kinkietów i żyrandoli oraz kurz na ramach obrazów. Pejzaż jak z horroru. Lucasa stać było na zespół ludzi do zarządzania rezydencją. Zatrudniał rzesze ogrodników, na litość boską. Dorobił się fortuny jako architekt krajobrazu, ceniony na całym świecie. Dlaczego nie mógłby mieć kilku gospodyń?
Wprawdzie na wyższe piętra można było dostać się windą towarową zamku, ale nadal do pokonania pozostawały długie korytarze i galerie. Biblioteka zajmowała całe skrzydło, z wrzosowiskiem i kamiennymi murkami za oknami. Drzwi były zamknięte, więc Ruby lekko zapukała.
– Wejść!
Głęboki głos Lucasa Rothwella wywołał dreszcze, a uśpione nietoperze w jej brzuchu rozpoczęły szaleńczy taniec. Budził lęk, ale Ruby nie była już nieśmiałym dzieckiem, lecz dumną bizneswoman, która chciała z nim przedyskutować poważną ofertę, twarzą w twarz, konkretnie i rzeczowo.
Ruby pchnęła drzwi, ale coś powstrzymało ją przed przekroczeniem progu biblioteki. Pomieszczenie pełne ciemnych antycznych mebli i cennych starych ksiąg tonęło w długich upiornych cieniach. Lucas siedział plecami do niej na jednym z foteli pod wysokim wąskim oknem między regałami. Niebo na zewnątrz stało się brązowoszare, krople deszczu uderzały w szybę jak niewidzialne ptasie dzioby.
– Kto tam?
Wstał z krzesła i odwrócił się. Ubrany w czarny golf i czarne spodnie, wydawał się jeszcze wyższy niż jego imponujące metr dziewięćdziesiąt. Wizerunku dopełniały przeciwsłoneczne pilotki.
Przekrzywił głowę, zmarszczył nos jak wilk, który próbuje zidentyfikować nowy zapach. Jej zapach.
To wystarczyło, by ciepły rumieniec oblał jej policzki. Znów poczuła się jak niezdarna nastolatka sprzed lat. Zaczęło się od Żenującego Incydentu, o którym Ruby zawsze myślała… wielkimi literami. Za każdym razem w jego obecności – czyli dość rzadko, dzięki Bogu – przypominała sobie, jak próbowała go poderwać na jednej z imprez, na które się wślizgnęła po jednym doskonałym piwie. Surowa reprymenda, którą od niego dostała, dzwoniła jej w uszach do tej pory. Minęło jedenaście lat, ale koszmarne wspomnienie było tak świeże, jakby wszystko się stało wczoraj. Jednakże to nie powinno przeszkodzić jej w osiągnięciu celu.
Harper i Aerin polegały na niej, miała zarezerwować Rothwell Park na ślub Delphine Rainbird, słynnej aktorki, która wychodziła za mąż za swojego ochroniarza, Miguela Morales. Oprawa ceremonii byłaby fantastyczna, nie mówiąc już o ilości pieniędzy, którą Delphine obiecała zapłacić za bajkowy ślub w zamku na smaganych wiatrem wrzosowiskach Yorkshire.
– Gdybyś zapalił światło lub zdjął okulary przeciwsłoneczne, wiedziałbyś, że to ja. – Ruby postawiła tacę na stoliku. – Dlaczego właściwie nosisz je wewnątrz w taki mroczny dzień?
– Boli mnie głowa – odpowiedział po dłuższej chwili.
– Przepraszam. Postaram się nie brzęczeć.
Zaczęła nalewać herbatę do dwóch filiżanek.
– Co robisz?
W jego głosie wyczuła nutkę irytacji. Stał wyprostowany, tak sztywny, że wręcz odpychający. Ruby tym bardziej nie zamierzała marnować czasu.
– Piję z tobą popołudniową herbatę. I tak nie dałbyś rady sam zjeść całego piernika.
– Zabierz to. Wszystko. I zamknij za sobą drzwi.
Odwrócił się do niej plecami. Stał, wpatrując się w deszcz, z rękoma głęboko w kieszeniach. Ruby westchnęła.
– Wiem, że bóle głowy potrafią być nieznośne, ale chciałabym z tobą o czymś porozmawiać. To ważne.
– Nie teraz!
– Zatem kiedy?
Zapadła cisza. Stare półki zdawały się skrzypieć, wyjący wiatr uniósł zabłąkane liście i cisnął nimi w okna. Lucas przeczesał dłonią czarne włosy.
– Czy chodzi o twoją babcię?
Czuła, jak złagodniał. Wciąż stał plecami do niej, jakby kazał jej podziwiać szerokie ramiona, silny kręgosłup, szczupłe biodra… Nie powinna się tak gapić, nie powinna pozwolić ciału reagować na jego bliskość. Ludzie tacy jak Lucas Rothwell byli poza zasięgiem. Umawiał się tylko z supermodelkami, nie ze swojskimi dziewczynami z sąsiedztwa.
– Tak. To znaczy – też.
Lucas odwrócił się, usiadł na fotelu i wyciągnął długie nogi, krzyżując je w kostkach. Czuła narastające napięcie. Z powodu bólu głowy? A może to migrena? Słyszała, że przy migrenach światło stawało się nie do zniesienia, a chorzy cierpieli na zaburzenia widzenia. To dlatego te okulary...
Skinął głową w kierunku tacy z herbatą. Gdyby nie ból głowy, nalegałaby, żeby powiedział proszę. Z drugiej strony zwykle nie był niegrzeczny. Chyba że wstawiona nastolatka chciała go pocałować. O Boże! Dlaczego nie mogła wyrzucić tej plamy z pamięci?
Wtedy, po Żenującym Incydencie, unikała go przez kilka miesięcy, wychodziła ze swojego pokoju tylko podczas jego nieobecności. Kiedy skończyła osiemnaście lat, wyjechała do Londynu i odwiedzała babcię dwa lub trzy razy w roku.
Śledziła losy Lucasa dzięki plotkarskim gazetom, w których wciąż inne oszałamiające kobiety wisiały na jego ramionach. Jako wielokrotnie nagradzany architekt krajobrazu podróżował po świecie, kreując ogrody i parki wielkim i bogatym. Rzadko odwiedzał Rothwell Park, co oznaczało, że powinna jak najlepiej wykorzystać chwilę jego obecności.
Ruby nalała herbatę do dwóch filiżanek.
– Nadal pijesz czarną bez cukru?
– Tak.
Podała mu filiżankę, ale tak chwycił za spodek, że trochę herbaty się wylało. Zaklął i szybko ustabilizował filiżankę, przytrzymując ją ręką od góry.
– Przepraszam. Oparzyłem cię?
Ruby wzięła filiżankę herbaty i usiadła na drugim krześle.
– Nie, ale skoro o tym mówimy… Zauważyłeś ślady oparzenia na nadgarstku mojej babci?
Mimo że wciąż miał na sobie okulary, wiedziała, że się zmartwił.
– Nie. Źle to wygląda?
– Myślę, że powinna iść do lekarza. Ale wiesz, jaki ma stosunek do służby zdrowia.
– Wiem – powiedział Lucas, marszcząc brwi.
– Mógłbyś na to spojrzeć? Ciebie posłucha.
– Nie mam doświadczenia z oparzeniami. Ale w łazience na dole jest apteczka. Możesz ją wziąć.
– Dziękuję. Zobaczę, co się da zrobić.
Ruby wpatrywała się w ciasto na tacy.
– Kawałek piernika? – zaproponowała.
– Nie, dziękuję. Ale ty jedz, śmiało.
Ruby wzięła kawałek rozkosznej słodkości, ale zawstydzona, odstawiła talerzyk na bok.
– Coś nie tak?
– Zachowam sobie na później.
– Nie bądź śmieszna. Jedz. To twoje ulubione, prawda?
– Tak, i dlatego lepiej nie zaczynać. Nie skończyłoby się na jednym kawałku.
Uśmiechnął się słabo i od razu wydał jej się młodszy i bardziej dostępny.
– Mam prośbę.
Odstawiła filiżankę, niezdarnie, jak niepojętna uczennica.
– Mam klientkę celebrytkę, która chce wziąć ślub w Yorkshire i…
– Nie!
– Nie pozwoliłeś mi skończyć…
Lucas wstał i zatrzymał się pod oknem, znów odwrócony do niej plecami.
– To wykluczone.
Ruby poczuła, że ogarnia ją gniew, a lęk wypełnia jej serce. Tak wiele zależało od zarezerwowania Rothwell Park jako miejsca ślubu. Nie mogła zawieść swoich partnerek. Porażka nie wchodziła w grę. Ruby nie była jak jej nieszczęsna matka, wyznaczała sobie cele i je osiągała.
– Właściwie dlaczego?
Lucas parsknął udawanym śmiechem.
– Oprócz tego, że nienawidzę ślubów?
– Nie wszyscy są jak twoi rodzice, nie wszyscy biorą ślub i rozwodzą się trzy razy.
Spojrzał na nią boleśnie zimnym wzrokiem.
– Tracisz czas, Ruby. Nie zmienię zdania.
A jej się wydawało, że to babcia jest uparta...
– Rothwell Park to idealne miejsce na ślub. Moja przyjaciółka Harper jest zdesperowana, by zrobić tu sesję zdjęciową. Gotycka oprawa, plenery… Poznałeś ją, kiedy mnie tu odwiedziła. Aerin wszystko świetnie zorganizuje, ta kobieta jest perfekcjonistką. Nawet nie musiałbyś tu być. Proszę, Lucas, przynajmniej pomyśl, zanim powiesz…
– Nie!
Ruby zerwała się z krzesła, prawie zrzucając ze stołu tacę z herbatą. Stała przed nim z rękami zaciśniętymi w pięści, usztywniona złością, z płonącymi policzkami. Nie mógł udaremnić jej planów. Nie mogła złamać obietnicy danej przyjaciołom i ich klientom. Ślub musiał się tu odbyć. Znajdzie sposób, by go przekonać…
– Nie mogę uwierzyć, że mi odmawiasz. Ten ślub jest największym, jaki kiedykolwiek zrobiliśmy, i wzmocniłby pozycję naszej firmy – przekonywała. – Pokoje na piętrze są puste. Goście to bardzo ważni ludzie. Wiesz, ile można by na tym zarobić?
– Wyjdź, proszę!
– Nie! Za cholerę nie wyjdę!
Zanim zdążyła się powstrzymać, położyła rękę na jego ramieniu. Podskoczył jak rażony prądem. Czuła, jak napiął mięśnie.
Stała za blisko… Jej serce nie mogło tego przetrwać. I jeszcze ten zapach, cytrusy i młode drzewo, drażnił jej zmysły. Chociaż najwyraźniej nie golił się od tygodnia, ciemny zarost wokół wyrzeźbionych usta nadawał mu rycerski wygląd. Dlaczego właściwie patrzyła na jego usta? Górna warga była nieco węższa…
Te same usta, które inspirowały wiele nastoletnich fantazji. Po tylu latach Ruby wciąż się zastanawiała, jak te usta czułyby się na jej własnych. Jakie były? Twarde i natarczywe? Miękkie i zmysłowo przekonujące? A może zachłanne?
Lucas zdjął jej rękę z ramienia, jakby była niechcianym pyłkiem.
– Czy naprawdę myślisz, że w ten sposób coś osiągniesz?
Gardził nią. Kolejna fala gorąca spłynęła na jej policzki.
– Nie wyjdę, dopóki nie zgodzisz się mnie wysłuchać. A po drugie, nie mogę zostawić babci samej z poparzonym nadgarstkiem. Dlaczego nie zatrudnisz drugiej gospodyni? To miejsce jest zbyt ogromne dla jednej osoby.
– Babcia nie chce przechodzić na emeryturę.
– Czy nie widzisz, jak zaniedbane jest to miejsce? Wszędzie są pajęczyny.
Jego usta zacisnęły się w cienką linię.
– Nie, nie widzę.
– Jest ich mnóstwo. Spójrz na te u góry okna. – Uniosła rękę. – Musiałbyś być ślepy, żeby ich nie widzieć.
– Właśnie w tym rzecz… Ja… jestem ślepy.
Fragment książki
Jamilla Omar Roussel patrzyła na lądujący królewski odrzutowiec z mieszaniną wściekłości, zdenerwowania i wyczerpania upałem. Spojrzała podejrzliwie na zegarek – chyba już tysięczny raz tego popołudnia.
Jesteś spóźniony godzinę, ty…
Ugryzła się w język, zanim inwektywa, którą chciała obdarzyć Dane’a Jonesa – znamienitego pasażera i mężczyznę, którego miała oficjalnie powitać w imieniu swojego pracodawcy, szejka Karima Jamala Amari Khana – nieopatrznie by się jej wymknęła. Nie zniży się do poziomu playboya z Manhattanu, którego sprowadzono tu, by zastąpił jej szefa.
Jones był przyrodnim bratem Karima Khana, owocem burzliwego małżeństwa szejka Abdullaha z czwartą żoną, amerykańską bywalczynią salonów Kitty Jones. Choć Dane nie używał nazwiska ojca ani tytułu królewskiego i od rozwodu rodziców, czyli od piątego roku życia, ani razu nie odwiedził rodzinnych stron, był jedyną osobą, którą w konserwatywnym i tradycyjnie rządzonym Zafarze zaakceptowano jako reprezentanta kraju pod nieobecność Karima. Bardzo ważna europejska misja handlowa, planowana od dwóch lat, miała się rozpocząć za tydzień, ale Karim i Orla postanowili zostać w ich irlandzkiej posiadłości razem z trzyletnim synem Hasanem, żeby poczekać na przyjście na świat bliźniaków, gdyż dwa dni temu u Orli zdiagnozowano nadciśnienie ciążowe. Karim kategorycznie odmówił pozostawienia rodziny i wyruszenia w podróż samemu, lecz wielu spraw nie można było tak nagle przełożyć i jedynym rozwiązaniem okazało się wezwanie brata, by uniknąć odwołania europejskiej misji.
Z niepokoju o Orlę, jej przyjaciółkę, żołądek Jamilli ścisnął się boleśnie.
Dasz radę, Milla. Nie masz innego wyjścia.
W wieku zaledwie dwudziestu czterech lat została główną doradczynią dyplomatyczną rodziny królewskiej. Mówiła biegle w sześciu językach – plus w czterech lokalnych dialektach. Miała dyplom z nauk politycznych i w ciągu kilku lat awansowała stopniowo od asystentki królowej, do prawej ręki Karima i Orli. Zagrożona ciąża Orli poskutkowała nagłym awansem Jamilli, którego się w ogóle nie spodziewała ani nie chciała w tych okolicznościach, jednak wciąż była to szansa na wzmocnienie pozycji na królewskim dworze. Poza tym teraz miała okazję podróżować poza granice królestwa.
Karim, Orla i Zafar liczyli na nią.
Otarła czoło wilgotną chusteczką i zamrugała nerwowo. Gdy luksusowy odrzutowiec przeszedł do lądowania, przejrzała szczegółowy plan na najbliższy tydzień, którego opracowanie zakończono dopiero zeszłej nocy. Zamierzała wtajemniczyć w niego zastępcę głowy państwa w trakcie dwugodzinnej drogi do pałacu. Z pasa startowego uniosła się chmura pyłu, spowijając ją i delegację urzędników czekających, by powitać tymczasowego władcę.
Niezwykle już spóźnionego tymczasowego władcę.
Jamilla zagryzła zęby i przycisnęła spocone dłonie do szarej, ołówkowej spódnicy. Zamiast tradycyjnego stroju wybrała nowoczesny, profesjonalny ubiór – nie zakładając długiej, powiewnej, czarnej szaty, zaprojektowanej tak, by zapewnić kobiecie skromny wygląd, dbając jednocześnie o regulację temperatury ciała, Jamilla nie wzięła pod uwagę aspektów praktycznych dopasowanej garsonki i szpilek, niezależnie od tego, ile czasu przyszło jej spędzić w popołudniowym słońcu.
Wyprostowała się i zdusiła coraz silniejsze mdłości, próbując zignorować narastający ból głowy. Po przywitaniu i przedstawieniu go wszystkim obecnym dygnitarzom, zapozna go z planem na najbliższe dni i skorzysta z okazji, żeby odprężyć się na przednim siedzeniu klimatyzowanej limuzyny.
Była zbyt wyczerpana, żeby myśleć trzeźwo, i prawdopodobnie było to po niej widać, a zdecydowanie nie było to wrażenie, jakie chciała wywrzeć. Jutro zorganizuje pierwsze oficjalne spotkanie i będzie miała okazję nadać ich współpracy odpowiedni ton i kierunek.
Z trudem uniosła rękę, żeby osłonić oczy przed ostrym słońcem, gdy podstawiono pod samolot metalowe schody i drzwi się otworzyły.
Pierwszy pojawił się starszy członek rady doradczej, który poleciał do Nowego Jorku, by towarzyszyć Dane’owi Jonesowi w podróży do kraju, za nim jego pracownicy, załoga samolotu i dwaj piloci. Gdy wszyscy wysiedli już z samolotu, wtłoczyli się do samochodów lub dołączyli do komitetu powitalnego, drzwi samolotu były wciąż otwarte przez następne dwie… trzy… cztery minuty.
Co on tam robi tyle czasu? Chyba kazał nam czekać wystarczająco długo?
Jamilla była bliska łez, a plamy potu na jej garsonce pewnie były teraz widoczne z kosmosu, gdy w drzwiach samolotu pojawiła się wysoka, postawna sylwetka.
W końcu.
Zamrugała, jeszcze raz otarła spocone czoło i serce podeszło jej do gardła, gdy coś ciężkiego i wilgotnego umiejscowiło się pomiędzy jej udami.
Wielkie nieba.
Zaczerpnęła gwałtownie powietrza.
Widziała zdjęcia Dane’a Jonesa w różnych tabloidach i na stronach internetowych, które przeglądała każdego miesiąca – w celach wyłącznie służbowych. Musiała wiedzieć, kto był kim w wielkim świecie, ponieważ Khanowie lubili organizować różne wydarzenia. Choć przyrodni brat Karima nigdy nie przyjął żadnego zaproszenia wysłanego przez Jamillę, wiedziała, że był niezwykle przystojnym mężczyzną. Nic dziwnego, skoro był spokrewniony z Karimem.
Nie mogła oderwać od niego wzroku. Poruszał się płynnie, niemal niczym drapieżnik, sprane dżinsy trzymały się luźno wokół wąskich bioder, czarny t-shirt podkreślał wyraźne mięśnie, lekki zarost ocieniał mocno zarysowaną szczękę, a spod czapeczki baseballowej wystawały ciemne kosmyki, kręcąc się wokół uszu.
Przełknęła z trudem ślinę, czując w gardle dziwną twardą gulę.
Dane Jones szedł w jej kierunku, oczy skrywał za ciemnymi awiatorkami, a gdy się zbliżył, zmierzył ją wzrokiem. Miała wrażenie, że nagle zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco.
– Hej – powiedział zachrypniętym głosem, jakby przed chwilą się obudził. Może tak rzeczywiście było. Pewnie odsypiał kaca i imprezę z jedną z wielu kobiet.
– Dane Jones – dodał, gdy stała przed nim w milczeniu. Dlaczego nie była w stanie wykrztusić słowa? – Jeśli wy jesteście komitetem powitalnym, to lepiej się stąd zawijajmy. Gorąco tu jak w piekarniku.
– Wasza… wysokość – zdołała z siebie wydusić. – Nazywam się Jamilla Omar Roussel… – zaczęła przygotowaną wcześniej przemowę. – Zostałam mianowana główną doradczynią dyplomatyczną podczas pańskiego pobytu w Zafarze jako zastępca głowy państwa w czasie misji po Europie. Proszę pozwolić, że przedstawię… – Podniosła rękę, żeby wskazać na rząd dygnitarzy, którzy czekali na słońcu zdecydowanie zbyt długo, przerwał jej jednak, zanim zdołała sobie przypomnieć jakiekolwiek nazwisko.
– Wasza co? – spytał.
– Słucham? – Opuściła rękę.
– Jak mnie przed chwilą nazwałaś? – spytał.
– Wasza wysokość… – odpowiedziała.
Mężczyzna westchnął, ściągnął czapeczkę i przeczesał palcami gęste, kręcone włosy.
– No, tak właśnie myślałem. Nie rób tego.
– Czego, wasza wysokość? – spytała, tracąc wątek.
– Nie nazywaj mnie tak – powiedział i dodał coś pod nosem. – Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych. Posługuję się swoim imieniem i nazwiskiem, więc mów do mnie Dane lub Jones albo w ogóle się do mnie nie zwracaj.
– Ale jest pan potomkiem rodu Al Amari Khan, drugim w kolejce do tronu po księciu koronnym Hasanie… – zaczęła, rumieniąc się gwałtownie.
– Jasne, rozumiem – znowu jej przerwał. – Inaczej nie musiałbym lecieć ośmiu tysięcy mil do tego nieszczęsnego… – nie dokończył, ale domyśliła się, co chciał powiedzieć.
Dlaczego był taki zirytowany? To, o co go poproszono, było prawdziwym zaszczytem. Zafar natomiast był naprawdę wspaniałym krajem, zwłaszcza odkąd pięć lat temu na tronie zasiadł Karim i rozpoczął proces powrotu do monarchii konstytucyjnej i wprowadzenia podupadłej po nieudolnych rządach jego ojca gospodarki w dwudziesty pierwszy wiek.
– Robię to dla mojego brata i jego żony – powiedział. – Poprosił mnie, więc przyleciałem – nie wydawał się tym zachwycony – choć w ogóle nie jest mi to na rękę, także ze względu na moje interesy. Miejmy nadzieję, że Karim i jego urocza żona będą mieli dwójkę zdrowych dzieci, dzięki czemu będę tak daleko w kolejce do tronu, że już nikt nigdy nie poprosi mnie o coś podobnego. Nie podoba mi się ta rola. Nie ma we mnie nic królewskiego, nie obchodzi mnie ten kraj ani jego przyszłość. Moje życie jest w Nowym Jorku, więc zwracanie się do mnie „wasza wysokość” tylko bardziej mnie zdenerwuje. W porządku? Więc nie rób tego. Nie polubimy się, gdy będę wkurzony.
– Teraz też za bardzo pana nie lubię.
Czy ja powiedziałam to na głos?
Pierwszy szok ustąpił miejsca przerażeniu.
– Najmocniej przepraszam, wasza wysokość – wydusiła, pragnąc natychmiast zapaść się pod ziemię. Albo przynajmniej rozpuścić się w kałuży formującej się wokół jej stóp.
Milczał, ale czuła na sobie jego uważne, przeszywające spojrzenie, a serce waliło jej tak mocno, że jego bicie słychać było pewnie aż w Narabii. Ucisk w żołądku przyprawił ją o jeszcze silniejsze mdłości.
Nie mogła w to uwierzyć. Właśnie zaprzepaściła największą okazję w karierze – zaledwie dwie minuty po jego przyjeździe. Na pewno każe ją kimś zastąpić, w końcu był królem – a raczej bratem króla – a ona miała za zadanie przeprowadzić go przez wszystko dyplomatycznie i z taktem, nie dzieląc się przy tym z nim własną opinią na jego temat.
Czekała, aż ostrze spadnie, pospiesznie przebiegając w myślach po jej niegdyś imponującym CV, świadoma przerażonych spojrzeń rzucanych jej przez członków rady i innych dygnitarzy. Dane Jones ściągnął okulary przeciwsłonecznie – nigdy w życiu nie widziała tak przeszywających błękitnych oczu. W ich lazurowym błękicie krył się błysk, a gdy zmrużył oczy, skóra wokół nich zmarszczyła się lekko i miała wrażenie, że dopiero teraz widział ją wyraźnie.
Potem odchylił głowę i wybuchnął śmiechem.
Dane Jones śmiał się tak bardzo, że bolał go brzuch.
Wyraz twarzy tej kobiety był naprawdę bezcenny. Jej słowa przecięły suche, pustynne powietrze, jakby wypowiedziane przez megafon. Wyglądała na naprawdę przerażoną i ten widok był prawie wart pobudki o świcie i podróży do tej pustynnej dziury. Jej wcześniej zaciśnięte usta otworzyły się, formując idealne „O”, a oczy – o cudownym, bursztynowym odcieniu, który dopiero teraz zauważył – rozszerzyły się, zajmując większą część jej twarzy.
Przetarł dłonią oczy, które ze śmiechu zaczęły mu łzawić.
Dobra, stary. Weź się w garść. To nie było aż takie zabawne.
Tak naprawdę był wykończony i wściekły, że, po pierwsze, będzie musiał zajmować się tym cały miesiąc. A po drugie, że zmuszono go do przyjazdu do tego kraju, gdzie, obiecał sobie, że jego noga więcej tu nie postanie.
Gdy samolot podszedł do lądowania, ciężar, z którym od lat walczył, spadł z powrotem na dawne miejsce. Poza tym prawie nie zmrużył oka – impreza inaugurująca nowy klub, który otworzył w dawnej fabryce pod High Line, skończyła się dopiero o piątej nad ranem. Godzinę później został obudzony w swoim apartamencie.
– Proszę mi wybaczyć, wasza wysokość… – zaczęła.
– Przeprosiny nie są konieczne. Zachowałem się jak idiota.
Opuściła ramiona z wyraźną ulgą. Czy myślała, że każe ją za to zwolnić?
Pewnie tak. Czy jego ojciec nie traktował w ten sposób wszystkich poddanych mu ludzi? Choć jego cudowny brat rządził od pięciu lat, razem z uroczą irlandzką żoną, nie byli w stanie zdziałać cudów. Pracownicy pałacu z pewnością nadal żyli w lęku po autokratycznych rządach jego ojca.
Twarz Jamilli Roussel rozluźniła się i zauważył wtedy ślady rozmazanego makijażu pod jej pięknymi, bursztynowymi oczami i delikatną warstewkę potu, od którego jej brązowa skóra lśniła.
Wyglądała na niemal tak zdruzgotaną, jak on sam się czuł.
– Ale jeśli chodzi o tę „waszą wysokość”, to nie żartowałem – dodał. – To się musi skończyć.
Skinęła głową.
– Oczywiście, panie Jones – powiedziała. – Jeśli pan tak woli.
– Mów mi Dane – odparł. Nie wiedział, dlaczego się z nią droczył, i nagle zapragnął naprawić ich stosunki. Przez najbliższe cztery tygodnie był tu uziemiony – dał słowo Karimowi, a brat do tej pory nigdy go o nic nie prosił. Wiedział, że nie uda mu się teraz wymigać, tak jak wiele razy w przeszłości.
– Chyba nie powinnam się za bardzo spoufalać, wasza… – zaczęła i przerwała. – Panie Jones.
Naprawdę była olśniewająca. Wysokie kości policzkowe, duże oczy niezwykłego koloru, hebanowe włosy, których kręcone kosmyki wyswobodziły się z bezlitośnie ciasnego upięcia, i delikatne krągłości podkreślone przez idealnie skrojony strój. Nie umknęło to jego uwagi, w końcu był tylko facetem.
– Przed chwilą powiedziałaś mi, co tak naprawdę o mnie myślisz – powiedział, patrząc z satysfakcją, jak unosi brwi – więc chyba możemy darować sobie zbytnie formalności.
Cenił sobie kobiecą urodę, a ta kobieta z pewnością była urodziwa, jednak z pewnością nie cenił reguł i wytycznych – a jej praca polegała na dopilnowaniu, żeby ich przestrzegał. Nigdy też nie umawiał się z kobietami, z którymi pracował. Mogło to doprowadzić do komplikacji, gdy związek się rozpadnie – a to prędzej czy później zawsze następowało.
Patrząc na nią, czuł jednak coraz silniejsze napięcie, co było dość irytujące.
– Po prostu w tych okolicznościach nie czuję się komfortowo, zwracając się do pana po imieniu, panie Jones – powiedziała. – Jest pan bratem mojego pracodawcy, a do tego członkiem rodziny królewskiej i…
– Dobra, czekaj. – Uniósł rękę. – Pójdźmy na kompromis – powiedział, z trudem doceniając ironię. Była pierwszą kobietą, która nie chciała się z nim spoufalać – od wczesnej młodości kobiety miały na to aż zbytnią ochotę. – Zwracaj się do mnie „Jones”, daj sobie spokój z tym panem. Przez to czuję się, jakbym miał sto lat.
Przyglądała mu się i widział, że nie była zachwycona tą propozycją, ale nie chciała dać temu wyrazu.
Skinęła głową.
– W porządku, skoro nalegasz.
– Nalegam – odparł, czując lekkie mrowienie na myśl, że mógł nalegać, a ona musiała się mu podporządkować.
Dobrze, była w tym jakaś perwersja – i to w złym sensie. Od kiedy kręciła go dominacja i uległość?
Jeszcze bardziej kręcił go za to fakt, że prawdopodobnie żaden facet nie był w stanie zmusić tej kobiety do uległości. Jeśli sobie tego nie życzyła.
Uniosła rękę i wskazała na czekających cierpliwie na słońcu urzędników.
– Czy mogę przedstawić ci pozostałych członków rady i pracowników królewskich, z których większość…
– Nie, dzięki – przerwał jej.
Jedno spojrzenie na ubranych w tradycyjne szaty mężczyzn przyprawił go o nieprzyjemny dreszcz, budząc kilka bardzo nieprzyjemnych wspomnień. Uświadomił sobie nagle, jak bardzo było gorąco, i zapragnął, żeby ten dzień jak najszybciej dobiegł końca.
– Słucham? – zaczęła, wyraźnie zbita z tropu, bo odmówił postępowania zgodnie z protokołem. No tak, będą musieli nad tym popracować.
– Zaraz dostanę udaru na tym słońcu, jestem wykończony i nie mam nastroju. – Zerknął na mężczyzn, z których większość prawdopodobnie już dawno przekroczyła siedemdziesiątkę. – Oni też nie wyglądają za dobrze. Może przeniesiemy oficjalne przedstawienie na jutro, w jakimś chłodniejszym miejscu?
– Ale… – wydawała się zupełnie zagubiona. Zauważył, że nie była zbyt spontaniczną osobą.
– Żadnych ale – odparł. Może jednak uda mu odnaleźć w tej sytuacji jakieś zabawne aspekty. – W końcu ja tu rządzę, nieprawdaż? Przynajmniej przez chwilę.
Powoli skinęła głową, zmuszona, żeby się z nim zgodzić.
Tak jest, Jamillo. Gram w to na własnych zasadach. Nie na twoich ani ich, a już na pewno nie według tych ustalonych przez mojego ojca.
– W takim razie życzę sobie, żeby wszyscy wsiedli do limuzyn, podkręcili klimatyzację i ruszyli stąd, zanim wszyscy zemdlejemy.
Zacisnęła zęby, podczas gdy wąski strumyczek potu popłynął po jej twarzy.
Miała ochotę się mu sprzeciwić, a ogień w jej oczach sprawił, że stała się jeszcze bardziej pociągająca, było jednak jasne, że jej również było piekielnie gorąco. Poza tym sama przed chwilą przyznała, że on był tu szefem.
Niechętnie skinęła głową.
– Niech będzie, wasza… Panie Jones – powiedziała.
– Tylko Jones – poprawił ją.
Jeszcze raz skinęła sztywno głową, potem zamieniła parę słów ze stojącym za nią asystentem, po czym poprowadziła go do największej limuzyny. Czerwonozłote flagi z obu stron auta łopotały na wietrze niczym skrzydła.
– Wasza wysokość. – Młody mężczyzna ubrany w tradycyjne szaty otworzył mu drzwi i skłonił się tak nisko, że chyba tylko cudem nie upadł.
– Dzięki, stary – odparł Dane.
Jak Karim radził sobie z tym wszystkim na co dzień? Jego już teraz doprowadzało to do wściekłości.
Wrzucił torbę do środka i wsiadł.
– Usiądę z przodu, żeby mógł pan odpocząć, panie Jones – powiedziała jego nowa doradczyni, wsuwając głowę do chłodnego wnętrza auta, ale unikając jego wzroku. – Podróż potrwa około dwóch godzin. W barku są napoje i przekąski. Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze?
Do głowy przyszło mu coś zdecydowanie nieprzyzwoitego.
Skrzywił się.
– Jones, mów do mnie po prostu Jones – warknął. – Żaden pan, pamiętasz, Jamillo? I nie, nie życzę sobie niczego więcej.
– Dobrze – powiedziała tym samym usłużnym tonem i teraz był pewny, że było to z jej strony bardzo pasywno-agresywne zagranie.