Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Zdrajczyni Jane Boleyn
Zdrajczyni Jane Boleyn
Zdrajczyni Jane Boleyn
Zdrajczyni Jane Boleyn
Zajrzyj do książki

Zdrajczyni Jane Boleyn

Liczba stron544
ISBN978-83-291-2038-8
Wysokość215
Szerokość145
EAN9788329120388
Tytuł oryginalnyBoleyn Traitor
TłumaczAlina Patkowska
Język oryginałuangielski
Data premiery2025-12-10
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Philippa Gregory po dziesięciu latach wraca do swojego najpopularniejszego cyklu o Tudorach. Bestsellerowa autorka powieści historycznych wydobywa z cienia Jane Boleyn  i zadaje pytania, kim naprawdę była i jaki miała wpływ na losy królestwa. To unikalny styl powieści - połączenie często sensacyjnych wątków historycznych z fabułą - sprawia, że czytelnik powieści Gregory dosłownie zanurza się w wykreowany przez autorkę świat. Świat, który mimo, że przeminął to wciąż wywiera ogromne emocje. Uczta zarówno dla miłośników historii monarchii jak i fanów dobrych thrillerów! Całość zamknięta w niezwykle   nowocześnie zaprojektowanej okładce – postać na niej przyciąga wzrok i fascynuje już od pierwszego kontaktu. 

UWAGA: Książka wydana w powiększonym formacie i z większą czcionką w środku – to większy komfort czytania!

Siostra. Szpieg. Zdrajczyni.
Jej prawda zmieni historię. 
Jane Boleyn, bratowa królowej, jest w samym środku dworu Tudorów. Tu nic nie jest potężniejsze od tajemnicy, a władza spoczywa na ostrzu królewskiego miecza. 
By przetrwać, Jane nosi wiele masek – kochającej żony, oddanej siostry i posłusznego szpiega. 
Inaczej zginie. Jedyną bronią, jaką posiada, jest informacja. 
Mówią, że to podszepty Jane Boleyn przypieczętowały losy dwóch królowych. 
Nazywali ją kłamczynią i zdrajczynią. 
Ale prawda jest o wiele bardziej skomplikowana…

Fragment książki:

PAŁAC GREENWICH

Lato 1534

 

W zwierciadle z kutego srebra wyglądamy jak dwa bezgłowe duchy – czarne kaptury unoszą się nad plamami mroku w miejscach, gdzie powinny się znajdować nasze twarze. Odrzu­cam kaptur i odsuwam nieprzejrzystą woalkę, odsłaniając maskę złotego sokoła, którą mam na twarzy. Ostry dziób pokrywa złota emalia, pióra nad oczami są z mosiądzu, a na głowie i szyi ze złotogłowiu. Unoszą się i opadają niczym u prawdziwego ptaka, nakrapiane niby pióra sokoła wędrownego, jakby Midas zaklął wolnego ptaka w zastygłe złoto. Odsuwam maskę, odsłaniając ja­sną skórę, ciemnoblond włosy i tajemniczy uśmiech.

– Pozbądź się jeszcze tego wyrazu twarzy – mówi Anna. Od­rzuca swój kaptur i podnosi głowę, żebym mogła odsunąć jej wo­alkę i uwolnić ją od maski.

– Jakiego wyrazu twarzy?

– Tego pełnego fałszu, dwulicowości. O czym teraz myślisz?

Usta damy dworu zawsze są pełne niewypowiedzianych słów.

– Pomyślałam, że trudno będzie w tym tańczyć – kłamię. – Trudno będzie cokolwiek zobaczyć.

– Nie mamy widzieć, mamy być widziane.

Wstaje i rozkłada ramiona, żebym mogła rozsznurować gor­set, rękawy i spódnicę jej sukni. Przez koszulę z cienkiego lnu drapie się po zaokrąglonym brzuchu. Jest w piątym miesiącu drugiej ciąży, która męczy ją bardziej niż pierwsza. Twierdzi, że to zapowiedź syna. Córkę, księżniczkę Elżbietę, łatwiej jej było nosić. Każdego popołudnia przed kolacją odpoczywa w łożu, podczas gdy król kąpie się i przebiera po popołudniowych roz­rywkach na świeżym powietrzu.

– Jak się nazywa ta maskarada? – pyta, wspinając się na wiel­kie pozłacane łoże.

– Sokolnicy. Tańczymy przebrane za ptaki, a potem…

– Niech zgadnę – przerywa mi. – Pojawiają się król i jego przyjaciele przebrani za sokolników, łapią nas i tańczymy z nimi? A potem wszyscy zdejmujemy maski i odkrywam, że tańczę z królem! Jestem zdumiona! Nie miałam pojęcia! Myślałam, że to jakiś przystojny nieznajomy!

Wybucham trylem nieszczerego śmiechu i komentuję:

– Jesteś taka zabawna!

Zdejmuję jej haftowane buty i ściągam cienkie jedwabne pończochy. To zaszczytne zadanie damy dworu królowej, a tak­że obowiązek ukochanej szwagierki. Jedno i drugie stanowi dla mnie powód do dumy.

Przymyka oczy.

– Chyba nawet on nie wierzy, że nie rozpoznam własnego męża?

Naturalnie król nie sądzi, że uwierzymy, iż do reprezenta­cyjnej komnaty królowej wdarła się grupa nieznanych książąt sabaudzkich lub rosyjskich wielmożów w grubych futrach. To dworska zabawa, w której wszyscy świadomie bierzemy udział. Nagrodą w grze jest to, że król może błyszczeć. Pośród całego tego udawania jedna rzecz jest prawdziwa: drugi syn, drugorzęd­ny i drugoplanowy, został przemieniony w złoto i stał się dzie­dzicem tronu. Wciąż na nowo odgrywamy ten cud, jak gdyby to, że Artur, prawowity książę, zmarł i następcą tronu, a potem kró­lem został Henryk, było niezmiernie szczęśliwym obrotem losu. Dwadzieścia lat temu ktoś nazwał go „najprzystojniejszym księ­ciem w całym chrześcijańskim świecie” i od tamtej pory musimy się tego trzymać.

Kiedy po raz pierwszy przybyłam na dwór, byłam samotną, poważną dwunastoletnią dziewczynką, a on dwudziestosze­ścioletnim, olśniewającym młodym mężem pięknej królowej. Zakochałam się w nim, w niej, w przepychu i urodzie młodej królewskiej pary. Potem zakochałam się w całej rodzinie Boley­nów: w Annie, w jej ambitnym bracie George’u, uroczej siostrze Marii, w jej rodzicach i szlachetnym rodzie Howardów. Wszyscy byli dworzanami i służyli na najpiękniejszym i najpotężniejszym dworze świata. Ja również tego pragnęłam. Teraz sama należę do Boleynów. Połowę życia spędziłam jako żona George’a i u jego boku, mając niemal trzydzieści lat, doszłam do tytułu lady Rochford. Królowa, którą kochałam i której służyłam, już daw­no odeszła, a przystojny król przeżywa swoje najlepsze lata. Wi­działam, jak rosła w nim potrzeba pochwał, jak przemieniała się z młodzieńczej radości w próżność dojrzałego mężczyzny, i tak jak wszyscy, nauczyłam się potęgować komplementy stosownie do jego potrzeb.

– Zakładanie i zdejmowanie masek to dla niego zabawa – mó­wię uspokajająco. – Chce tylko, abyś pokazała światu, że wybie­rasz jego, nawet jeśli jest przebrany i nie wiesz, że to on. Zako­chujesz się w nim na nowo.

– Cóż, tak przecież jest – odpowiada i na jej twarzy nagle po­jawia się szeroki, nieszczery uśmiech. – Jestem „Anna »Najszczę­śliwsza«”.

Delikatnie okrywam ją pledem z jagnięcej wełny. Dzięki niej jestem pierwszą damą na dworze, a także zostanę ciotką kolej­nego króla Anglii i pójdę na czele procesji, która poniesie go do chrztu. To będzie parada zwycięstwa dla nas, pięknych i mądrych kobiet – pokonamy starych lordów i zdobędziemy króla.

– Kiedy ogłosisz, że nosisz dziecko? Przy Elżbiecie ogłosiłaś to wcześniej.

Wzrusza ramionami.

– Kiedy zechcę.

Tylko nieliczni wybrańcy wiedzą, że tej jesieni urodzi dziecko. Ma rację, opóźniając tę wiadomość, bo to będzie jak uderzenie dzwonu rozpoczynające kolejny wyścig chętnych młodych ko­biet do królewskiego łoża. Gdy rozniesie się wieść, że królowa jest brzemienna, wszystkie rozpustnice na dworze będą próbo­wały skupić na sobie uwagę króla.

– Musisz coś dla mnie zrobić, Jane – mówi, gdy wcieram w jej spuchnięte stopy i kostki olejek z lawendą i jałowcem. – Musisz porozmawiać z tą Agnes. Nie okazuje mi uszanowania.

Agnes to młoda dwórka, jasnowłosa, uśmiechnięta i pogodna. Ciemnowłosa Anna nie lubi uśmiechniętych blondynek, one jed­nak wciąż przybywają na dwór w swoich najlepszych sukniach.

– Co takiego zrobiła?

– Za płytko dyga; podryguje tylko odrobinę, jakby kłaniała się jakiejś wicehrabinie.

Ja noszę taki tytuł. Urodziłam się jako Jane Parker, przez małżeństwo zdobyłam nazwisko Boleyn, a teraz jestem lady Rochford. Z uśmiechem ściskam jej palce u nóg.

– Wicehrabina to nie byle kto – mówię.

– Tytuł wicehrabiego na razie wystarczy mojemu bratu – zga­dza się. – Ale kiedy urodzę następcę tronu, sprawię, że George’owi zostanie nadany tytuł książęcy!

Oto oszałamiające ambicje Boleynów. Mój ojciec chciał, bym została damą dworu średniej rangi, wprawną w tej nowej pro­fesji dworzanina przeznaczonej dla wykształconych kobiet i dla marzących o dworskiej karierze mężczyzn. Kiedy mnie przysłał na dwór, mówiłam po francusku i angielsku oraz czytałam po łacinie. Poradził mi, abym nauczyła się niemieckiego, bo w tym języku piszą protestanccy myśliciele, i bym ukryła znajomość hiszpańskiego przed hiszpańską królową, która szeptem wyjawia tajemnice swoim dyplomatom i faworytom. Podsłuchiwałam, kiedy spowiadała się księdzu, czytałam jej sekretne listy do ojca i wszystko, czego się dowiedziałam, wiernie przekazywałam mo­jemu patronowi, niczego nie wyolbrzymiając.

Ale Anny nie interesowały dyskretne zadania na dworze. Par­ła wprost do źródła władzy, uwiodła i poślubiła króla. Ma w so­bie całą odwagę szlachetnego rodu Howardów i pełnię ambicji wznoszącej się rodziny Boleynów. Skoro chce, aby George dostał tytuł książęcy, to dopnie swego, a ja zostanę księżną. Anna i my, Howardowie oraz Boleynowie, rośniemy w siłę, więc nie może­my pozwolić, by rozpraszała nas jakaś Agnes.

– Przed królową dygała, jak należy. Przykucała do samej zie­mi, jakby Katarzyna Aragońska była Najświętszą Panienką.

Wszystkie tak dygałyśmy. Ale to było dwa lata temu, a dwo­rzanie mają pamięć krótką jak jętki.

– Teraz to księżna wdowa – przypominam jej.

– Agnes rozmawiała z ambasadorem Hiszpanii – nerwowo stwierdza Anna. – Co taka głupia dziewczyna jak ona ma do po­wiedzenia takiemu głupcowi jak on?

Zapisuję sobie w pamięci, żeby poinformować mojego patro­na, że Agnes została wciągnięta do siatki szpiegów hiszpańskiego ambasadora.

– On rozmawia ze wszystkimi – mówię uspokajająco. – Co więcej może zrobić?

– Nie obchodzi mnie to! Może wracać do domu, do Hiszpa­nii. Może się zamknąć w zamku Kimbolton razem z królową.

– Z księżną wdową – poprawiam znowu.

– Ale z kim jeszcze rozmawia Agnes? Z papistowskimi lorda­mi? Z Courtenayami? Z przyjaciółmi starej królowej i księżnicz­ki Marii?

– Lady Marii – przypominam jej. Królową Katarzynę należy teraz nazywać księżną wdową, a jej córka otrzymała nowy tytuł: lady Maria. Jednak ci, którzy im służyli i je kochali, nie będą ich tak nazywać. – Nikt z nich nie jest dla ciebie istotny. Zwycięży­łaś. To tylko starzy ludzie, przyjaciele króla z dzieciństwa! Trzęsą­cy się i zapatrzeni w dawne czasy papiści! Nie widzą nas, nie wi­dzą nowego dworu, nowej religii, nowego świata. Czas działa na naszą korzyść. Umrą ze starości lub się poddadzą. Jeśli urodzisz chłopca, to będzie dowód, że twoje małżeństwo jest zgodne z wolą Bożą, a stara królowa, ambasador Hiszpanii, córka starej królowej i wszyscy, którzy pozostają im wierni, przestaną się liczyć.

– Gdzie jest George? – pyta. – Spóźnia się.

Ja nigdy się nie skarżę, kiedy George się spóźnia, ale jestem jego żoną od dziesięciu lat, a ona jest jego królową.

– Idź i znajdź go, Jane.

Pukanie do drzwi łączących sypialnię królowej z prywatną galerią króla wybawia mnie od odgrywania roli żony w potrze­bie, która poluje na swojego męża. George wsuwa się do kom­naty. W nowych pończochach i kaftanie z brązowego aksamitu jest oszałamiająco przystojny. W ręku trzyma maskę i kapelusz ozdobiony długim piórem czapli. Jest podobny do siostry, ciem­nooki i ciemnowłosy jak ona, zupełnie jakby byli bliźniętami o takich samych mocnych, inteligentnych rysach twarzy i ciem­nych oczach błyszczących obietnicą, jak gdyby wyrzeźbionych z wypolerowanego do gładkości drewna.

– Oto wiejski sokolnik! – woła, podchodzi do łoża i ujmuje dłoń Anny, by ją ucałować. Spogląda na nią uważnie. – Jesteś blada. – Odwraca się do mnie. – Chyba nie pozwoliłaś jej się przemęczyć?

– Przymierzyła tylko kostium i przećwiczyła taniec. Od tam­tej pory odpoczywa.

Podchodzę do niego po powitalny pocałunek, ale odwraca się ode mnie, siada obok niej i wyjmuje szpilki z jej włosów. Podaję mu srebrną szczotkę, a on odgarnia długie ciemne pasma z jej czoła i zaczyna splatać w warkocz.

– Martwię się – skarży się Anna.

– Nie martw się – odpowiada George natychmiast. – Powin­naś myśleć o rzeczach świętych i radosnych, aby dziecko dobrze rosło. Musisz być „Anną »Najszczęśliwszą«”.

– Agnes Trent – wyjaśniam, a George krótko kiwa głową w podziękowaniu.

– Musi okazywać szacunek – mówi Anna.

George spina warkocze na jej karku dwiema szpilkami z kości słoniowej, ale spina je luźno, by król mógł rozpuścić jej pachnące włosy i ukryć w nich twarz, gdy zostaną sami.

Anna nakazuje mi gestem nałożyć sobie świeże pończochy. Krzywi się, czując ucisk czerwonych jedwabnych butów.

– Powiedziałam Jane, żeby z nią porozmawiała.

– To nowa faworyta – ostrzega mnie George. – Bądź taktowna.

– Ale – upiera się Anna – wymagam całkowitej lojalności i nie zgodzę się na nic innego. Nie po to wysłałam królową…

– Księżną wdowę – odzywamy się jednocześnie z George’em.

– Księżną wdowę do zamku Kimbolton, kardynała Wolseya do piekła, a biskupa Fishera i Thomasa More’a do Tower, żeby nadal spotykać wrogów pod swoim dachem. Starcy wciąż jątrzą przeciwko mnie w radzie, a ich stare żony plotkują za moimi ple­cami. Wszyscy starzy ludzie chcą, żeby znów było tak jak kiedyś. Chcą, żeby wróciła stara królowa.

– No cóż, nie możesz wysłać ich wszystkich do Tower! – żartu­ję, ale nikt się nie śmieje, więc natychmiast poważnieję. – Oczy­wiście porozmawiam z nią.

Anna podnosi się i wstaje w ciasnych butach.

– Przyprowadź ją teraz, może mnie ubrać.

George całuje ją w ramię i przesyła mi ukłon.

– Dziękuję! – mówi samym ruchem ust, kiedy już zasłaniają go drzwi. Wie, że wiernie kocham ich obydwoje.

Sprawdzam, czy drzwi, przez które wyszedł, są bezpiecznie za­mknięte, i dopiero wtedy podchodzę do drugich, znajdujących się naprzeciwko, które prowadzą do prywatnej komnaty królowej.

– Jej Wysokość jest gotowa, by się ubrać – mówię i trzy ocze­kujące damy posłusznie wstają. Gdy Agnes beztrosko przemyka obok mnie, dotykam jej ramienia. – Czy jest jakiś powód, dla którego nie dygasz przed królową jak należy? – pytam uprzej­mie. – Z pewnością zaszła tu jakaś pomyłka…

– Wyłącznie z jej strony – odpowiada niegrzecznie. – Dygam przed nią wystarczająco nisko.

– Dygaj tak, jak należy to robić przed koronowaną królową. I na tym niech się sprawa zakończy.

– Skończy się tam, gdzie się zaczęła: na niej.

Mocniej zaciskam palce na jej ramieniu.

– Panno Agnes, kiedy ja byłam pokojówką na dworze, dbałam o swoje maniery. Dzięki temu wzniosłam się na pozycję pierw­szej damy dworu.

– A ja dbam o swoje! Nie musisz mnie szczypać, lady Rochford. Twoja siostra ma do tego Tower pełną oprawców.

– Nie uszczypnęłam cię – kłamię.

– I dygam tak, jak należy – kłamie w odpowiedzi, wchodząc do sypialni królowej. Patrzę na nią przez otwarte drzwi i widzę, że nie dyga tak nisko, jak powinna.

Następnego dnia, po modlitwach w królewskiej kaplicy, król po­zostaje na wspaniale haftowanej poduszce swojego klęcznika. Dłonie ma złożone, oczy przymknięte, naradza się bezpośred­nio z Bogiem. Nikomu nie wolno się ruszyć, dopóki nie skończy. Przywołuje Annę, która stoi po drugiej stronie kaplicy. Idę za nią, niosąc nasze modlitewniki oraz jej różaniec z pereł i korali. Za królem stoi cicho jego sekretarz, Thomas Cromwell, a za Crom­wellem młody Francis Weston i mój mąż George. Gdy do nich dołączamy, George do mnie mruga, a Francis kłania się lekko.

– Mój panie mężu. – Anna dyga przed królem, uśmiecha się do dworzan i pozdrawia Thomasa Cromwella lekkim skinieniem głowy, jak kupca, który przywiózł belę sukna.

– Cromwell ma pytanie dotyczące wizyty we Francji – mówi król. Wciąż klęczy, ręce ma złożone do modlitwy. Najwyraźniej Bóg również bierze udział w tym spotkaniu.

– Nie byłem pewny, czy Wasza Wysokość zechce odwiedzić Francję tego lata – zwraca się Cromwell do Anny, omijając oczy­wiste pytanie: „czy nosisz dziecko?”. – Czy Jego Wysokość poje­dzie do Francji sam?

Musimy przekonać Francję do zawarcia antypapieskiego soju­szu, przyłączenia się do nas przeciwko papieżowi oraz siostrzeń­cowi Katarzyny Aragońskiej, królowi Hiszpanii i cesarzowi. Anna jednak nie może podróżować, skoro jest w ciąży, a nie spu­ści króla z oka. Pytające brązowe oczy pana Cromwella spotykają się z moimi szarymi.

– Och, będę cię potrzebować przy sobie! – woła Anna do kró­la i zamyka jego dłonie w swoich, jakby przyjmowała od niego przysięgę na wierność, a Henryk zastyga w pozie błędnego ry­cerza klęczącego przed damą swego serca. – Nie możesz mnie zostawić, kiedy zbliża się mój czas!

Oczywiście rozwiązanie ma nadejść dopiero jesienią i podróż byłaby zupełnie bezpieczna, ale Anna wolałaby umrzeć, niż po­jechać do Francji z figurą, która nie pozwalałaby jej tańczyć, a za nic nie puściłaby króla samego pomiędzy znane z urody damy francuskiego dworu. Tego lata zostaniemy w domu, podobnie jak król, który za chwilę podejmie taką właśnie decyzję.

– Co o tym sądzisz, Najjaśniejszy Panie? – pyta George, mar­kując naradę.

– Powinienem pojechać. – Myśl o wyczekujących go kobie­tach napełnia króla taką radością, że zapomina o Bogu i wstaje. – Lady Rochford, czy sądzisz, że twoja pani zniosłaby rozłąkę ze mną? Na bardzo krótki czas?

Nie potrzebuję wymownego spojrzenia Anny. Znam ten sce­nariusz na wylot. To nie jest zwykła miłość, to Tristan i Izolda – wielki romans, w którym nic nie może ich rozdzielić.

– Nie radziłabym tego robić – mówię łagodnie. – Usychałaby z tęsknoty za tobą, sir. Ale czy można by odłożyć twoje spotkanie z królem Francji na czas po narodzinach? I dopiero wtedy poje­chałbyś tam świętować? Obwieścić radosną nowinę?

Król rozpromienia się, wyobrażając sobie triumfalną wizytę we Francji w towarzystwie młodej żony, która dała mu syna, za­miast starej, która tego nie zrobiła.

Cromwell chwyta moją aluzję i się włącza:

– Możemy wysłać posłańca, żeby zawiadomił ich o opóźnie­niu. Kogoś ważnego, żeby nie mogli tego uznać za brak szacunku.

Oczywistym kandydatem jest książę Norfolku, wuj George’a, głowa rodu Howardów. Niestety on i Anna prawie ze sobą nie roz­mawiają od czasu, gdy wykonał genialny ruch i wydał swoją córkę za królewskiego bękarta, nieślubnego syna króla. A niemal wszy­scy pozostali arystokraci potajemnie sprzyjają starej królowej.

– Tylko nie któregoś ze starych lordów! – woła Anna. – Żad­nego z tych starców!

Król poklepuje ją po policzku.

– To starzy przyjaciele – oznajmia. – Wierni przyjaciele.

– No właśnie! Starzy przyjaciele, starcy! – Uśmiecha się do niego. – Trzymają się starych nawyków, nie są tacy jak ty!

– Wicehrabia Rochford? – proponuje nagle Cromwell, jakby mój mąż George nie stał tuż przed nim.

Król wybucha śmiechem.

– Doskonały pomysł! Ale czy ty się możesz bez niego obejść, lady Rochford? A może ty też nosisz dziecko i nigdzie go nie pu­ścisz?

W sercu skrywam smutek przez to, że choć jesteśmy małżeń­stwem od dziesięciu lat, nie zanosi się na dziecko, ale śmieję się tak wesoło, jakbym nigdy nie płakała w ramionach George’a.

– Ach, sir, nie wszyscy możemy mieć pierwsze dziecko w pierwszym roku małżeństwa, a drugie w następnym! Nie wszyscy mamy tyle szczęścia co ty i królowa!

– Najszczęśliwsi – potwierdza George. Nigdy nie pozwalamy, by ktokolwiek zapomniał motto Anny.

Król bierze Annę za rękę i znów ją całuje.

– Zrobiła wszystko, co mi obiecała – mówi z czułością. – A ja zrobiłem więcej, niż ktokolwiek uważał za możliwe. Tworzę nową Anglię dla nowej rodziny królewskiej. Mój nowo narodzony syn będzie dowodem na to, że Bóg błogosławi mnie i moją żonę.

Anna rozpromienia się i rozpościera dłoń na lekkiej wypukło­ści brzucha, aby wydawała się większa.

– George pojedzie do Francji i powie im, że spotkanie musi zostać odłożone na czas po narodzinach mojego syna – oświad­cza król. – Wybierzemy się do nich jesienią.

– Jestem zaszczycony twoim zaufaniem – mówi George, jakby wybierał się zabijać smoki. – Nie zawiodę cię.

Doskonale utrafił w heroiczny ton, a Henryk zamknął jego przedramię w rycerskim uścisku.

– Wiem, George. Jesteś moim bratem.

– Nie mielibyśmy zaufania do nikogo innego – z uśmiechem mówi Anna, po czym kładzie rękę na ramieniu króla i zaprasza go na przechadzkę po chłodnym ogrodzie tylko we dwoje, zanim pójdziemy na śniadanie. Wiem, że chce się uwolnić od swoich dam, które zawsze snują się za nimi i rozpraszają króla; on jednak wyobraża sobie młodego przystojnego władcę, który przechadza się po trawie usianej kwiatami, barwnymi jak świeżo utkany go­belin, w towarzystwie wspartej o jego ramię pięknej królowej.

Mistrz Cromwell kłania się i wychodzi. George i ja zostajemy sami z Francisem Westonem.

– Zobacz, jak się wznosimy! – oznajmia George. – Dziękuję, kochana. Jak zwykle pokierowałaś nas we właściwym kierunku, a teraz mogę powiedzieć królowi Francji, że będę miał królew­skiego siostrzeńca!

– To tylko mój obowiązek – odpowiadam skromnie.

George promienieje.

– Wiesz, czasem się obawiałem, że już zawsze będę tylko po­słańcem przenoszącym liściki miłosne między Anną a królem, dyplomatą w komnatach pokojówek, ambasadorem w izbach szwaczek, i nigdy nie dotrę do źródła władzy, tylko wiecznie będę dryfował na obrzeżach.

– Panie, żałuję, że nie mogę pojechać z tobą – mówi Francis, który lata dryfowania ma jeszcze przed sobą. – Ale podczas two­jej nieobecności będę strzegł twojej damy, o ile zgodzi się na moje usługi. – Kładzie dłoń na sercu i nisko się przede mną kłania.

– Ależ tak, tak. – George macha tylko ręką, ponieważ gra w dworską miłość nie ma sensu bez publiczności. – Jane, wyślij wiadomość do stajni. Zanim wyruszymy, trzeba na nowo pod­kuć konie. Wezmę dwa zapasowe. Wszyscy wiedzą, jak szybko potrafię pokonać tę drogę. – Całuje moje wyciągnięte dłonie. – Prędko wrócę do domu, do ciebie.

Pilnuję się, żeby nie trzymać go kurczowo.

– Będę za tobą tęsknić – mówię.

– Wrócę najdalej za miesiąc – obiecuje.

 

 

 

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel