Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Zdumiewający warunek / Zakochani w Irlandii
Zajrzyj do książki

Zdumiewający warunek / Zakochani w Irlandii

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-291-1273-4
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788329112734
Tytuł oryginalnyHer Convenient Vow to the BillionaireSecrets of a Ruthless Tycoon
TłumaczDorota Viwegier-JóźwiakAlina Patkowska
Język oryginałuangielski
Data premiery2025-01-21
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Zdumiewający warunek" oraz "Zakochani w Irlandii", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.

Miliarder Rafael Romano zamierza zrównać z ziemią swoją przeszłość: grecki sierociniec, w którym się wychowywał. To miejsce przypomina mu o wszystkim, co stracił, także o przyjaźni z Sabriną, która skończyła się nagle, gdy dziewczynka została adoptowana. Przyjeżdża na wyspę, by wziąć udział w negocjacjach z ostatnią osobą, która sprzeciwia się rozbiórce. Na miejscu odkrywa, że jest nią Sabrina…

Milioner Leo Spencer jedzie do Irlandii, by odnaleźć swoją biologiczną matkę. W barze poznaje Briannę Sullivan. Liczy na to, że znająca wszystkich w okolicy dziewczyna pomoże mu zdobyć informacje. Wkrótce Leo zakochuje się w Briannie, lecz nadal nie ujawnia, kim jest i po co przyjechał. Gdy Brianna dowie się, że była tylko narzędziem do osiągnięcia celu, nie uwierzy łatwo w szczere uczucie Lea…

 

Fragment książki

– Sabrino – odezwał się z wyrzutem głos na drugim końcu linii. – Po jakie licho wróciłaś na Calistę?
Ją też dręczyły wątpliwości, czy przylecieć na grecką wyspę, gdzie się urodziła i wychowała, ale napastliwy ton ojca był wyjątkowo irytujący. Wolałaby, żeby ufał jej tak samo jak pozostałej dwójce dzieci. Tylko że Tom i Pippa byli jego biologicznym potomstwem, a ona nie.
– Muszę dokończyć pewną sprawę – wyjaśniła enigmatycznie.
Przełączyła rozmowę na głośnik i odłożyła telefon na kamienny stopień.
– Jaką sprawę? – nie dawał za wygraną ojciec.
Siedząc w cieniu murów starego sierocińca, próbowała rozplątać jasne pasma włosów. Na lądzie wynajęła samochód z rozkładanym dachem, a na wyspę dotarła promem. Podróż samochodem była całkiem przyjemna, teraz jednak czuła, że na głowie ma wiecheć.
– To naprawdę nic ważnego.
Głos ojca zrobił się nagle serdeczny.
– Sabrino, mnie możesz powiedzieć. Wiem, że nie byłaś na Caliście od czasu… – Nie dokończył myśli.
Sabrina oparła czoło na dłoni i jęknęła w duchu. Kochała ojca, ponieważ był wyjątkową postacią w jej życiu. Przyjął ją do swojej rodziny i zapewnił edukację, dzięki czemu mogła dziś zasiadać na dyrektorskich stanowiskach. Była mu za to ogromnie wdzięczna. Męczyło ją natomiast, że bez przerwy wtrącał się w jej życie, mimo że zbliżała się do trzydziestki.
– Przepraszam, tato, ale coś przerywa – powiedziała, przewracając oczami z powodu tak beznadziejnej wymówki. – Zadzwonię do ciebie później.

Wyłączyła telefon i wstała. Otrzepała kurz z białej sukienki, którą wybrała specjalnie na czekające ją dziś trudne spotkanie.
Andrew Richard Templeton, oficer Orderu Imperium Brytyjskiego, na pewno będzie zły, że przerwała rozmowę. Nie lubiła go rozczarowywać, ale w tej chwili nie miała ochoty walczyć z tą przesadną opiekuńczością. Nie mogła się rozpraszać takimi rzeczami.
Słuchając śpiewu cykad, Sabrina odchyliła głowę, by ogarnąć spojrzeniem cały budynek sierocińca. Popękane i spłowiałe od słońca mury wyglądały mniej surowo niż za jej czasów. Pnącza kwitnących bugenwilli stopniowo przejmowały w posiadanie całą elewację. W spadzistym dachu, na który od czasu do czasu wspinała się z innymi dziećmi, brakowało pojedynczych płytek. Gdy schodziła po stopniach ku niecce, w której osadzony był budynek, pod nogami zauważyła jaszczurkę, która zatrzymała się na moment, błysnęła drobnymi jak paciorki oczami i zniknęła za kępą kwiatów w kolorze intensywnego różu. Odrapane z niebieskiej farby drzwi wejściowe były zamknięte. Przybito do nich tabliczkę z informacją o planowanej rozbiórce. Łzy napłynęły jej do oczu.
– Nie pozwolę na to! – mruknęła do siebie oburzona.
Powyżej drzwi znajdował się szyld z napisem „Dom dziecka. Calista”.
Trafiła tutaj po śmierci matki. Była zahukanym stworzeniem, które bało się podnieść głowę, by ktoś nie zobaczył blizn. Z czasem okazało się, że sierociniec nie jest taki straszny. A ponieważ rodzice adopcyjni woleli inne dzieci, czekała aż do szesnastego roku życia, by opuścić miejsce, które uważała za swój dom.
To tutaj biegała po rozległym terenie, czytała pierwsze w swym życiu powieści i wiersze, zdarła sobie kolana i poznała, czym jest przyjaźń. Na tyle, na ile dziewczyna mogła przyjaźnić się z chłopakiem o buńczucznym spojrzeniu i zawsze zaciśniętych, gotowych do bójki pięściach.
Drzwi, o dziwo, ustąpiły, gdy nacisnęła klamkę. Sierociniec znajdował się na zakurzonej i wypalonej słońcem głębokiej prowincji, z dala od głównego portu. Nikt tu nie przyjeżdżał, bo i po co? Sabrina zaczęła przemierzać dobrze jej znane pomieszczenia, które były dziś ogołocone z mebli i przedmiotów codziennego użytku. Wysokie obcasy były może nieodpowiednie na wyprawę terenową, ale za to dodawały wzrostu, co powinno przydać się podczas dzisiejszego spotkania. Ich stukot roznosił się echem po startych kamiennych płytkach. Przystawała przy każdych drzwiach, przypominając sobie zapamiętane z przeszłości odgłosy śmiechu, rozmów i wesołych pokrzykiwań. Zerknęła tęsknie na pnące się w górę schody w nadziei, że pojawi się na nich Yannis lub Melantha – jej ulubieni opiekunowie.
Aby ocalić te wspomnienia, musiała uratować budynek. Należało go wyremontować, i to bez względu na koszty. Strata pieniędzy, tak zapewne powiedziałby ojciec i miałby rację. Ale nie wszystko w życiu sprowadzało się do rachunku zysków i strat. Były rzeczy, których nie można było kupić za żadne pieniądze, jak choćby wspomnienia z dzieciństwa.
Zajrzała do niewielkiego holu. Tu właśnie doszedł do jej uszu dźwięk, na który przedtem nie zwracała uwagi. Nadstawiła uszu.
Helikopter, pomyślała spanikowana.
Wbiegła schodami na piętro, by zająć dogodną pozycję do obserwacji. Z mejla asystentki, który przyszedł trzy dni temu, zrozumiała, że na spotkaniu pojawi się tylko pełnomocnik, który jej wysłucha i przekaże ustalenia szefowi. Ale pełnomocnik nie przyleciałby helikopterem.
Sabrina stanęła tuż przy oknie. Jako dziecko musiała wspinać się na palce, by jej głowa wystawała ponad parapet. Teraz bez najmniejszego trudu obserwowała cały teren zewnętrzny, na którym lądował właśnie helikopter. Obracające się śmigło wprawiło w ruch liście pobliskich drzew i krzewów, wzbijając tuman kurzu. Z boku widoczne było logo firmowe, przyciemnione szyby nie pozwalały zobaczyć, kto znajduje się w środku. Ledwo maszyna usiadła na ziemi, otworzyły się drzwi od kabiny i ze środka wyskoczył mężczyzna.
Sabrina jęknęła w duchu.
Prawie przykleiła nos do zakurzonej szyby, nie mogąc uwierzyć, że pofatygował się tu osobiście. Może nie wiedział, że Sabrina będzie na spotkaniu? Celowo przybyła tutaj bez swojej świty.
Minęło pięć lat od ich ostatniego spotkania na balu charytatywnym w Paryżu. Efekt tego spotkania można było bez przesady określić jako katastrofę. Sabrina przywitała dawnego przyjaciela z ekscytacją i mocno bijącym sercem. Przedtem obserwowała spektakularny rozwój jego kariery w biznesie, ale nigdy nie odważyła się ponownie nawiązać kontaktu. Pamiętała, jak rozczarowany był tym, że została adoptowana w wieku szesnastu lat, a on został w sierocińcu. Pisała do niego, ale nigdy nie odpowiedział na te listy.
Nie zauważyła jednak, by był urażony, i zapomniała o wszelkich obawach, ciesząc się, że nadrobią zaległości. Tamten wieczór w Paryżu wydawał się świetną okazją, by odnowić przyjaźń, odkryć, kim stali się po wkroczeniu w dorosłość. Po balu poszli jeszcze na późną kolację i razem wrócili do jej pokoju hotelowego. Zanim do Sabriny dotarło, że popełniła błąd, było za późno…
Teraz wydał jej się szczuplejszy niż w Paryżu. Kruczoczarne włosy były starannie zaczesane do góry. Miał na sobie czarne, doskonale skrojone dżinsy i nieskazitelnie białą koszulę. Zrobił kilkanaście kroków i przystanął, by poprawić potargane włosy. Musiał chyba poczuć, że jest obserwowany, bo spojrzał w górę, lustrując elewację sierocińca.
– Rafael – wyszeptała Sabrina.
Ich oczy spotkały się pomimo kurzu unoszącego się nadal w powietrzu. Sabrina wstrzymała oddech, porażona intensywnością jego spojrzenia. W tym samym momencie przez jej głowę przepłynął obraz lekarza w szpitalu, który powiedział, że jej matka zmarła, a ona została sama. Lodowaty strach ściął wtedy jej ciało, podobnie jak teraz.
Oszołomiona, jakby zbyt długo patrzyła prosto w słońce, cofnęła się. Potem zawróciła i uciekła.

Idąc w stronę sierocińca, Rafael rozpiął marynarkę. Było piekielnie gorąco, jak zwykle o tej porze roku. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po budynku, który przez całe dzieciństwo kojarzył mu się z więzieniem. W oknie na piętrze dostrzegł cień sylwetki. Sabrina już tu była. Niczym duch w opuszczonym domu.
Nie do końca miał pewność, czy będzie na spotkaniu, ale kiedy gwałtownie odsunęła się od okna, uznał, że to ona. Rozpoznałby wszędzie te jasne niczym łan zboża włosy. Pamiętał je rozrzucone na poduszce. Pamiętał jej przymrużone oczy i błogi uśmiech…
Niech to szlag!
Zazgrzytał zębami i wyjął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne. Idąc, wciągnął w płuca powietrze, ale z trudnością je wypuścił. Był zestresowany. Jako dziecko często czuł się podobnie, ale teraz był dorosły i powinien lepiej nad sobą panować.
Co mu strzeliło do głowy, żeby przejechać pół świata, by osobiście wziąć udział w tym spotkaniu? Asystentka miała rację, mówiąc, że tylko straci czas.
– Ja się tym zajmę, sir – oświadczyła Linda sucho, niemal wyszarpując mu z rąk list od Sabriny. – Widzę kłopoty na horyzoncie – powiedziała po chwili. – To córka Andrew Templetona, prawda? Czy to nie ona była wtedy na balu w Paryżu?
Widząc zmarszczone brwi Rafaela, asystentka zmieniła taktykę i sięgnęła po telefon.
– Proszę się nie martwić. Christopoulos się nią zajmie. Jest na miejscu i zna sprawę.
Żaden z innych pracowników nie ośmieliłby się rozmawiać z nim w taki sposób, ale Linda była po pięćdziesiątce, miała umysł ostry jak brzytwa. Do tego męża i dzieci, jedno z nich było w wieku Rafaela. Rafael zaś był jednym z najmłodszych nowojorskich miliarderów, dlatego cenił doświadczenie Lindy i matczyną troskę, jaką mu od czasu do czasu okazywała.
– Nie. Sam z nią porozmawiam – zadecydował. Podpisał dokumenty leżące na biurku i odsunął na bok wszelkie argumenty, które sprzeciwiały się takiemu rozwiązaniu. – Niech odrzutowiec będzie gotowy do wylotu. W Atenach trzeba zarezerwować helikopter, którym dostanę się na Calistę.
– Z całym szacunkiem, sir…
– Podjąłem decyzję – przerwał jej, manipulując przy spince od koszuli i rozmyślając nad czymś intensywnie. – Zatrzymam się w Villa Rosa.
– Na dłużej?
– Być może.
Rafael nie miał jeszcze sprecyzowanych planów. Wiedział tylko, że może to być jedyna okazja, by spotkać się z Sabriną Templeton twarzą w twarz.
Miał jej coś do przekazania. Coś bardzo ważnego, czego nie można było napisać w mejlu ani powiedzieć przez telefon. Wystarczająco długo to odkładał. Nie miał pojęcia, jaka będzie reakcja Sabriny, ale z uwagi na to, że przyjaźnili się w dzieciństwie, czuł się w obowiązku załatwić tę sprawę w sposób jak najdelikatniejszy.
– Ma pan zapełniony kalendarz do końca miesiąca – zauważyła Linda, przeglądając aplikację.
– Poprzesuwaj, co się da – polecił, ignorując jej obawy. – Będzie mi też potrzebny samochód. Zajmij się tym, dobrze? Aha, zadzwoń do stadniny, niech przygotują parę koni. – Na widok zdumionej twarzy Lindy, dodał: – Jeszcze wczoraj mówiłaś, że potrzebuję wypoczynku.
– Miałam na myśli weekend na Long Island, a nie miesiąc wakacji na greckiej wyspie. Zresztą widziałam zdjęcia tej willi. Nie jest to chyba komfortowe miejsce ani do pracy zdalnej, ani do wypoczynku. Jest tam chociaż ciepła woda w kranie?
Rafael uśmiechnął się, słuchając jej obiekcji.
– W dawnych czasach willę zamieszkiwali zakonnicy, więc rzeczywiście nie wygląda jak luksusowy hotel, ale przeszła gruntowny remont. Jest tam basen i siłownia, a także rozległy teren. Jest także woda w kranie. Nie trzeba dźwigać ze studni. – Roześmiał się, gdy Linda się wzdrygnęła. – Spokojnie, lecę tam, żeby porozmawiać z… panią Templeton. Potem będę się opalał i nurkował, a za kilka tygodni widzimy się z powrotem.
– A comiesięczne spotkanie zarządu?
– Jestem pewien, że ten jeden raz zarząd poradzi sobie beze mnie.
Wzruszył ramionami i podszedł do okna, by popatrzeć na Manhattan. Słońce odbijało się od lustrzanej tafli okien strzelistych budynków, które tworzyły stalowo-szklany las. Odkąd prawie dziesięć lat temu zamieszkał w Nowym Jorku na stałe, zdążył polubić ten widok. Podobało mu się, że jest tutaj wyspa, choć zupełnie inna od tej, na której dorastał.
– Mogę udzielić ci pełnomocnictwa i zastąpisz mnie na zebraniu – odezwał się znowu.
Linda nareszcie wyglądała na zadowoloną.
– Ale co z tym nowym kontraktem? Trafiliśmy na przeszkodę i przydałoby się wsparcie podczas negocjacji.
Rafael zazgrzytał zębami, gdy mu o tym przypomniała. Rzeczywiście prowadzili aktualnie trudne negocjacje z firmą amerykańską należącą do szalenie konserwatywnej rodziny. Rozmowy utknęły w martwym punkcie po tym, jak jeden z ważniejszych udziałowców zwrócił uwagę na liczne romanse Rafaela, nazywając je niemoralnymi i oburzającymi.
– Nadal pracuję nad rozwiązaniem tego problemu.
Założył marynarkę i ruszył do drzwi, będąc myślami hen, daleko na wyschniętej od słońca wyspie, gdzie on i Sabrina spędzali ze sobą całe dnie. Ot, dwójka dzieciaków, które odnalazły się w niesprzyjających okolicznościach.
Teraz spoglądał na sierociniec z odrazą. Nienawidził tego miejsca od lat. Mnóstwo razy wyobrażał sobie, że budynek rozpada się na kawałki, a na jego ruinach wyrastają róże i wrzośce.
Któregoś dnia zgłosił się do Rafaela dyrektor sierocińca i opowiadał o planach remontu oraz poszukiwaniu sponsora. Rafael pomyślał wtedy, że kupi nieruchomość, zburzy ją i wybuduje w tym miejscu nowy budynek, lepiej dostosowany do potrzeb dzieci.
Sabrina w jakiś sposób dowiedziała się o tych planach i zgłosiła sprzeciw.
Zrobiła to jednak za późno. Wychowanków przeniesiono w inne miejsce, a prace wyburzeniowe miały się rozpocząć za kilka tygodni.
Ton jej pisma, po części błagalny, po części grożący, zaintrygował go. Jej milczenie przez ostatnie pięć lat mówiło samo za siebie: nie wybaczyła mu Paryża. Jednak sierociniec musiał w niej wzbudzić ogromne emocje, skoro ostatecznie zdecydowała się prosić go, by zaniechał swoich planów. Uznał to za idealną sposobność, by zamknąć także inną sprawę, która nie dawała mu spokoju od jakiegoś czasu.
Ponieważ Sabrina mieszkała teraz w Londynie, a on w Nowym Jorku, propozycja spotkania się na greckiej wyspie wydawała mu się rozsądnym kompromisem. Dla każdego z nich było to neutralne terytorium.
Teraz jednak pożałował tej decyzji.
Wystarczył cień jej sylwetki w oknie, by stwierdził, że nie wywietrzała mu z głowy. Spędzili ze sobą noc, którą do tej pory pamiętał. Był jednak przekonany, że poradzi sobie z tymi wspomnieniami. Musiał tylko potraktować ich dzisiejsze spotkanie w sposób czysto biznesowy i zapomnieć o pożądaniu.
Wszedł przez uchylone drzwi i stanął w holu. W środku nie było nikogo. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i wsunął je w górną kieszonkę marynarki. Jego sylwetka emanowała pewnością siebie, której zdobycie zajęło mu wiele lat.
– Sabrino? – zawołał. – Widziałem cię w oknie. – Obrócił się na pięcie. – Gdzie się schowałaś?
Odpowiedziała mu cisza. Wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie. Im szybciej ten przeklęty budynek zostanie zburzony, tym lepiej, pomyślał. Serce tłukło mu się w piersi niespokojnie, dłonie miał wilgotne od upału i zdenerwowania. Nie potrafił uciec przed wspomnieniami. Do dziś pamiętał goniących go starszych chłopaków, którzy wykrzykiwali przezwiska i ciskali w niego kamieniami.
Na piętrze też było pusto. Z dołu doszedł go odgłos jakby uderzenia. Zszedł po schodach, pod którymi znajdował się schowek na szczotki. Za nim była wąska przestrzeń, idealna na kryjówkę. Dawniej przykryta brudną zasłoną, dziś drzwiczkami, które były zamknięte.
Rafael zawahał się i wziął głęboki wdech. Gdy był mały, ojciec często zamykał go za karę w ciasnej komórce pod podłogą. Do tej pory nie znosił wind i tym podobnych pomieszczeń. Nienawidził u siebie tej słabości, która graniczyła z obsesją.
Nacisnął klamkę w drzwiczkach i schylił się, by spojrzeć w ciemność. Mopy i kubły zniknęły, ale wypatrzył miotłę opartą o ścianę. Obok niej widniały noski eleganckich pantofli.
– Sabrino, wyjdź… – powiedział po grecku i wyciągnął dłoń. Pamiętał, że Sabrina często znajdowała tutaj schronienie, gdy dzieci jej dokuczały. Siedziała tam skulona, aż w końcu robił się raban i wszyscy zaczynali jej szukać. Rafael zawsze wiedział, gdzie się chowa, i kiedy wokół nie było nikogo, przychodził namówić ją do wyjścia.
Byli dwojgiem najmniej przystosowanych dzieci w sierocińcu. Sabrina ze swoją pokancerowaną twarzą i uporczywym milczeniem. Rafael z wybuchowym charakterem i kryminalnym środowiskiem, z którego się wywodził.
Gdy inne dzieciaki ich przezywały, Rafael zawsze stawał w obronie Sabriny, a wina za bójki spadała na niego.
– Jaki ojciec, taki syn – mawiali wtedy opiekunowie. Rafael nie brał sobie tego do serca. Nie czuł się ani trochę podobny do ojca, którego szczerze nienawidził. Ale kiedy któryś ze starszych chłopaków szydził z matki i jej śmierci, wpadał w szał.
Po jednej z takich awantur umieszczono go na tydzień w izolatce. Sabrina wrzucała mu jedzenie przez okno. Byli praktycznie nierozłączni. Potem została adoptowana i spotkali się dopiero w Paryżu…
– Idź sobie, Rafe – powiedziała ledwie słyszalnym głosem.
Powtórzył swoją prośbę, dodając parakalo, co po grecku oznaczało „proszę”.
– Nie.
Odmowa bolała prawie tak mocno jak tamtego dnia, gdy go zdradziła, obdarzając uśmiechem Andrew Templetona, swojego nowego ojca, który zabrał ją z sierocińca.

 

Fragment książki

 

Zapadał zmierzch i Leo Spencer znów zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, wybierając się w tę podróż. Podniósł wzrok znad ekranu laptopa i marszcząc brwi, wpatrzył się w ciemniejący wiejski krajobraz. Miał ochotę poprosić kierowcę, by przyspieszył, ale właściwie po co? Na tych krętych, nieoświetlonych i pokrytych resztkami nieuprzątniętego śniegu wiejskich drogach nie zaoszczędziliby wiele czasu, mogliby tylko wylądować gdzieś w rowie. Już od kilkunastu minut nie minął ich żaden samochód. Leo nie miał pojęcia, jak daleko jest do najbliższego miasta.
Luty był chyba najgorszym miesiącem na wyjazd do tej części Irlandii. Nie przewidział, że dotarcie do celu zajmie mu tak dużo czasu i teraz pluł sobie w brodę, że mimo wszystko nie wziął firmowego samolotu. Do Dublina doleciał bez żadnych komplikacji zwykłym rejsem, ale od chwili, gdy wsiadł do samochodu prowadzonego przez szofera, podróż zmieniła się w koszmar. Wciąż trafiali na korki albo objazdy, a gdy w końcu zostawili za sobą cywilizację, znaleźli się w pajęczynie kiepskich, niebezpiecznych i zaśnieżonych dróg. Śnieg wisiał w powietrzu i mógł zacząć znów sypać w każdej chwili.
Porzuciwszy wszelką nadzieję, że uda mu się w drodze zrobić coś pożytecznego, Leo zamknął laptop i wpatrzył się w ponury krajobraz. Wąskie pola przechodziły na horyzoncie w łagodne wzgórza porozdzielane siecią jezior, strumieni i rzek, o tej porze dnia już zupełnie niewidocznych. Leo przywykł do sztucznych świateł Londynu. Nigdy nie przepadał za wsią i jego niechęć zwiększała się z każdą milą.
Ale musiał wybrać się w tę podróż. Patrząc na swoje życie, rozumiał, że jest to konieczne. Jego matka zmarła przed ośmioma miesiącami, niedługo po ojcu, który nieoczekiwanie dostał zawału, grając z przyjaciółmi w golfa, i teraz Leo nie miał już żadnej wymówki, by odkładać tę wyprawę. Musiał się przekonać, skąd naprawdę pochodzi i kim byli jego biologiczni rodzice. Nie szukał ich, dopóki żyli rodzice adopcyjni, bo wydawało mu się, że mogliby to uznać za brak szacunku, ale teraz nic go już nie powstrzymywało.
Przymknął oczy. Obrazy z życia przemykały przez jego umysł klatka po klatce, jak w starym filmie. Zaraz po urodzeniu został zaadoptowany przez zamożne, zbliżające się do czterdziestki małżeństwo, które nie mogło mieć własnych dzieci. Wychował się w uprzywilejowanej klasie średniej, chodził do prywatnych szkół i spędzał wakacje za granicą. Skończył studia z doskonałymi wynikami i przez jakiś czas pracował w banku inwestycyjnym. Ta praca stała się dla niego trampoliną do świata finansów, w którym zabłysnął jak meteor, wznosząc się coraz wyżej. Teraz, w dojrzałym wieku trzydziestu lat, miał więcej pieniędzy, niż mógł wydać do końca życia, i pełną wolność, by z nich korzystać. Obdarzony był dotykiem Midasa: żadna z firm, które dotychczas przejął, nie upadła, a ponadto odziedziczył spory majątek po rodzicach. Jedyną skazą na tym opromienionym sukcesami życiu pozostawało jego prawdziwe dziedzictwo, które, niczym uporczywy chwast, nigdy nie zostało do końca wykorzenione. Leo zawsze był ciekaw, kim jest naprawdę, i wiedział, że ta ciekawość nie zniknie, dopóki nie zostanie zaspokojona raz na zawsze.
Nie był typem refleksyjnego introwertyka, ale czasami podejrzewał, że jego pochodzenie pozostawiło w charakterze ślady, których nie mogły wymazać nawet wzorce otrzymane od adopcyjnych rodziców. Jego związki nigdy nie były trwałe. Spotykał się z najpiękniejszymi kobietami w Londynie, ale z żadną nie miał ochoty związać się na dłużej. Powtarzał, że jest bez reszty oddany pracy i nie ma czasu na budowanie relacji, choć w głębi duszy podejrzewał, że jego nieufność i niewiara w stałość związków mają źródło w fakcie, że prawdziwi rodzice oddali go komuś innemu.
Już od kilku lat doskonale wiedział, gdzie może znaleźć matkę, ale aż do tej pory te informacje spoczywały nietknięte w zamkniętej szufladzie. O ojcu nie wiedział nic; nie miał nawet pojęcia, czy jeszcze żyje. W końcu wziął sobie tydzień wolnego w pracy, informując sekretarkę, że przez cały czas będzie dostępny przez mejla i komórkę. Zamierzał odnaleźć matkę, wyrobić sobie o niej własne zdanie i po zaspokojeniu ciekawości, która dręczyła go od lat, wyjechać. Mniej więcej wiedział, czego może się spodziewać, ale chciał potwierdzić swoje przypuszczenia. Nie szukał odpowiedzi na pytania ani wzruszających połączeń po latach, chciał po prostu zamknąć ten rozdział. Naturalnie, nie miał zamiaru zdradzać jej swojej tożsamości. Był bezwstydnie bogaty i już tylko z tego powodu mógł się spodziewać wszystkiego, a nie zamierzał pozwolić, by jakaś nieodpowiedzialna baba, która oddała go do adopcji, teraz wyciągnęła do niego proszącą dłoń, deklarując matczyną miłość. Poza tym mógł mieć przyrodnie rodzeństwo, które na pewno również zechciałoby się podczepić pod jego pieniądze. Na samą myśl o tym skrzywił się ironicznie.
W lusterku napotkał spojrzenie kierowcy.
– Czy są jakieś szanse, żeby udało się wrzucić piąty bieg?
– Nie podobają się panu widoki, sir?
– Harry, pracujesz dla mnie od ośmiu lat. Czy przez ten czas usłyszałeś ode mnie chociaż raz, że lubię wieś? – O dziwo, Harry był jedynym człowiekiem, z którym Leo potrafił być szczery. Łączyła ich silna więź. Leo gotów był powierzyć życie swojemu kierowcy i często dzielił się z nim myślami, którymi nigdy by się nie podzielił z nikim innym.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz, sir – odrzekł Harry spokojnie. – Nie, nie dam rady jechać szybciej. Nie na tych drogach. Zwrócił pan uwagę na niebo?
– Przelotnie.
– Niedługo zacznie padać śnieg.
Mrok zasłaniał horyzont. Leo słyszał tylko potężny głos silnika, poza tym otaczała ich cisza tak zupełna, że gdyby zamknął oczy, odniósłby wrażenie, że wszystkie jego zmysły przestały działać.
– Mam nadzieję, że zdążę wcześniej skończyć to, co mam do zrobienia.
– Pogoda nie słucha nikogo, sir, nawet takich ludzi jak pan, przywykłych do tego, że wszyscy wypełniają ich polecenia.
– Za dużo gadasz, Harry – uśmiechnął się Leo.
– Moja żona też tak mówi, sir. Czy jest pan pewien, że nie będę panu potrzebny w Ballybay?
– Zupełnie pewien. Możesz wynająć taksówkarza, żeby odprowadził samochód do Londynu, i polecieć do żony. Firmowy samolot ma czekać w pogotowiu. Dopilnuj, żeby był gotów także później, gdy ja będę potrzebował wrócić do Londynu. Nie mam zamiaru znów tłuc się samochodem.
– Oczywiście, sir.
Znów otworzył laptop, odpędzając od siebie myśli o tym, co zastanie, gdy wreszcie dotrze na miejsce. To były bezsensowne spekulacje, zwykła strata czasu.
Po dwóch godzinach kierowca oznajmił, że są już w Ballybay. Leo albo nie zauważył miasta, albo też nie było czego zauważyć. Dostrzegał tylko ogromne, nieruchome jezioro, kilka domków i sklepów utkniętych pomiędzy wzgórzami.
– To wszystko? – zdziwił się.
– Czy pan się spodziewał zobaczyć Oxford Street, sir? – uśmiechnął się Harry.
– Spodziewałem się odrobiny życia. Czy tu w ogóle jest jakiś hotel? – Zmarszczył brwi i pomyślał, że tydzień urlopu to chyba zbyt wiele. Dwa dni powinny w zupełności wystarczyć.
– Jest pub, sir. – Kierowca wyciągnął rękę i wskazał palcem. Za szybą starego pubu widniała wywieszka: „Wolne pokoje”.
– Wysiądę tutaj. Możesz już odjechać.
Miał ze sobą tylko jedną, nieco poobijaną walizkę, do której teraz wrzucił cienki laptop. Mimowolnie zaczął porównywać to miasteczko na końcu świata z ruchliwą wioską w Salis, w której dorastał, pełną modnych restauracji i sklepów znanych marek. Uporządkowane i wypielęgnowane Salis miało doskonałe połączenia do Londynu, a za bramami i długimi drogami dojazdowymi kryły się imponujące rezydencje. W soboty główna ulica miasteczka zapełniała się ludźmi, którzy mieszkali w tych drogich domach i jeździli drogimi samochodami.
Wysiadł z range rovera na ostry wiatr i przenikliwe zimno i bez wahania ruszył w stronę starego pubu.

Brianna Sullivan walczyła z narastającym bólem głowy. Nawet w środku zimy piątkowe wieczory ściągały do pubu tłumy klientów. Choć cieszyło ją to, bo interes się kręcił, tęskniła do ciszy i spokoju, ale łatwiej było znaleźć złoty samorodek w zlewie kuchennym niż ciszę i spokój w pubie. Odziedziczyła to miejsce po ojcu, prowadziła je od sześciu lat i nie mogła go tak po prostu zamknąć. Była sama i musiała się jakoś utrzymać.
– Powiedz Patowi, że może odebrać drinki przy barze – mruknęła do Shannon. – Jest duży ruch i nie będziesz mu nosić tacy do stolika tylko dlatego, że pół roku temu miał złamaną nogę. Może przyjść po nią sam albo przysłać brata.
Przy drugim końcu baru Aidan z dwoma przyjaciółmi zaczęli śpiewać piosenkę o miłości, żeby przyciągnąć jej uwagę.
– Wyrzucę was za zakłócanie spokoju – powiedziała ostro, popychając w ich stronę napełnione szklanki.
– Przecież mnie kochasz, skarbie.
Spojrzała na niego z desperacją i zagroziła, że jeśli natychmiast nie zapłaci całego rachunku, to nie dostanie już ani kropli więcej.
Przydałby jej się ktoś do pomocy za barem, ale w dni robocze ruch w pubie był znacznie mniejszy i nie usprawiedliwiał takiego wydatku. Z drugiej strony, brakowało jej czasu na wszystko. Sama prowadziła księgowość, składała zamówienia, obsługiwała klientów i każdego wieczoru stała za barem. A czas mijał szybko. Miała już dwadzieścia siedem lat. Za chwilę będzie miała trzydzieści, potem czterdzieści, pięćdziesiąt… i wciąż będzie robiła to samo co teraz, nie mogąc się odkuć. Była młoda, ale często czuła się bardzo stara.
Aidan coś do niej wołał, ale nie zwracała na niego uwagi. Gdy zaczynała się nad sobą użalać, zupełnie traciła kontakt z rzeczywistością. Przecież nie po to kończyła studia, żeby resztę życia spędzić w pubie! Bardzo lubiła swoich znajomych i wszystkich mieszkańców miasteczka, ale miała chyba prawo do odrobiny rozrywki! Zaraz po studiach zrobiła sobie sześciomiesięczne wakacje, a potem wróciła do Ballybay, żeby opiekować się ojcem, któremu udało się przedwcześnie zapić na śmierć. Czuła jego brak każdego dnia. Przez dwanaście lat po śmierci matki byli tylko we dwoje. Tęskniła do jego śmiechu, wsparcia i żartów. Zastanawiała się, co by pomyślał, gdyby się dowiedział, że jego córka wciąż prowadzi pub. Zawsze chciał, by wyfrunęła z gniazda i została artystką, ale nie miał pojęcia, że nie będzie żył wystarczająco długo, by jej to umożliwić.
Naraz przy barze zapadła cisza. Brianna podniosła głowę znad napełnianego kufla. W drzwiach stał wysoki mężczyzna. Potargane ciemne włosy otaczały nieprzyzwoicie przystojną twarz. Wydawał się zupełnie nie przejmować tym, że wszyscy na niego patrzą. Rozejrzał się i zatrzymał spojrzenie czarnych oczu na jej twarzy.
Poczuła, że policzki jej płoną, ale jak gdyby nigdy nic, znów skupiła uwagę na kuflu. Miejscowi wrócili do przerwanych rozmów. Stary Connor jak zwykle zaczął śpiewać sprośne piosenki. Sąsiedzi uciszali go śmiechem.
Brianna ignorowała obcego, ale przez cały czas czuła jego obecność. Nie zdziwiła się, gdy podszedł do niej.
– Wywieszka na drzwiach mówi, że są tu wolne pokoje.
Musiał podnieść głos prawie do krzyku, żeby usłyszała go ponad gwarem. Zdawało się, że w tym małym pubie zebrało się całe miasteczko. Prawie wszystkie stoliki i stołki przy barze były zajęte. Dwie dziewczyny stojące za barem usiłowały obsłużyć wszystkich klientów. Jedna była drobną, biuściastą brunetką, a druga, przed którą właśnie stał, wyższa i szczupła, miała rude włosy związane w luźny koński ogon i patrzyła na niego najbardziej zielonymi oczami, jakie widział w życiu.
– A o co chodzi? – zapytała. Jej głos pasował do wyglądu, był głęboki i leniwy.
– A jak pani sądzi? Potrzebuję wynająć pokój, a to chyba jedyne takie miejsce w wiosce. Gdzie znajdę właściciela?
– Ja jestem właścicielką.
Popatrzył uważniej. Była bez makijażu. Skórę miała gładką i kremową, bez piegów, pomimo ciemnorudych włosów. Ubrana była w znoszone dżinsy i sweter z długimi rękawami.
– Pokażę panu pokój, gdy tylko znajdę wolną chwilę. A tymczasem może się pan czegoś napije? – zaproponowała Brianna, zastanawiając się, skąd się tu wziął taki mężczyzna. Z pewnością nie pochodził z okolicy. Ballybay było małą społecznością i wszyscy znali się tu przynajmniej z widzenia.
– Wolałbym wziąć gorący prysznic i położyć się spać.
– Będzie pan musiał chwilę zaczekać.
– Mam na imię Leo. Jeśli da mi pani klucz i wskaże kierunek, to sam pójdę na górę. Poza tym, czy jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym coś zjeść?
Był nie tylko obcy, ale także nieznośny. Poczuła narastającą wrogość. Skojarzył jej się z innym, równie przystojnym i wygadanym mężczyzną, którego znała kiedyś. Zdążyła się już nauczyć, jakich typów należy unikać.
– Będzie się pan musiał wybrać do Monaghana – odrzekła krótko. – Ja mogę panu zrobić kanapkę, ale…
– Ale będę musiał poczekać, bo jest pani zbyt zajęta za barem. Mniejsza o to. Proszę powiedzieć, ile mam zapłacić z góry, i dać mi klucz.
Rzuciła mu niecierpliwe spojrzenie i zawołała Aidana.
– Przejmij ster – powiedziała mu. – Żadnych darmowych drinków. Muszę zaprowadzić tego pana do pokoju. Wrócę za pięć minut i jeśli zauważę, że wypiłeś choć naparstek piwa za darmo, to dostaniesz szlaban na tydzień.
– Ja też cię kocham, Brianno.
– Na jak długo chce pan ten pokój? – To było pierwsze pytanie, jakie mu zadała, gdy weszli na schody.
– Na kilka dni. – Ruchy miała wdzięczne jak tancerka. Miał ochotę zapytać, dlaczego dziewczyna obdarzona taką urodą prowadzi pub we wsi zabitej dechami. Z pewnością nie po to, by wieść życie wolne od stresu; wyglądała na wyczerpaną i z pewnością miała po temu powody, jeśli codziennie panował tu taki ruch.
– A czy mogę zapytać, co pana sprowadza do tej uroczej części Irlandii? – Otworzyła drzwi jednego z czterech pokoi do wynajęcia i cofnęła się. Leo rozejrzał się powoli. Pokój był mały, ale czysty, z niskim, belkowanym sufitem. Pomyślał, że będzie musiał uważać, by nie uderzyć się w głowę. Zdjął płaszcz i rzucił go na drewniane krzesło z wysokim oparciem. Pod spodem miał czarne dżinsy i czarny sweter. Oliwkowa cera wskazywała, że w jego żyłach płynie domieszka jakiejś egzotycznej krwi.
– Może pani zapytać – mruknął. Nie mógł się przedstawić jako milioner poszukujący utraconych rodziców. Na pierwszą wzmiankę o czymś takim plotki natychmiast rozniosłyby się po całej okolicy. Musiał szukać matki incognito.
– Ale pan mi nie odpowie. W porządku. – Wzruszyła ramionami. – Jeśli życzy pan sobie śniadanie, proszę zejść na dół między siódmą a ósmą. Prowadzę ten pub sama i nie mam zbyt wiele czasu na obsługiwanie gości.
– Cóż za miłe przyjęcie.
Brianna zarumieniła się. Z opóźnieniem dotarło o niej, że ma do czynienia z gościem, który płaci, a nie z kolejnym awanturnikiem przy barze.
– Przepraszam, jeśli to zabrzmiało niegrzecznie, panie…
– Leo.
– Ale jestem zmęczona, śpieszę się i nie mam najlepszego nastroju. Łazienka jest tam. – Wskazała na białe drzwi. – A także dzbanek do herbaty i kawy. – Cofnęła się, nie odrywając oczu od jego twarzy. Przywodził jej na myśl niedobre wspomnienia o Danielu Fluke’u, ale był jeszcze większy, przystojniejszy i bardziej małomówny, a tym samym bardziej niebezpieczny. Wciąż nie miała pojęcia, co taki człowiek może robić w dziurze, jaką było Ballybay.
– Gdyby mógł pan zapłacić depozyt… – chrząknęła.
Leo wyciągnął plik banknotów z kieszeni i odliczył żądaną sumę.
– Powiedz mi, co tu można robić? Na pewno znasz tu wszystko i wszystkich.
– Wybrał pan kiepską porę na zwiedzanie, panie… hm… Leo. Prognozy zapowiadają śnieg. Można też zapomnieć o wędkowaniu.
– Może po prostu obejrzę sobie miasto – mruknął. Miała niezwykłe oczy z długimi czarnymi rzęsami. – Mam nadzieję, że się mnie nie boisz. Przepraszam, nie dosłyszałem twojego imienia, choć wydaje mi się, że nazywasz się Brianna. W tej okolicy zapewne nie ma wielu przyjezdnych, szczególnie w środku zimy. A ty wynajęłaś przyjezdnemu pokój i nie masz pojęcia, kim on jest ani po co się pojawił. To zrozumiałe, że jesteś nieco wytrącona z równowagi.
Rzucił jej lekki uśmiech. Wiedział jak ten uśmiech zwykle działał na kobiety, toteż spodziewał się, że dziewczyna się rozluźni i odpowie mu tym samym, ale nic takiego nie nastąpiło. Zmarszczyła czoło i popatrzyła na niego chłodno.
– No właśnie – odrzekła, krzyżując ramiona na piersi.
– Ja… – Nie miał pojęcia, co jej powiedzieć.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel