Zgryzoty lorda Lynforda (ebook)
Eaton ma tytuł i majątek, jednak nie szuka żony. Skrywa sekret, który według niego skazuje go na samotność. Czas wypełniają mu badania naukowe, a dziełem jego życia ma być prestiżowe konserwatorium. Gdy poznaje fascynującą kobietę, zaczyna się zastanawiać, czy dokonał słusznego wyboru. Przedsiębiorcza Eliza, która walczy o utrzymanie odziedziczonej firmy, coraz bardziej mu imponuje. Zaprzyjaźniają się, z czasem stają się sobie coraz bliżsi. Obojgu odpowiada niezobowiązujący romans, uważają, że deklaracje o dozgonnym uczuciu to oznaka słabości. Lepiej cieszyć się chwilą i zachować niezależność. Zastanawia ich tylko, dlaczego gdy są razem, wszystko nagle wydaje się prostsze i piękniejsze.
Fragment książki
Liczyła się każda minuta, skoro szkoła lada chwila miała zacząć działać. Eaton podwinął rękawy koszuli i chwycił blat dębowego stołu. Stojący po drugiej stronie sławny kompozytor Cador Kitto skinął głową i razem unieśli ciężki mebel. Wokół nich w gorączkowym pośpiechu uwijali się malarze i sprzątacze. Szkoła zaczynała się za dwa dni, a niektórzy uczniowie mogli się zjawić nawet wcześniej. Ostatnie dni angażowały do pracy wszystkich, także Eatona. Zwłaszcza Eatona, który nie wierzył w doglądanie postępów z daleka i włączał się we wszystko osobiście. Zresztą, zajęcia te nie pozwalały mu na myślenie o nieprzyjemnych sprawach takich, jak śmierć Richarda Penlericka, ulotność życia ludzkiego i własna bezradność. Wreszcie donieśli stół na miejsce i opuścili go z ulgą. Solidny dębowy mebel był upiornie ciężki. Kiedy Eaton otarł pot z czoła, Cador parsknął śmiechem.
– Rozmazałem sobie kurz na twarzy?
– Tak, ale na szczęście nie ma tu żadnych pań, mogących skomentować uszczerbek na twojej urodzie – zażartował Cador, puszczając oczko.
– Za karę sam rozpakujesz książki!
– Nic z tego. Muszę dopilnować dostawy instrumentów – wykręcił się Cador i, wycierając ręce, skinął brodą w stronę drzwi, w których pojawił się sekretarz Eatona. – Wygląda na to, że ciebie również wzywają obowiązki.
Eaton odwrócił się, tłumiąc jęk. Stokroć wolał pracę fizyczną od niekończących się papierzysk, szczególnie, gdy jeszcze było tak wiele do zrobienia. Do tego jego myśli miały tendencję do odpływania w niebezpieczne rejony, gdy nie miał zajętych rąk. To jednak nie była wina sekretarza, więc opanował się i przywołał uśmiech na twarz.
– Co się stało, Johns?
– Ktoś przyjechał do pana, milordzie.
Eaton zatrudnił młodego Johnsa do prowadzenia korespondencji i drobnych spraw organizacyjnych w szkole. Dziś chłopak wyglądał na swoje niespełna dwadzieścia lat. Miał zaczerwienione policzki i nerwowo przestępował z nogi na nogę, co zdradzało, że ten, kto czekał, wywarł na niego nie lada presję.
– Czy byliśmy umówieni? – zapytał Eaton, rozglądając się za szmatką do wytarcia rąk i myśląc, że Johns jak najszybciej powinien wykształcić w sobie cechy cerbera.
– Nie, milordzie.
– Czy to któryś z uczniów przyjechał wcześniej?
Eaton zrezygnował z szukania ścierki, zastanawiając się gorączkowo, gdzie zakwaterować pierwszego chłopca. Na trzecim piętrze było kilka przygotowanych pokoi, ale trzeba będzie ściągnąć kucharkę, choć zapasy jeszcze nie dojechały.
– To jedna z patronek – wyjaśnił sekretarz nagląco.
Eaton odetchnął. Nie rozumiał, co tak poruszyło Johnsa. Patronkami i sponsorkami szkoły były dwie wdowy, ale żadna z nich nie powinna wywołać takiej reakcji młodzieńca.
– Czy to pani Penhaligon? Może chce sprawdzić, jak obeszliśmy się z podarowanym przez nią instrumentem.
Ku zachwytowi Cadora, wdowa po Austonie Penhaligonie przekazała im cenny fortepian produkcji samego Sébastiena Érarda. Drugiej z bogatych donatorek, pani Blaxland z Truro, Eaton nie miał jeszcze okazji poznać. Jej mąż, Huntingdon Blaxland, zmarły pół dekady wcześniej, miał sześćdziesiąt pięć lat, więc Eaton założył, że to zaawansowany wiek nie pozwala jej podróżować. Zapewne zarządzała fortuną z wygodnego fotela, co nie zmieniało faktu, że dzięki jej hojności Cador mógł zatrudnić najlepszych nauczycieli muzyki, których znalazł na kontynencie podczas podróży poślubnej.
Jedynym ostrzeżeniem dla Eatona był szelest zielonej sukni za plecami Johnsa, zanim do pokoju weszła kobieta o kasztanowych włosach, otoczona zapachem kwiatów brzoskwini.
– Obawiam się, że to nie pani Penhaligon. Nazywam się Eliza Blaxland – oznajmiła, przesuwając palcem w rękawiczce po blacie dębowego stołu i krzywiąc się na widok kurzu. – A pan, lordzie Lynford, ma mi coś niecoś do wyjaśnienia.
Eaton przyjrzał się uważnie intruzowi. Ta wyniosła grymaśnica to Eliza Blaxland? Cóż robił z taką kobietą stary górniczy magnat? To nie żadna staruszka praktykująca dobroczynność, żeby zaskarbić sobie łaski w lepszym świecie, tylko elegancka, wyrafinowana kobieta koło trzydziestki, w której buzuje dość ognia, żeby się szarogęsić. Trudno. Będzie musiała się dostosować, pomyślał Eaton. Mógł przyjąć jej pieniądze dla dobra szkoły, ale już nie rozkazy. To on był markizem i to jemu należał się szacunek. Nie można go było kupić ani zastraszyć.
– Jakiego rodzaju wyjaśnienia ma pani na myśli? Nie byliśmy umówieni na spotkanie, a tym bardziej na jakiekolwiek wyjaśnienia.
To zwykle Eaton onieśmielał innych, więc wydało mu się intrygujące, że kobieta spodziewała się czegoś innego po tym spotkaniu. Wkrótce jednak pojmie, że jej czeki nie oznaczają, że może się rządzić w szkole, zjawiając się tuż przed oficjalnym otwarciem.
Chłodne podejście Eatona nie zniechęciło jednak pani Blaxland. Jej szacujący wzrok uświadomił mu, jak prezentuje się w tej chwili. Był bez kamizelki, marynarki i krawata, z podwiniętymi rękawami koszuli i smugą brudu na czole, podczas gdy ona wyglądała nienagannie, od szmaragdowego kapelusika na głowie po pasujące do niego kozaczki, wyłaniające się spod indyjskiego muślinu sukni w tym samym kolorze jabłkowej zieleni.
– Pozwolę sobie się nie zgodzić. Wyjaśnienia wymaga fakt, że dwa dni przed uroczystą inauguracją jest tu dom wariatów – oznajmiła, unosząc na dowód zakurzony paluszek. – Nie płacę za chaos.
Eaton wykrzesał z siebie uśmiech, przeznaczony dla konserwatywnych osób ze starszego pokolenia, którym jego sposób postępowania i skłonność do przygód wydawały się zbyt liberalne.
– Zapewniam, że wszystko będzie gotowe w dniu otwarcia – powiedział, podążając za jej rozczarowanym spojrzeniem, którym omiotła malarzy, sprzątaczy i tragarzy. Eaton ukrył grymas niezadowolenia. Powinien jak najszybciej ją stąd zabrać. Było przecież wiele przygotowanych pokoi i sal. Szkoda, że nie spotkali się w którejś z nich. – Chętnie panią oprowadzę po szkole – zaproponował, czując, że i tak spróbowałaby się rozejrzeć na własną rękę. Tak przynajmniej mógł zminimalizować szkody. Żałował godziny, którą mógł spędzić bardziej produktywnie, ale nie chciał też stracić bogatej patronki. Jeden zawiedziony sponsor mógł pozarażać pozostałych swoim niezadowoleniem. – A po drodze wyłuszczy mi pani powód swojej wizyty – delikatnie przypomniał, że zjawiła się bez zaproszenia i skinął na Cadora, zanim zdążyła zaprotestować. – Proszę pozwolić mi przedstawić sobie naszego dyrektora, Cadora Kitto, który niedawno zjechał tu z Wiednia, gdzie komponował na dworze Habsburgów.
Blondwłosy Cade skłonił się z taką elegancją, że Eaton mógł tylko pozazdrościć mu europejskiego szyku.
– Cieszę się, że w końcu mogłem panią poznać, pani Blaxland. Nasi uczniowie niezmiernie skorzystają na pani wsparciu – powiedział głosem niczym płynny miód.
– To, co zechciała określić pani chaosem, ja nazwałbym progresem. Pokażę pani – zaprosił gestem Eaton i zaprowadził wdowę na trzecie piętro, gdzie znajdowały się sypialnie chłopców ze świeżo pościelonymi łóżkami, kolorowymi dywanikami, lśniącymi czystością szafami i jasnymi zasłonami w oknach. – Żona pana Kitto zaprojektowała dormitoria – wyjaśnił z dumą. – Uważa, że im przyjaźniejsze będą sypialnie, tym bardziej komfortowo będą się czuli tu chłopcy.
– I nie pouciekają tak prędko – podsumowała brutalnie Eliza Blaxland. – Jak wygląda rekrutacja? Zapisano dość uczniów, żeby zapełnić te pokoje?
– Mamy zapełnione dwie trzecie miejsc. Uważam to za dobry wynik na pierwszy semestr – oznajmił Eaton, kierując się w stronę schodów. – Dzień po oficjalnym otwarciu zjawi się tu dwudziestu jeden chłopców liczących od siedmiu do czternastu lat. A kiedy rozniesie się wieść o dobrym pochodzeniu naszych uczniów, doborowej kadrze i poziomie edukacji, będziemy mieć komplet – zapewnił Eaton z niezachwianą pewnością.
– Skąd wziąć zdolnych uczniów o wysokim statusie? – zapytała. – Wspominałam już w korespondencji, że wyzwaniem dla takich szkół, jak ta, jest nie sama idea, ale lokalizacja. Dlaczego ktoś utalentowany miałby podróżować w kornwalijskie ostępy, zamiast wyjechać do Londynu lub za granicę? Obawiam się, że tych, którzy będą mieli wybór, nie skusi akademia muzyczna w Porth Karrek.
Eliza Blaxland nie owijała w bawełnę, a jej komentarze balansowały na granicy nietaktu. Być może tak prowadziło się interesy tam, gdzie pieniądze znaczyły więcej niż maniery. Eaton jednak wolał być pod wrażeniem trafności jej analizy, niż czuć się urażony insynuacją, że Cornish Academy przyciągnie jedynie miernotę.
– Utalentowani uczniowie zjawią się, jeśli nasi patroni ich do tego zachęcą. Poszukiwanie talentów jest naszą misją – Eaton powtórzył słowa Richarda Penlericka, który promował szkołę w Londynie tuż przed swoją tragiczną śmiercią. – Nie powinno się wyłącznie wykładać pieniędzy i liczyć na sukces – Eaton nie oparł się drobnemu przytykowi. Pochodził ze znanego i możnego rodu, więc gdyby chodziło wyłącznie o pieniądze, poradziłby sobie sam z utrzymaniem szkoły. Potrzebował nazwisk i reputacji, które stały za pieniędzmi.
– Wartość naszych uczniów zależy od jakości patronów. Właśnie dlatego się do pani zwróciłem. Jest pani znana w kornwalijskich kręgach ze swojego zamiłowania do nowoczesnych inicjatyw – dodał, prowadząc ją do sali z fortepianem. – Tu będą odbywały się nasze recitale, a pan Kitto zagra na rozpoczęciu roku – z dumą przywołał znane nazwisko dyrektora, które również powinno przyciągnąć utalentowanych uczniów. Eaton przez chwilę milczał, pozwalając jej docenić kunsztowny instrument, zanim przeszedł do sedna. – Pani wizytacja mogła poczekać do inauguracji akademii. Dlaczego przyjechała pani wcześniej, pani Blaxland? – zapytał, zastanawiając się, czy Eliza chce zaprotegować jakiegoś ucznia albo nauczyciela. Niezależnie od wysokości jej dotacji, powinni oni zasługiwać na miejsce w konserwatorium. Kitto chciał tylko najlepszych, bo w przeciwnym wypadku rzeczywiście otoczą się miernotą.
Eliza Blaxland posłała mu uprzejmy, choć pozbawiony ciepła uśmiech.
– Przez lata prowadzenia kopalni mojego zmarłego męża nauczyłam się, że zapowiedziane wizyty mogą prowadzić do błędnych wniosków. Gdy ktoś zjawia się niezapowiedziany, zwykle widzi prawdziwy obraz sytuacji.
– Ma pani na myśli zasadzkę? – Wymiana myśli z tą kobietą wpływała na niego orzeźwiająco i Eaton czuł pokusę, żeby przedrzeć się przez pancerz jej perfekcji i zburzyć jej spokój.
– Zasadzka zakłada, że można zdybać kogoś nieprzygotowanym. Jeśli ktoś się pilnuje, nie popełni takiego błędu.
Kiedy komuś udało się zaskoczyć Elizę Blaxland? Wnioskując po jej chłodnej pewności siebie, zapewne nigdy. Eaton miał coraz większą ochotę podjąć wyzwanie, choćby po to, żeby udowodnić, że istnieje taka możliwość. Był ciekaw, jak zareagowałaby, nie mogąc kontrolować sytuacji.
Powiódł spojrzeniem po doskonałych rysach jej twarzy, dumnym nosie, zielonych oczach i pełnych ustach stworzonych do pocałunków. Zapatrzył się na jej różowe wargi, pozwalając myślom błądzić. Co trzeba byłoby zrobić, żeby zburzyć ten perfekcyjny wizerunek? Jak nią wstrząsnąć? Czy Huntingdon Blaxland zaskoczył ją czymkolwiek poza swoją śmiercią? Czy pocałunek poruszyłby ją choć trochę? W końcu była wdową, więc fizyczność nie była jej obca. Miałaby ochotę znów doświadczyć czyichś pocałunków? Chętnie przekonałby się o tym. Oprócz śmierci mentora i rozruchu szkoły ostatnio nic nie potrafiło wzbudzić jego zainteresowania.
Nagle uświadomił sobie, że nie powinien mieć nieskromnych myśli o bogatej patronce szkoły, nawet jeśli jej wyniosły perfekcjonizm był tak pobudzający. Na szczęście doszli do głównego holu, w którym mógł pożegnać donatorkę.
– Jeśli to wszystko, chciałbym wrócić do swoich zajęć, bo, jak słusznie pani zauważyła, sporo zostało do zrobienia.
– Jest jeszcze jedna kwestia – zawiesiła głos, przyglądając mu się uważnie. – Nie byłam świadoma, że dziedzic Bude jest tak… młody – powiedziała tonem sugerującym, że wiek Eatona pasuje bardziej do płochych rozrywek w Londynie, niż prowadzenia poważnej szkoły muzycznej.
– Dwadzieścia osiem lat to w pani oczach młodość? – zapytał rozbawiony, bo sama nie mogła mieć więcej niż jakieś trzydzieści trzy lata. – Przyjmuję komplement, choć już dawno nikt nie nazwał mnie młodzieńcem. Życzę miłego dnia, pani Blaxland, do zobaczenia na oficjalnym otwarciu. – Skłonił się z uśmiechem. – Zapewniam, że nie ma się pani czym martwić. Jestem w pełni sił – dodał, nie mogąc się oprzeć pokusie droczenia się z nią.
Intuicja podpowiadała mu, że nikt nie rozmawiał z nią w ten sposób. Ludzie zwykle nie wkładają tak grubego pancerza bez powodu, a Eaton miał ochotę go zdjąć, żeby przekonać się co kryje pod nim Eliza Blaxland.
– Z pewnością – zgodziła się, udając obojętność, choć w jej oczach mignęło zainteresowanie.
Eaton uśmiechnął się na to małe zwycięstwo. Eliza Blaxland nie była tak sztywna i zdystansowana, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka.
***
Już od dawna nic jej nie zaskoczyło. Właściwie od dnia, gdy Huntington wyszedł do biura i już nie wrócił. Czyli pięć lat, osiem miesięcy i trzy tygodnie temu. Eliza usadowiła się wygodniej na skórzanej kanapie powozu i odetchnęła głęboko. W ostatnich latach przywykła zaskakiwać innych, bo tylko to pozwalało jej zapanować nad udziałowcami kopalni. Jednak tym razem to Eaton Falmage, markiz Lynford i przyszły diuk Bude okazał się zaskoczeniem. Faktycznie zaplanowała zasadzkę, ale zupełnie nie spodziewała się jego. Eliza sięgnęła po wachlarz. Od pierwszego spojrzenia jego ciemnych oczu męska witalność Falmage’a zaczęła topić jej lodowy pancerz.
Lata praktyki umocniły Elizę w przekonaniu, że potrafi stawić czoło każdemu wyzwaniu, a jej zbroja stanowi wystarczającą ochronę przed męskimi wdziękami. Lynford okazał się dla niej wyzwaniem nie tylko jako patronki szkoły, ale też jako kobiety. Z tym pierwszym łatwo sobie poradzi. Dobroczynność była tylko jednym z zajęć Elizy. To drugie, to jednak inna historia. Nie była kobietą, prawdziwą kobietą z emocjami i potrzebami, odkąd zmarł jej mąż. Dla dobra córki i własnego na to sobie nie pozwalała.
Gdy mężczyźni na nią patrzyli, widzieli elegancko ubraną damę, grzeczną, kulturalną, doskonale tańczącą, i marzyli, by ją posiąść. Jednak ta iluzja znikała, gdy Eliza wypowiadała swoje zdanie i wolę podczas zebrań rady udziałowców. Niektórzy zaczęli porównywać ją do żmii, czającej się w trawie na nieostrożny ruch lub syreny, która wabiła mężczyzn tylko po to, by rozbili się o niezdobyte skały. Dziś jednak Lynford odegrał rolę nieustraszonego Odyseusza, który sprytnie uniknął katastrofy. Wachlarz Elizy zaczął poruszać się szybciej. Eaton Falmage był nie tylko młodszy niż sądziła, ale był młodszy od niej o pięć lat. Wyższy, szerszy w ramionach, obdarzony oszałamiającym spojrzeniem i smukłymi nogami. Och! Potrafiła docenić silne, umięśnione, proste nogi, których nie przysłaniał żaden frak czy płaszcz. Właściwie, zarówno obcisłe bryczesy, jak i rozpięta pod szyją koszula, niewiele zasłaniały. Ale, choć Lynford był w dezabilu, nie próbował się zakryć ani przeprosić za niekompletny strój. To budziło pierwotne instynkty. Eliza nie była zachwycona drgnieniem kobiecości, którą dawno temu zamknęła w klatce i wyrzuciła klucz. Przymknęła oczy. Dawno już nie czuła pożądania, ba, nawet pociągu do mężczyzny. Niefortunne zdarzenie po pięciu latach życia w obawie przed oceną, że zachowuje się zbyt po męsku lub za kobieco. Jakże żałowała, że Lynford nie okazał się konserwatywnym mężczyzną w średnim wieku, z siwizną na skroniach i wyraźnie zarysowanym brzuszkiem. Z takimi umiała sobie radzić.
Mąż Elizy był takim człowiekiem. Trzydzieści siedem lat starszym od niej w dniu ich ślubu. Tacy mężczyźni zasiadali też w radzie udziałowców korporacji górniczej Blaxlandów. Jednak Lynford emanował wigorem, dynamizmem, niemal zuchwałą żywotnością. Uważał się za nieomylnego i może słusznie. Był synem diuka, przyzwyczajonym do udowadniania swojej wyższości i wydawania poleceń. Nie był biznesmenem, jak jej zmarły mąż, którego świat kończył się na księdze wydatków i przychodów. No i Lynford, w odróżnieniu od Blaxlanda, rzeczywiście był w kwiecie wieku.
Eliza nie miała doświadczenia w kontaktach z mężczyznami, którzy otwarcie podziwiali jej urodę, nie traktowali jej protekcjonalnie, którzy odpowiadali szczerością na jej bezpośredniość. Zresztą, nie mogła sobie pozwolić na takie doświadczenie.
Iskra zainteresowania, którą dziś poczuła, była przypomnieniem, że jest kobietą z krwi i kości, a nie maszyną do zarabiania pieniędzy, ale nie wolno jej było zamienić się w płomień. Eliza miała córkę do wychowania, kopalnie, którymi zarządzała i spuściznę po mężu, którą należało zachować dla dziecka, by nigdy nie zaznało biedy, żałując, że urodziło się kobietą. Te cele nie zostawiały miejsca na namiętności. To był spacer po linie nad przepaścią. Jeden fałszywy krok i wszystko, na co tak ciężko pracowała, mogło przepaść.
Eliza miała pewność, że podążenie za tymi emocjami nie przysłuży się jej także jako patronce szkoły. Liczyła, że w zamian za jej hojne donacje, Lynford poprze jej przedsięwzięcie zorganizowania szkół dla dzieci górników zatrudnionych w kopalniach Blaxlandów. Mieszanie interesów i ulotnej przyjemności mogłoby pokrzyżować jej szyki.
Właśnie to było powodem dzisiejszej wizyty Elizy w szkole muzycznej. Chciała się przekonać, czy Lynford wart jest inwestowania pieniędzy, czy podoła zadaniu, czy też okaże się kolejnym znudzonym dyletantem, który znalazł sobie chwilową rozrywkę. Musiała się przekonać, czy wszystko jest na dobrej drodze i czy szkoła odniesie sukces, bo od tego zależały jej własne plany i reputacja. Zaufanie członków rady kopalni w Porth Karrek było jej potrzebne, szczególnie w przededniu ekspansji. Kiedy przejęła zarządzanie kopalnią, przekonała się, że człowiek nigdy nie ma zbyt wielu przyjaciół, ale kobieta może mieć za wielu kochanków – nawet jeden to mogło być za dużo. Źle ulokowane uczucie mogło kosztować ją fortunę, tak jak stało się to w przypadku jej matki, wdowy z córką i pieniędzmi, którymi nie umiała zarządzać.