Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Zjezdne zbocze. Seria niefortunnych zdarzeń. Tom 10
Zjezdne zbocze. Seria niefortunnych zdarzeń. Tom 10
Zjezdne zbocze. Seria niefortunnych zdarzeń. Tom 10
Zjezdne zbocze. Seria niefortunnych zdarzeń. Tom 10
Zjezdne zbocze. Seria niefortunnych zdarzeń. Tom 10
Zjezdne zbocze. Seria niefortunnych zdarzeń. Tom 10
Zajrzyj do książki
4.00/5.00 ( recenzje: 1 )

Zjezdne zbocze. Seria niefortunnych zdarzeń. Tom 10

IlustratorBrett Helquist
KategoriaDziecko 8+
Liczba stron352
ISBN978-83-276-8672-5
Wysokość208
Szerokość140
IlustracjeCzarno-białe
Oprawatwarda
EAN9788327686725
StronyCienkie
Tytuł oryginalnyThe Slippery Slope
TłumaczJolanta Kozak
Oryginalna tytuł seriiA Series of Unfortunate Events
Data premiery2024-03-13
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Czy widać już kres pasma nieszczęść prześladujących Wioletkę, Klausa i Słoneczko? Niekoniecznie. I zapewne nie zdziwi Was fakt, że może być jeszcze gorzej.
Co prawda podczas Karnawału Kaligariego młodzi Baudelaire’owie nie skończyli rozszarpani przez krwiożercze lwy, jednak los nie był dla nich łaskawy zbyt długo. Klaus i Wioletka znaleźli się w Górach Grozy, w barakowozie pędzącym bez opamiętania ku przepaści, Słoneczko zaś – w łapach Hrabiego Olafa i jego bandy łotrów. Teraz starsi Baudelaire’owie muszą podjąć trud odnalezienia siostrzyczki. Spośród okropieństw, na które natkną się podczas wyprawy poszukiwawczej, wymienię tylko rój komarów śnieżnych, zorganizowaną grupę młodzieżową, tobogan i naczynie żaroodporne z pokrywą.


Książki Lemony'ego Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.

 

Przeczytaj fragment:

ROZDZIAŁ 1     

Mój znajomy napisał kiedyś wiersz pod tytułem Droga rzadko uczęszczana. Opisał w nim swoją przeprawę przez las ścieżką, z której mało kto korzysta. Poeta przekonał się, że droga rzadko uczęszczana gwarantuje, co prawda, ciszę, ale także samotność, co musiało obudzić w nim lekki niepokój – gdyby bowiem coś złego przytrafiło mu się na drodze rzadko uczęszczanej, inni podróżni, wędrujący drogą bardziej uczęszczaną, nie usłyszeliby jego wołania o pomoc. Oczywiście, ten poeta już nie żyje.

Podobnie jak umarły poeta, nasza książka wkracza, że tak powiem, na drogę rzadko uczęszczaną, bo zaczyna się opisem sierot Baudelaire na wąskiej, rzadko odwiedzanej przez turystów ścieżce w Górach Grozy, a kończy w spienionych wodach Padłego Potoku, do którego w ogóle mało kto się zbliża. Ale książka nasza idzie drogą rzadko uczęszczaną również z tego powodu, że – w przeciwieństwie do ulubionych książek większości czytelników – nie snuje historyjek o uroczych ludziach i gadających zwierzętach, lecz przedstawia opowieść ponurą i mrożącą krew w żyłach, a osoby, które mają nieszczęście być jej bohaterami, są raczej ekscentryczne niż urocze – co do zwierząt zaś, to wolę się w ogóle o nich nie wypowiadać. Dlatego nie mogę was namawiać do czytania tej przygnębiającej książki, tak jak nie namawiałbym do samotnego błąkania się po lesie, gdyż jest więcej niż prawdopodobne, że tak jak na drodze rzadko uczęszczanej, przy lekturze tej książki poczujecie się samotni, nieszczęśliwi i pozostawieni bez pomocy.

Sieroty Baudelaire nie miały jednak innego wyjścia, jak tylko podążać drogą rzadko uczęszczaną. Dwoje starszych Baudelaire’ów, Wioletka i Klaus, podróżowało barakowozem, który z wielką prędkością pędził stromą górską ścieżką. Ani Wioletka, która miała czternaście lat, ani Klaus, który niedawno skończył trzynaście, nie przypuszczali, że znajdą się kiedyś na tej drodze – chyba że z rodzicami na wspólnych wakacjach. Jednak rodzice Baude­laire’ów przepadli bez śladu po strasznym pożarze, który strawił ich dom – chociaż dzieci miały powody przypuszczać, że jedno z rodziców mimo wszystko ocalało – a barakowóz nie wspinał się ku szczytom Gór Grozy, gdzie podobno mieściła się tajna kwatera główna, którą dzieci miały nadzieję odnaleźć. Barakowóz staczał się w dół, i to w szalonym tempie, i nic nie było w stanie go powstrzymać – toteż Wioletka i Klaus czuli się raczej jak ryby we wzburzonym sztormem morzu niż jak podróżni na wakacjach.

Słoneczko Baudelaire znajdowało się w sytuacji jeszcze bardziej rozpaczliwej. Najmłodsze z Baude­laire’ów nie umiało jeszcze mówić językiem dla wszystkich zrozumiałym, więc nie znało nawet słów na opisanie swojej trwogi. Słoneczko podróżowało pod górę, w stronę kwatery głównej ukrytej w Górach Grozy, automobilem, który działał bez zarzutu – tyle że kierowcą automobilu był osobnik budzący grozę. Niektórzy nazywali go łotrem. Inni – kanalią, co jest wymyślnym odpowiednikiem słowa „łotr”. Wszyscy natomiast nazywali go Hrabią Olafem – chyba że paradował akurat w przebraniu i kazał się nazywać fałszywym imieniem. Hrabia Olaf był aktorem, lecz porzucił karierę teatralną, odkąd zaczął dybać na gigantyczną fortunę pozostawioną w spadku przez rodziców Baudelaire. Chociaż intrygi, jakie knuł dla zdobycia tej fortuny, były wyjątkowo podłe i pokrętne, Hrabia Olaf znalazł sobie narzeczoną w osobie niegodziwej i stylowej Esmeraldy Szpetnej, która siedziała właśnie obok niego, trzymała na kolanach Słoneczko i chichotała ze złośliwą satysfakcją. W aucie znajdowało się ponadto kilkoro ludzi Olafa: mężczyzna z hakami zamiast dłoni, dwie kobiety upudrowane na biało i trójka nowych kamratów, których Olaf zwerbował ostatnio w wesołym miasteczku zwanym Karnawał Kaligariego. Sieroty Baudelaire, które też przebywały wówczas w wesołym miasteczku – rzecz jasna, w przebraniu – próbowały oszukać Olafa, udając, że też są po jego stronie, on jednak zwęszył ich fortel, co tu znaczy: „poznał, kim są naprawdę, i przeciął węzeł liny łączącej barakowóz z automobilem, zatrzymując w swoich łapskach Słoneczko, a Klausa i Wioletkę spuszczając w dół na pewną zgubę”. Uwięzione w samochodzie Słoneczko, czując na ramionkach ostre pazury Esmeraldy, martwiło się o swoje przyszłe losy i o obecny los Klausa i Wioletki, których krzyki coraz słabiej dobiegały do pędzącego naprzód automobilu.

–          Trzeba zatrzymać ten barakowóz! – wrzasnął Klaus, błyskawicznie zakładając okulary, jakby poprawą wzroku chciał wpłynąć na poprawę sytuacji.

Niestety, nawet ujawniona z pełną ostrością sytuacja przedstawiała się dramatycznie. W barakowozie mieszkali do niedawna pracownicy wesołego miasteczka, występujący w Gabinecie Osobliwości, ale zdezerterowali, co tu oznacza: „przyłączyli się do odrażającej bandy kompanów Hrabiego Olafa”, a sprzęty ich opuszczonego gospodarstwa klekotały teraz i podskakiwały na każdym wyboju górskiej drogi. Klaus w ostatniej chwili uchylił się przed spadającą z półki patelnią, na której garbaty Hugo smażył kiedyś frykasy dla całej grupy. Zaraz potem uskoczył przed sunącym po podłodze kompletem domina – ulubionej gry ekwilibrystki Colette. I skulił się pod hamakiem, rozbujanym zamaszyście tuż nad jego głową. W tym hamaku sypiał swego czasu oburęczny osobnik o imieniu Kevin, który, podobnie jak Hugo i Colette, przystał do trupy Olafa. Teraz hamak Kevina mógł w każdej chwili spaść i uwięzić pod sobą Baudelaire’ów.

Pocieszający był w tym wszystkim tylko widok Wioletki, która z namysłem rozglądała się po barakowozie, rozpinając koszulę służącą starszym Baude­laire’om za wspólne przebranie.

–          Pomóż mi się wydostać z tych głupich pantalonów, w których oboje tkwimy – powiedziała Wioletka. – Nie ma sensu dalej udawać dwugłowca, teraz każde z nas musi mieć przede wszystkim pełną swobodę ruchów.

Baudelaire’owie wyłuskali się błyskawicznie z wielkiego kostiumu wykradzionego z zestawu dla przebierańców Hrabiego Olafa i już w normalnych ubraniach skupili swoje wysiłki na zachowaniu równowagi w roztrzęsionym barakowozie. Klaus, uskakując przed spadającą właśnie na ziemię rośliną doniczkową, zdążył jednak zerknąć na siostrę i się uśmiechnął. Wioletka związywała wstążką włosy, aby nie spadały jej na oczy, a był to pewny znak, że obmyśla jakiś wynalazek. Nadzwyczajne zdolności techniczne Wioletki ocaliły już życie Baude­laire’om w niezliczonych sytuacjach, więc Klaus i teraz miał pewność, że jego siostra wykombinuje coś, co zatrzyma szaleńczy bieg barakowozu.

–          Skonstruujesz hamulec? – spytał Klaus.

–          Jeszcze nie – odparła Wioletka. – Hamulec blokuje koła pojazdu, ale koła naszego barakowozu kręcą się za szybko. Najpierw pozdejmuję hamaki i zrobię z nich spadochron opóźniający.

–          Spadochron opóźniający?

–          Taki, który mocuje się z tyłu pojazdu – wyjaśniła pospiesznie Wioletka, usuwając się przed najazdem rozklekotanego wieszaka na ubrania. Potem wspięła się na palce i sprawnie zdjęła ze ściany hamak, w którym sypiali w barakowozie oboje z Klausem. – Za pomocą tego urządzenia kierowcy rajdowi zmniejszają prędkość wozu pod koniec wyścigu. Gdy wywieszę te hamaki za drzwi barakowozu, my też powinniśmy znacznie zwolnić.

–          A co ja mam robić? – spytał Klaus.

–          Zajrzyj do spiżarki Hugona i poszukaj czegoś lepkiego. Gdy dostajemy dziwne polecenie bez żadnych dodatkowych wyjaśnień, bardzo trudno powstrzymać się przed pytaniem: „Ale po co?”. Jednak Klaus już od dawna nauczył się ufać pomysłom siostry, toteż bez słowa pospieszył do sporego kredensu, w którym Hugo przechowywał produkty spożywcze. Uchylone drzwi kredensu trzepotały na zawiasach, jakby szarpał je od środka jakiś duch, lecz na szczęście większość zapasów wciąż hurgotała wewnątrz. Na widok kredensu Klaus pomyślał o swojej małej siostrzyczce, która oddalała się coraz bardziej. Pomimo młodego wieku Słoneczko zaczęło się ostatnio interesować sprawami kulinarnymi. Jak dotąd wymyśliło oryginalny przepis na gorącą czekoladę i ugotowało pyszną zupę, którą zachwycali się wszyscy lokatorzy barakowozu. Wspominając te osiągnięcia, Klaus przytrzymał drzwiczki kredensu i zajrzał do środka. Miał nadzieję, że Słoneczko przeżyje, aby dalej rozwijać swój talent kulinarny.

–          Klaus! – przywołała go do porządku Wioletka, która właśnie zdjęła ze ściany drugi hamak i przywiązywała go do pierwszego. – Nie chcę cię popędzać, ale musimy jak najszybciej zatrzymać barakowóz. Znalazłeś coś lepkiego?

Klaus ocknął się z zamyślenia i wziął się do roboty. Gdy przeglądał butelki i słoiki z wiktuałami, do jego stóp przyturlał się fajansowy dzbanek.

–          Tu jest mnóstwo lepkich rzeczy – oznajmił. – Widzę melasę, miód z dzikiej koniczyny, syrop kukurydziany, zwietrzały keczup, mus jabłkowy, dżem truskawkowy, sos karmelowy, syrop klonowy, lukier waniliowy, likier maraschino, oliwę z oliwek, zwykłą i z pierwszego tłoczenia, kandyzowaną skórkę cytrynową, suszone morele, konfiturę z mango, crema di noci, pastę tamaryndową, ostrą musztardę, galaretkę owocową, przecier kukurydziany, masło orzechowe, winogrona w syropie, krem o smaku toffi, mleko skondensowane, mus z dyni i klej. Nie mam pojęcia, po co Hugo trzymał klej w kredensie, ale to nieważne. Co ci się przyda?

–          Wszystko – odparła bez wahania Wioletka. – Spróbuj to w czymś wymieszać, a ja tymczasem powiążę do końca hamaki.

Klaus podniósł dzbanek i zaczął wlewać do niego wszystko po kolei, a tymczasem Wioletka, siedząc na podłodze dla lepszego zachowania równowagi, zebrała końce hamaków i zaczęła splatać je w węzeł. Barakowóz trząsł coraz gwałtowniej, a z każdym jego podskokiem Baudelaire’om robiło się ciut niedobrze, jakby znów żeglowali po wzburzonych wodach Jeziora Łzawego, spiesząc na ratunek swojej opiekunce, równie pechowej jak cała reszta ich licznych opiekunów. Mimo tak niesprzyjających warunków już po paru chwilach Wioletka wstała z ziemi, ledwo obejmując powiązane hamaki, a Klaus spojrzał na siostrę i uniósł dzbanek wypełniony po brzegi gęstą, wielobarwną mazią.

–          Kiedy powiem: „Już!” – rzekła Wioletka – otworzę drzwi pojazdu i wypchnę hamaki na zewnątrz. Ty przejdź w drugi koniec barakowozu. Otwórz to małe okienko i na hasło: „Już!” zacznij lać miksturę na koła. Jeśli hamaki zadziałają jako spadochron opóźniający, a lepka substancja przylgnie do kół, barakowóz powinien zwolnić do bezpiecznej prędkości. Muszę jeszcze tylko przytroczyć hamaki do klamki.

–          Zawiążesz Diabelski Jęzor? – spytał Klaus.

–          Diabelski Jęzor nie przyniósł nam, jak dotąd, wiele szczęścia – odparła Wioletka, nawiązując do kilku poprzednich eskapad z użyciem liny. – Tym razem zastosuję Sumak – węzeł mojego własnego pomysłu. Nazwałam go tak na cześć mojej ulubionej śpiewaczki. No, już, zdaje się, że trzyma solidnie. Czy jesteś gotów do polewania kół?

Klaus poszedł w sam koniec barakowozu i otwo­rzył okienko. Dziki turkot kół słychać było wewnątrz jeszcze donośniej i przez chwilę Baude­laire’owie nie mogli oderwać wzroku od umykającego krajobrazu za oknem. Okolica była najeżona skałami, a droga tak nierówna i kręta, że zdawało się, iż barakowóz lada chwila wpadnie w jamę albo stoczy się w przepaść pod którymś z kanciastych szczytów.

–          Tak, chyba jestem gotów – odparł z wahaniem Klaus. – Ale, Wioletko, zanim wypróbujemy twój wynalazek, chciałbym ci coś powiedzieć.

–          Jeżeli nie wypróbujemy go natychmiast – ostrzegła Wioletka – możesz już nigdy nie mieć takiej okazji. – Jeszcze raz kontrolnie szarpnęła węzeł i odwróciła się plecami do Klausa. – Już! – zakomenderowała, otwierając na oścież drzwi barakowozu.

Często się mawia, że pokój z widokiem zapewnia dobre samopoczucie i relaks, jeśli jednak pokojem tym jest wnętrze barakowozu staczającego się na łeb na szyję po stromej, krętej drodze, a widokiem – upiorny łańcuch górski umykający w tył w zawrotnym tempie, i jeśli na dodatek górski wicher chłoszcze ci twarz i ciska pyłem w oczy, to na pewno o dobrym samopoczuciu i relaksie nie ma mowy. Doznasz raczej uczuć grozy i paniki – tak jak Baude­laire’owie, gdy Wioletka otworzyła drzwi barakowozu. Struchleli na chwilę, czując dzikie chybotanie pojazdu, patrząc na dziwaczne, kanciaste szczyty Gór Grozy i słysząc przeraźliwy zgrzyt kół barakowozu pokonujących głazy i zwalone pnie. Po chwili jednak Wioletka znów krzyknęła: „Już!” i oboje z Klausem ruszyli do akcji. Klaus wychylił się przez okno i polewał koła miksturą zawierającą melasę, miód z dzikiej koniczyny, syrop kukurydziany, zwietrzały keczup, mus jabłkowy, dżem truskawkowy, sos karmelowy, syrop klonowy, lukier waniliowy, likier maraschino, oliwę z oliwek, zwykłą i z pierwszego tłoczenia, kandyzowaną skórkę cytrynową, suszone morele, konfiturę z mango, crema di noci, pastę tamaryndową, ostrą musztardę, galaretkę owocową, przecier kukurydziany, masło orzechowe, winogrona w syropie, krem o smaku toffi, mleko skondensowane, mus z dyni i klej. Tymczasem siostra Klausa wypchnęła na zewnątrz połączone hamaki, a jeśli czytaliście już wcześniej cokolwiek o życiu sierot Baudelaire – chociaż mam nadzieję, że nie – to nie zdziwi was, że wynalazek Wioletki zadziałał bez zarzutu. Hamaki natychmiast złowiły rozpędzone powietrze i wydęły się za barakowozem jak dwa wielkie szmaciane balony, skutkiem czego pojazd zwolnił dość znacznie – tak jak zwolniłby uciekinier, gdyby przyszło mu ciągnąć coś za sobą, na przykład ciężki plecak albo szeryfa. Natomiast lepka mikstura sprawiła, że wirujące w obłędnym tempie koła barakowozu zaczęły wytracać impet – całkiem jak uciekinier, który nagle wbiegł na ruchome piaski albo na lazanie. Barakowóz zwalniał, koła obracały się coraz leniwiej i po niedługiej chwili Baudelaire’owie podróżowali w tempie znacznie bardziej komfortowym.

–          To działa! – krzyknął Klaus.

–          Jeszcze nie koniec operacji – zauważyła trzeźwo Wioletka, podchodząc do stolika, który przewrócił się w ogólnym zamieszaniu.

Gdy Baudelaire’owie mieszkali w wesołym miasteczku, siadywali przy tym stoliku, żeby wspólnie układać plany. W Górach Grozy miał on jednak posłużyć zgoła innym celom. Wioletka przeciągnęła stolik do otwartych drzwi i powiedziała:

–          Teraz, skoro koła zwolniły, możemy użyć go jako hamulca. Klaus wylał na koła resztkę lepkiej mikstury i odwrócił się do siostry.

–          Jakim sposobem? – spytał.

Ale Wioletka już demonstrowała mu swój sposób. Położyła się na podłodze i trzymając stolik za nogi, wywiesiła blat na zewnątrz barakowozu, tak że dotykał ziemi. Natychmiast rozległo się szuranie i stolik zaczął dygotać w rękach Wioletki. Trzymała go jednak mocno, wciskając w kamienisty grunt, aby hamulec działał tym sprawniej. Pojazd trząsł coraz mniej, sprzęty i przedmioty należące do pracowników wesołego miasteczka przestały wpadać na siebie, wreszcie, z ostatnim jękliwym zgrzytem, koła wykonały ostatni obrót i wszystko stanęło w miejscu. Wioletka wychyliła się przez otwarte drzwi i podłożyła stolik pod jedno z kół, blokując je od przodu, żeby barakowóz nie zaczął staczać się na nowo. Dopiero wtedy wyprostowała się i spojrzała na brata.

–          Udało nam się – powiedziała.

–          Nie nam, tylko tobie – poprawił ją Klaus. – To był od początku do końca twój pomysł.

Odstawił dzbanek na podłogę i wytarł ręce ręcznikiem, który spadł z wieszaka.

–          Dzbanka jeszcze nie odstawiaj – poprosiła Wioletka, rozglądając się po wnętrzu barakowozu, które przypominało pobojowisko. – Najlepiej zbierzmy wszystko, co może nam się przydać. Bo trzeba będzie jakoś ruszyć barakowóz pod górę, jeżeli chcemy uratować Słoneczko.

–          I dotrzeć do kwatery głównej – uzupełnił Klaus. – Mapę, którą znaleźliśmy, ma, co prawda, Hrabia Olaf, ale pamiętam, że kwatera główna mieści się pod Wielkim Zawianym Szczytem, w pobliżu Padłego Potoku. Na pewno będzie tam zimno.

–          Ubrań mamy tu pełno – stwierdziła Wioletka, rozejrzawszy się wokoło. – Bierzmy wszystko jak leci, posortujemy na zewnątrz.

Klaus kiwnął głową, podniósł dzbanek i zgarnął stertę ubrań, które pospadały, przykrywając lusterko Colette. Chwiejąc się pod ciężarem tak wielu rzeczy, wysiadł z barakowozu w ślad za siostrą, która niosła duży nóż kuchenny, trzy grube palta i ukulele, na którym czasem grywał Hugo w wolne popołudnia. Podłoga barakowozu zaskrzypiała po raz ostatni pod ich stopami i Baudelaire’owie wyszli w mglisty, pusty krajobraz. Dopiero wtedy zrozumieli, jakie mieli szczęście.

Barakowóz zatrzymał się na samej krawędzi jednego z dziwnych, kanciastych szczytów łańcucha górskiego. Góry Grozy przypominały w zarysie wielkie schody prowadzące albo wzwyż, między chmury, albo w dół, w gęsty, szary kożuch mgły. Gdyby barakowóz potoczył się odrobinę dalej w kierunku, w którym zmierzał, Baudelaire’owie zlecieliby w zamgloną przepaść oddzielającą ich od następnego, znacznie niżej położonego stopnia schodów. Natomiast bokiem, wzdłuż barakowozu, płynął Padły Potok, którego dziwne, buroczarne wody toczyły się leniwie w dół jak gęsta struga rozlanego smaru. Gdyby rozpędzony pojazd nieznacznie zboczył, dzieci wpadłyby w ciemne, cuchnące odmęty.

–          Wygląda na to, że hamulec zadziałał w samą porę – szepnęła Wioletka. – Inaczej, tak czy owak, byłoby po nas.

Klaus kiwnął głową i rozejrzał się po nieprzyjaznej okolicy.

–          Trudno będzie wymanewrować stąd barakowozem – ocenił. – Musisz wymyślić jakieś urządzenie sterownicze.

–          I jakiś silnik – uzupełniła Wioletka. – To zajmie sporo czasu.

–          Nie mamy w ogóle czasu. Jeśli się nie pospieszymy, Hrabia Olaf odjedzie za daleko i już nigdy nie odnajdziemy Słoneczka.

–          Na pewno odnajdziemy Słoneczko – rzekła stanowczo Wioletka i położyła na ziemi przedmioty wyniesione z barakowozu. – Wróćmy tam jeszcze na chwilę i poszukajmy...

Zanim zdążyła nazwać przedmiot poszukiwań, przerwał jej nieprzyjemny trzask. Barakowóz jęknął głucho i zaczął staczać się powoli ku krawędzi urwis­ka. Baudelaire’owie spostrzegli, że pozostawił za sobą zmiażdżony stolik, a więc nic już nie mogło go powstrzymać od dalszej jazdy. Wolno, niezdarnie sunął naprzód, wlokąc za sobą hamaki – coraz bliżej i bliżej krawędzi. Klaus schylił się i już-już miał złapać za skraj hamaka, ale Wioletka mu przeszkodziła.

–          Wóz jest za ciężki. Nie zatrzymamy go.

–          Nie możemy pozwolić, żeby spadł z urwiska! – krzyknął Klaus.

–          Pociągnąłby nas za sobą – powiedziała Wioletka.

Klaus wiedział, że siostra ma rację, a mimo to kusiło go, aby uczepić się spadochronu skonstruowanego przez Wioletkę. Nie jest łatwo w sytuacji bez wyjścia przyznać, że nic nie możemy zrobić, więc i Baude­laire’om nie było łatwo stać i patrzeć bezradnie, jak barakowóz stacza się z krawędzi urwiska. Wydał ostatni trzask, gdy koła podskoczyły na twardej grudzie ziemi, i znikł bez śladu w absolutnej ciszy. Baudelaire’owie podeszli na sam skraj urwiska i spojrzeli w dół, ale mgła była tak gęsta, że zamiast barakowozu ujrzeli tylko blade prostokątne widmo, które kurczyło się i rozwiewało w przestrzeni.

–          Dlaczego nie słychać huku? – spytał Klaus.

–          Spadochron opóźnia spadanie – wyjaśniła Wioletka. – Poczekaj jeszcze chwilę.

I rzeczywiście, po chwili z dołu rozległo się stłumione bum! – znak, że barakowóz spotkał swoje przeznaczenie. Przez mgłę, co prawda, nic nie było widać, ale dzieci nie miały wątpliwości, że i sam pojazd, i cała jego zawartość przepadły bezpowrotnie. Przyznam się zresztą, że nawet mnie nie udało się znaleźć żadnych szczątków, mimo iż miesiącami przeczesywałem okolicę, wyposażony tylko w latarkę i słownik rymów. I choć całymi nocami walczyłem z komarami śnieżnymi i modliłem się, aby baterie w latarce nie wysiadły. Taki już widać mój los, że niektóre dręczące mnie pytania pozostaną bez odpowiedzi.

Los jest jak dziwna, mało uczęszczana restauracja, gdzie dziwni kelnerzy przynoszą nam dania, których wcale nie zamawialiśmy i które nie zawsze nam smakują. Wioletce i Klausowi, gdy byli mali, zdawało się, że ich los polega na spokojnym dorastaniu pod opieką rodziców w wielkim domu Baude­laire’ów, a tymczasem stracili i dom, i rodziców. Gdy chodzili do Szkoły Powszechnej imienia Prufrocka, myśleli, że zrządzeniem losu ukończą edukację razem ze swoimi przyjaciółmi Bagiennymi – a jednak ani szkoły, ani dwojga trojaczków nie widzieli już od dawna. Chwilę zaś temu wyglądało na to, że los szykuje Wioletce i Klausowi marny koniec na dnie mglistej przepaści albo mętnego strumienia, a tymczasem są nadal cali i zdrowi, jakkolwiek oddaleni znacznie od siostrzyczki i pozbawieni pojazdu, który pozwoliłby im podjąć dalsze poszukiwania Słoneczka.

Wioletka z Klausem przytulili się do siebie w obronie przed lodowatym wichrem, który ciągnął drogą rzadko uczęszczaną od szczytów Gór Grozy, przyprawiając dzieci o gęsią skórkę. Spojrzeli w ciemne, pełne wirów wody Padłego Potoku, spojrzeli w mglistą przepaść pod urwiskiem – w końcu spojrzeli po sobie i zadrżeli, nie tylko na wspomnienie losu, którego uniknęli, ale i w przeczuciu nieznanych losów, jakie ich czekały.

 

ROZDZIAŁ 2        

Wioletka spojrzała po raz ostatni na zamglony szczyt, sięgnęła po jeden z grubych płaszczy wyniesionych z barakowozu i go włożyła.

–          Ty też ubierz się w płaszcz – poradziła bratu. – Tutaj jest zimno, a dalej będzie pewnie jeszcze zimniej. Kwatera główna mieści się podobno bardzo wysoko. Zanim do niej dotrzemy, zmarzniemy tak, że przyda nam się ta cała garderoba.

–          Ale jak tam dotrzemy? – zmartwił się Klaus. – Wielki Zawiany Szczyt jeszcze daleko, a barakowóz przepadł z kretesem.

–          Przypatrzmy się spokojnie, co tu mamy. Może uda się skonstruować coś z ocalonych przedmiotów.

–          Miejmy nadzieję – rzekł Klaus. – Słoneczko oddala się od nas coraz bardziej. Nie dogonimy go bez jakiegoś pojazdu.

Klaus rozłożył na ziemi wszystko, co sam wyniósł z barakowozu, i ubrał się w płaszcz, a tymczasem Wioletka przejrzała stosik swoich łupów. Oboje szybko stwierdzili, że zbudowanie jakiegokolwiek pojazdu nie leży w zasięgu ich możliwości, co tu oznacza: „że nie da się zmontować środka transportu z przypadkowej zbieraniny akcesoriów i ubrań należących uprzednio do pracowników wesołego miasteczka”. Wioletka znów związała włosy wstążką i z namysłem przyjrzała się garstce ocalałych przedmiotów. Kolekcja Klausa obejmowała dzbanek – wciąż lepki od mazi, którą Klaus polewał koła, aby zwolnić ich obroty – oraz ręczne lusterko Co- lette, wełniane ponczo i bluzę dresową z napisem KARNAWAŁ KALIGARIEGO. Kolekcję Wioletki stanowiły: wielki nóż do chleba, ukulele i jeszcze jeden płaszcz. Nawet Klaus, który nie miał smykałki technicznej, zorientował się, że to wszystko nie wystarczy do zbudowania wehikułu, który ułatwiłby przeprawę przez Góry Grozy.

–          Możemy skrzesać iskrę, pocierając o siebie dwa kamienie – zasugerowała Wioletka, rozglądając się po zamglonej okolicy za czymkolwiek, co podsunęłoby jej pomysł wynalazku. – Albo zacząć grać na ukulele i bębnić w dzbanek. Hałas może ściągnąć pomoc.

–          Tylko kto nas tu usłyszy? – zwątpił Klaus, wpatrując się w smętną mgłę. – Przez cały czas jazdy barakowozem nie minęliśmy żywej duszy. Ten szlak przez Góry Grozy przypomina mi wiersz, który kiedyś czytałem – o drodze rzadko uczęszczanej.

–          Czy wiersz miał szczęśliwe zakończenie? – spytała Wioletka.

–          Ani tak, ani nie – odparł Klaus. – Kończył się dwuznacznie. Ale mniejsza z tym, zbierzmy wszystko, co mamy, i ruszajmy w drogę.

–          Z całym tym dobytkiem? – stropiła się Wioletka. – Przecież nawet nie wiemy, dokąd mamy iść ani którędy.

–          Jasne, że wiemy – rzekł Klaus. – Padły Potok wypływa ze źródła wysoko w górach i wije się przez całą dolinę pod Wielkim Zawianym Szczytem, gdzie znajduje się kwatera główna. Trzeba iść w górę wzdłuż potoku – nie jest to pewnie droga najkrótsza ani najłatwiejsza, ale za to doprowadzi nas do celu.

–          Ależ to może potrwać wiele dni! – przeraziła się Wioletka. – A my nie mamy ani mapy, ani prowiantów, ani wody pitnej, ani namiotu, ani śpiworów, niczego, co jest konieczne na taką wyprawę.

–          Te ubrania posłużą nam za koce – odparł Klaus – a na nocleg zawsze znajdziemy sobie jakieś schronienie.Na mapie zaznaczonych było sporo jaskiń, w których zasypiają na zimę tutejsze zwierzęta.

Brat i siostra spojrzeli sobie w oczy i zadrżeli w zimnym podmuchu wiatru. Perspektywa wielogodzinnej przeprawy przez góry i nocowania pod cudzymi ubraniami w jaskini, zajętej być może przez śpiące zwierzęta, nie należała do przyjemnych. Baudelaire’owie szczerze żałowali, że zamiast z konieczności wędrować drogą rzadko uczęszczaną, nie mogą wsiąść w szybki, dobrze ogrzewany pojazd i szybko dotrzeć do siostrzyczki. Ale nie warto płakać nad rozlanym mlekiem, bo to tylko strata czasu, więc i Baudelaire’owie postanowili przestać żałować i podjąć wędrówkę. Klaus poupychał lusterko i ukulele w kieszeniach płaszcza, dzbanek wziął w rękę, a ponczo przerzucił sobie przez ramię. Wioletka, wsadziwszy do kieszeni nóż, podniosła z ziemi bluzę i ostatni zapasowy płaszcz. Oboje spojrzeli po raz ostatni na koleiny wyżłobione w ziemi przez barakowóz, zanim stoczył się z urwiska, i podjęli marsz skrajem Padłego Potoku.

Jeśli zdarzyło wam się odbywać dłuższą wycieczkę z kimś z rodziny, to sami wiecie, że na takiej wycieczce chwilami chce się ludziom rozmawiać, a chwilami nie. Baudelaire’om chwilowo się nie chciało. Wspinali się po stoku góry ku kwaterze głównej, którą mieli nadzieję znaleźć w dolinie pod Wielkim Zawianym Szczytem, nasłuchiwali wichru, który poświstywał głucho, jakby ktoś dmuchał w szyjkę pustej butelki, i dziwacznych gulgotów, jakie wydawały ryby wystawiające głowy z burych, gęstych wód potoku, ale oboje byli w nastroju milczącym i od początku marszu nie powiedzieli do siebie ani słowa, każde zatopione w swoich myślach.

Wioletka wspominała czasy spędzone wraz z rodzeństwem w Wiosce Zakrakanych Skrzydlaków, gdzie zamordowano tajemniczego mężczyznę o imie­niu Jacques Snicket, a o morderstwo oskarżono sieroty Baudelaire. Wioletka, Klaus i Słoneczko zdołali wtedy zbiec z więzienia i uwolnić z łap Hrabiego Olafa parę zaprzyjaźnionych trojaczków, Duncana i Izadorę Bagiennych – jednak w ostatniej chwili zostali od nich oddzieleni, bo Bagienni odfrunęli w siną dal samowystarczalnym balonowym domem skonstruowanym przez niejakiego Hektora. Od tamtej pory Baudelaire’owie nie widzieli ani Hektora, ani trojaczków Bagiennych. Wioletka zastanawiała się właśnie, czy przyjaciele są cali i zdrowi i czy zdołali się skontaktować z tajną organizacją, na której ślad natrafili. Organizacja nosiła nazwę WZS, ale czym się konkretnie zajmowała i co oznaczał skrót jej nazwy, tego Baudelaire’owie jak dotąd nie zdołali się dowiedzieć. Mieli nadzieję, że więcej informacji znajdą w kwaterze głównej pod Wielkim Zawianym Szczytem, ale najstarsza przedstawicielka rodzeństwa Baudelaire i w to pomału zaczynała wątpić, brnąc z coraz większym trudem wzdłuż Padłego Potoku.

Klaus też rozmyślał o Bagiennych, chociaż wspominał czasy ich pierwszego spotkania w Szkole Powszechnej imienia Prufrocka. Wielu uczniów tej szkoły – a zwłaszcza wyjątkowo niesympatyczna Karmelita Plujko – odnosiło się do Baudelaire’ów z wrogością, ale Duncan i Izadora byli dla nich bardzo mili, toteż wkrótce Baudelaire’owie i Bagienni stali się nierozłączni, co tu znaczy: „zostali bliskimi przyjaciółmi”. Zbliżyło ich między innymi to, że i jedni, i drudzy stracili najbliższe osoby. Baude­laire’owie, jak wiemy, utracili oboje rodziców, a Bagienni – nie tylko rodziców, ale i brata o imieniu Quigley, trzeciego z trojaczków Bagiennych. Na wspomnienie tragedii Bagiennych Klaus poczuł lekki wyrzut sumienia, gdyż istniała możliwość, że któreś z jego rodziców jednak żyje. Znaleziony przez Baudelaire’ów dokument zawierał zdjęcie, przedstawiające ich rodziców z Jacques’em Snicketem i jeszcze jednym panem, podpisane: „Na podstawie dowodów opisanych szczegółowo na str. 9 eksperci przychylają się do opinii, że z pożaru przypuszczalnie ocalała jedna osoba, lecz miejsce jej aktualnego pobytu jest nieznane”. Klaus i teraz miał ten dokument w kieszeni, razem z nielicznymi strzępami notesów Bagiennych, które ci zdołali mu przekazać. Drepcząc obok siostry, rozmyślał o zagadce WZS i szlachetności Bagiennych, którzy z takim poświęceniem pomagali Baude­laire’om w rozwiązaniu otaczającej ich tajemnicy.

Tak pogrążył się w rozmyślaniach, że gdy Wioletka w końcu przerwała ciszę, poczuł się jak wyrwany z głębokiego, niepokojącego snu.

–          Klaus – odezwała się Wioletka. – Kiedy jeszcze byliśmy w barakowozie, chciałeś mi coś powiedzieć przed wypróbowaniem wynalazku, ale cię powstrzymałam. Pamiętasz, co to było?

–          Nie bardzo – przyznał Klaus. – Po prostu chciałem powiedzieć ci coś ważnego na wypadek... na wypadek, gdyby wynalazek nie zadziałał. – Westchnął i spojrzał w ciemniejące niebo. – Nie pamiętam ostatnich słów, które wypowiedziałem do Słoneczka – szepnął ze smutkiem. – To musiało być w namiocie Madame Lulu albo zaraz po wyjściu z namiotu, zanim wsiedliśmy do barakowozu. Gdybym wiedział, że Hrabia Olaf porwie naszą siostrzyczkę, postarałbym się powiedzieć jej coś ważnego. Na przykład, że przyrządza świetną gorącą czekoladę albo że fantastycznie radzi sobie w przebraniu.

–          Jeszcze zdążysz jej to wszystko powiedzieć, gdy znów się spotkamy – zapewniła go Wioletka.

–          Mam nadzieję – mruknął ponuro Klaus. – Ale zostaliśmy daleko w tyle za Olafem i jego trupą.

–          Nie szkodzi, za to wiemy, dokąd zmierzają, i możemy mieć pewność, że Słoneczku włos z głowy nie spadnie. Hrabia Olaf jest przekonany, że my dwoje zginęliśmy w rozbitym barakowozie, więc jeśli chce położyć łapę na naszej fortunie, Słoneczko jest mu niezbędne.

–          Może i włos jej z głowy nie spadnie – przyznał Klaus – ale na pewno strasznie się boi. Oby tylko wierzyła, że ją dogonimy.

–          Oby – powtórzyła jak echo Wioletka.

Przez chwilę szli w ciszy, przerywanej tylko poświstywaniem wiatru i dziwacznym gulgotaniem ryb.

–          Te ryby, moim zdaniem, ledwo oddychają – stwierdził Klaus, wskazując palcem potok. – Woda musi zawierać coś, od czego się krztuszą.

–          Może Padły Potok nie zawsze ma taki wstrętny kolor – powiedziała Wioletka. – Co może zmienić zwykłą wodę w szaroczarny śluz?

–          Ruda żelaza – odparł po namyśle Klaus, usiłując przypomnieć sobie szczegóły książki o środowisku naturalnym w rejonach wysokogórskich, którą czytał mając dziesięć lat. – Albo złoża gliny, które osunęły się wskutek trzęsienia ziemi lub innych przemieszczeń geologicznych. Albo zanieczyszczenia przemysłowe. Na przykład gdzieś w pobliżu może się znajdować fabryka atramentu albo cukierków ślazowych.

–          Może wyjaśni nam to ktoś z WZS, gdy dotrzemy do kwatery głównej – powiedziała Wioletka.

–          Może na przykład któreś z naszych rodziców – szepnął Klaus.

–          Nie róbmy sobie zbyt wielkich nadziei. Nawet jeśli któreś z naszych rodziców przeżyło pożar i nawet jeśli kwatera główna WZS znajduje się w dolinie pod Wielkim Zawianym Szczytem, to i tak nie wiadomo, czy się tam spotkamy.

–          Nie widzę nic złego w robieniu sobie nadziei – powiedział Klaus. – Wleczemy się brzegiem skażonego potoku w ślad za podłym łotrem, żeby uwolnić porwaną siostrę i odnaleźć kwaterę główną tajnej organizacji. Mnie osobiście przydałaby się odrobina nadziei.

Wioletka się zatrzymała.

–          A mnie przydałoby się jeszcze coś na grzbiet – powiedziała trzeźwo. – Jest coraz zimniej.

Klaus kiwnął głową i uniósł zapasową sztukę garderoby.

–          Co wolisz? – spytał. – Ponczo czy bluzę?

–          Ponczo, o ile nie masz nic przeciwko temu – odparła Wioletka. – Po przeżyciach w Gabinecie Osobliwości nie mam jakoś ochoty reklamować Karnawału Kaligariego.

–          Ja też nie – rzekł Klaus, biorąc od siostry bluzę z nazwą wesołego miasteczka. – Włożę ją na lewą stronę.

Nie zdejmując płaszczy, aby się nie wystawić na mroźny wicher ciągnący od Gór Grozy, Klaus wcisnął na wierzch bluzę wywróconą na lewą stronę, a Wioletka narzuciła na ramiona ponczo, które okryło ją jak nieforemna kapa. Spojrzeli po sobie. Wyglądali oboje tak komicznie, że musieli się uśmiechnąć.

–          To gorsze niż prążkowane garnitury, które  sprawiła nam Esmeralda Szpetna – skomentowała Wioletka.

–          Albo drapiące swetry, które nosiliśmy u pana Poe – dodał Klaus, wymieniając nazwisko bankiera odpowiedzialnego za nadzór nad fortuną Baude­laire’ów, z którym od dawna stracili kontakt. – Ale przynajmniej jest nam ciepło. Jeśli zrobi się jeszcze zimniej, będziemy wkładać na zmianę zapasowy płaszcz.

–          O ile któreś z naszych rodziców faktycznie przebywa w kwaterze głównej – powiedziała Wioletka – może nie poznać nas pod tymi stertami ubrań. Wyglądamy jak dwa wielkie toboły.

Baudelaire’owie podnieśli wzrok na wyniosłe, ośnieżone szczyty i zakręciło im się lekko w głowach – nie tylko z powodu wysokości Gór Grozy, ale i z powodu natłoku dokuczliwych pytań i wątpliwości. Czy zdołają o własnych siłach dotrzeć do doliny pod Wielkim Zawianym Szczytem? Jak wygląda kwatera główna? Czy WZS przyjmie ich życzliwie? Czy Hrabia Olaf dotrze do kwatery przed nimi? Czy odnajdą Słoneczko? Czy zastaną tam któreś z rodziców? Wioletka z Klausem spojrzeli po sobie bez słowa i zadrżeli pod osłoną swoich dziwacznych strojów.

W końcu Klaus przerwał ciszę pytaniem, które jeszcze bardziej zamąciło obojgu w głowach:

–          Jak myślisz, które z naszych rodziców ocalało? Wioletka już otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale w tej samej chwili uwagę jej pochłonęło całkiem inne pytanie. Jest to pytanie straszne i prawie każdy, kto je kiedykolwiek zadał, żałował potem, że to zrobił. Mojemu bratu zdarzyło się to raz w życiu i potem tygodniami prześladowały go koszmary. Mój towarzysz, który także miał nieostrożność postawić to pytanie, zleciał w przepaść, zanim doczekał się odpowiedzi. Ja sam też je zadałem, bardzo dawno temu i bardzo nieśmiało, pewnej kobiecie, która w odpowiedzi wcisnęła na głowę kask motocyklowy i owinęła się czerwoną jedwabną peleryną. Pytanie owo brzmi: „Cóż to za złowieszcza chmara mikroskopijnych, białych, bzyczących obiektów nadciąga w naszą stronę?”. Z przykrością informuję was, że odpowiedź brzmi: „Jest to rój świetnie zorganizowanych, złośliwych owadów, zwanych komarami śnieżnymi, które żyją w zimnych rejonach górskich i z upodobaniem kąsają ludzi bez najmniejszego powodu”.

–          Cóż to za złowieszcza chmara mikroskopijnych, białych, bzyczących obiektów nadciąga w naszą stronę? – spytała Wioletka.

Klaus spojrzał w kierunku wskazanym przez siostrę i zmarszczył brwi.

–          Czytałem kiedyś książkę o życiu owadów górskich, ale nie pamiętam szczegółów.

–          Spróbuj sobie przypomnieć – poprosiła Wioletka, z niepokojem śledząc nadciągający rój.

Złowieszcza chmara mikroskopijnych, białych, bzyczących obiektów wyfrunęła spoza skały i z daleka przypominała obłok śnieżnej zadymki. Ale ten śnieżny obłok przybierał stopniowo kształt strzały wycelowanej prosto w dzieci i bzyczącej coraz głoś­niej, jakby z wielkiej złości.

–          To mogą być komary śnieżne – wyraził przypuszczenie Klaus. – Owady te zamieszkują zimne rejony górskie i charakteryzują się umiejętnością grupowania w wyraziste kształty.

Wioletka odwróciła na chwilę wzrok od śnieżnej strzały, aby spojrzeć na potok i stromy stok górski.

–          Całe szczęście, że komary są nieszkodliwe – powiedziała. – Bo nie widzę, jak mielibyśmy się przed nimi uchronić.

–          Wiem, że czymś się jeszcze wyróżniają – rzekł z namysłem Klaus. – Ale nie pamiętam czym.

Rój był już całkiem blisko i jak roztrzepotana biała strzała zawisł w powietrzu tuż przed nosami Baude­laire’ów, bzycząc coraz wścieklej. Trwało to jedną długą, pełną napięcia sekundę, a potem komar stanowiący sam czubek strzały podfrunął i jakby nigdy nic ukłuł Wioletkę w nos.

–          Au! – skrzywiła się Wioletka.

Komar odleciał na swoje miejsce, a najstarsza przedstawicielka rodzeństwa Baudelaire potarła drobny, czerwony ślad na czubku nosa.

–          To zabolało. Jak ukłucie szpilki.

–          Już sobie przypomniałem – powiedział Klaus. – Komary śnieżne są złośliwe i z upodobaniem żądlą ludzi bez żadnego powo...

Jednak nie dokończył zdania, gdyż komary śnieżne urządziły nagle upiorny pokaz tego, o czym Klaus informował siostrę. Strzała zaczęła zwijać się leniwie z prądem górskiego wiatru, aż utworzyła wielkie bzyczące koło, które wirowało wokół Baudelaire’ów niczym świetnie zorganizowane, złośliwe hula-hoop. Pojedyncze komary były tak mikroskopijne, że dzieci nie widziały ich min. Miały jednak wrażenie, że owady szczerzą się z szyderczą satysfakcją.

–          Czy ich jad jest trujący? – spytała Wioletka.

–          Średnio – odparł Klaus. – Od paru ukąszeń nic nam nie będzie, ale od wielu możemy się ciężko pochorować. Au!

Komar ukłuł go w sam środek policzka, jakby sprawdzał, czy zabawnie będzie pomęczyć średniego reprezentanta rodzeństwa Baudelaire’ów.          

–          Zawsze słyszałam, że owady kąsają tylko wtedy, gdy się je drażni – powiedziała Wioletka. – Au!

–          Mało w tym prawdy – odrzekł Klaus. – A w przypadku komarów śnieżnych ani trochę. Au! Au! Au!

–          Więc co mamy... Au! – nie dokończyła pytania Wioletka.

–          Nie wie... Au! – nie dokończył odpowiedzi Klaus. J

ednak już po chwili nie mogli sobie pozwolić nawet na niedokończone rozmowy. Krąg komarów śnieżnych wirował wokół nich coraz szybciej i ciaśniej, osaczając dzieci jak miniaturowa biała trąba powietrzna. Następnie, serią doskonale wyćwiczonych manewrów, owady przypuściły atak na sieroty Baudelaire, najpierw z jednej strony, a potem z drugiej. Wioletka pisnęła boleśnie, gdy kilka komarów naraz ukąsiło ją w podbródek. Klaus wrzasnął, gdy cała gromada użądliła go w lewe ucho. Oboje z głoś­nym krzykiem opędzali się od insektów, lecz komary śnieżne, zamiast odlatywać, cięły ich bez litoś­ci po rękach. Żądliły z prawa i z lewa. Atakowały z góry i z dołu – tak że Baudelaire’owie to kulili głowy w ramionach, to wspinali się na palce. A do tego przez cały czas buczały chórem coraz głośniej, jakby chciały pokazać dzieciom, że świetnie się bawią. Wioletka z Klausem w końcu zamknęli oczy i zastygli w bezruchu – bali się, że gdy dadzą choć krok na oślep, spadną w przepaść albo w bure wody Padłego Potoku.

–          Płaszcz! – krzyknął błyskawicznie Klaus i zaraz wypluł komara śnieżnego, który zdążył wpaść mu w otwarte usta z nadzieją ukąszenia go w język.

Wioletka w lot pojęła hasło, porwała z ziemi zapasowy płaszcz i rozpostarła go nad bratem i sobą jak wielki, sflaczały parasol. Komary śnieżne bzykały wściekle, próbując się dostać pod spód, lecz musiały poprzestać na żądleniu dłoni Baudelaire’ów przytrzymujących poły płaszcza. Wioletka z Klausem spojrzeli po sobie w półmroku kryjówki i krzywiąc się co chwila od ukąszeń w dłonie, spróbowali podjąć dalszy marsz.

–          W ten sposób nigdy nie dojdziemy pod Wielki Zawiany Szczyt – powiedziała Wioletka dosyć głoś­no, żeby nie zagłuszyły jej komary. 

– Jak je odpędzić, Klaus?

–          Boją się tylko ognia – odparł Klaus. – W książce było o nich napisane, że wystarczy sam zapach dymu, aby utrzymać z dala cały rój. Ale nie rozpalimy przecież ogniska pod płaszczem!

–          Au! – Komar śnieżny ukłuł Wioletkę w kciuk i to dokładnie w ślad poprzedniego ukąszenia.

Baude­laire’owie okrążali akurat wyłom skalny, zza którego ukazał im się po raz pierwszy rój komarów. Przez przetarty w jednym miejscu materiał płaszcza zamajaczył im nagle ciemny, kolisty otwór w bocznej ścianie skały.

–          To na pewno wejście do jaskini – powiedział Klaus. – Może w środku uda nam się rozpalić ognisko?

–          Może – odparła Wioletka. – O ile przypadkiem nie rozjuszymy śpiącego tam zwierzęcia.

–          Już i tak udało nam się rozjuszyć tysiące zwierząt – zauważył Klaus, omal nie upuszczając dzbanka, bo komar śnieżny użądlił go w nadgarstek. – Nie mamy chyba wielkiego wyboru. Trzeba dać nura do jaskini i ryzykować.

Wioletka kiwnęła głową, z niepokojem lustrując wejście do jaskini. Z ryzykowaniem jest jak z kąpielą: czasem okaże się, że jest miło i ciepło, a czasem w głębi zaczai się coś strasznego, co dostrzeżemy zbyt późno, gdy nie pozostanie nam już nic, jak tylko wrzasnąć wniebogłosy i uczepić się kurczowo plastikowej kaczuszki. Baudelaire’owie zbliżyli się ostrożnie do ciemnego, kolistego otworu, stąpając jak najdalej od widocznej tuż-tuż krawędzi urwiska i otulając się ciasno płaszczem przed komarami. W tej chwili jednak najbardziej martwiła ich nie głęboka przepaść ani kąśliwe komary, tylko ryzyko, jakie podejmują, zapuszczając się w ponurą czeluść jaskini.

Nigdy przedtem, rzecz jasna, tam nie byli, i – o ile zdołałem ustalić – nie zajrzeli tam już nigdy potem, nawet w drodze powrotnej, gdy już odnaleźli swoją siostrzyczkę i poznali sekret Werbalnie Zamrożonych Sloganów. Mimo to zaryzykowali i weszli do środka – tam zaś zastali dwie rzeczy doskonale sobie znajome. Pierwszą był ogień. Ledwie Klaus z Wioletką przekroczyli otwór jaskini, zrozumieli, że nie muszą się już martwić komarami śnieżnymi, gdyż poczuli z bliska woń dymu, a daleko, daleko w głębi groty dostrzegli nawet drobne pomarańczowe płomyki. Ogień był im, jak wiemy, doskonale znany – od woni popiołów, które pozostały po spalonym domu Baudelaire’ów, po swąd pożaru, który strawił Karnawał Kaligariego. Jednak gdy komary śnieżne, uformowane na nowo w szyk strzały, błyskawicznie umknęły sprzed jaskini, a Baudelaire’owie weszli krok głębiej do środka, natknęli się na drugą znajomą rzecz, a raczej osobę, której nie spodziewali się spotkać nigdy więcej.

–          Hej tam, zakalce! – zawołał ktoś z czeluści jas­kini. Na ten głos Klaus i Wioletka szczerze pożałowali, że nie zdecydowali się ryzykować gdziekolwiek indziej.

 

Recenzje książki Zjezdne zbocze. Seria niefortunnych zdarzeń. Tom 10

Podziel się swoją opinią
4.00
Liczba wystawionych opinii: 1
5
0
4
1
3
0
2
0
1
0
Kliknij ocenę aby filtrować opinie
4/5
Opinia niepotwierdzona zakupem
NIEFORTUNNA SERIA ZDARZEŃ Tom dziesiąty. No i znów zwyżka formy – większa objętość, lepsza historia, ciekawsze wydarzenia. Dobrze jest, od razu w samym środku akcji, bardziej nawet niż dotychczas no i widać, że na dziesiątą część twórca chciał przygotować konkret. Więc konkretnie jest przez cały czas, aż do zakończenia, które pozostaje otwarte, ale nie urwane, jak w poprzedniej części. Więc po prostu bardzo dobrze jest i tyle w temacie. Po akcji poprzedniego tomu o treści za wiele nie ma co mówić. Ogólnie dzieciakom udaje się wydostać z zabójczej dla niech sytuacji, ale to dopiero początek. Muszą bowiem ruszyć śladem Olafa i dotrzeć do wiadomej siedziby. A przede wszystkim odkryć o co w tym wszystkim chodzi i co może z tego wyniknąć! Początek tego tomu, po dopełnieniu akcji poprzedniego, sprawia wrażenie nieco wolniejszego, bardzo stonowanego i pewnie dla niektórych momentami może wiać tu nudą. Ale to właściwie cisza przed burzą, bo potem się to wszystko rozkręca i leci, a po drodze stara się dopełnić tego i owego, na to i owo odpowiedzieć. Czasem trochę po macoszemu, czasem nie do końca spójnie – tudzież to mi się coś pokręciło albo nadejdzie jeszcze czas na poznanie wszystkiego, jak naoeży – ale w naprawdę dobry, stylu. Jest klimatycznie, czytelnik nie wie do końca czego się tu spodziewać, a całość podsyca apetyt na więcej, bo wiadomo, wiele pytań wciąż pozostaje bez odpowiedzi, a przed nami jeszcze trzy tomy tej zabawy. I to zabawy, jak widać, bardzo fajnej. Może wszystko jest prosto napisane, może i niewymagające, ale nadal przyjemna to lektura. Widzę w niej masę elementów, które kupiłyby mnie jako dziecko – łagodna groza, przygody, szalona nuta, sporo niegrzecznych, ale nie niewłaściwych elementów, sympatyczne postacie, pokręcony świat. I wiele z tych rzeczy przemawia do mnie, jako do dorosłego – inaczej, na innym poziomie, ale jednak. A że jeszcze potrafi mnie to zaciekawić i wciągnąć tak, że łyka się tomik niemal na raz (duża czcionka, proste wykonanie) to kolejne plusy tej historii. Ot prosta, lekka i przyjemna lektura dla całej rodziny. Stylistycznie niewymagająca, ale i nienaiwna, z fajnymi pomysłami, z nuta nauki i dydaktyzmu, ale przykrytych kołderką szybkiej akcji osadzonej w ciekawym, jakby bliskim, a zarazem dalekim nam świecie… No i bardzo ładnie wydana (choć nadal tęsknie za okładkami pierwszego wydania, nic nie poradzę). Nic więcej już chyba dodawać nie trzeba, prawda?
2024-03-13
wkp
Czy opinia była pomocna? Tak 0 Nie 0

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel