Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Zło w ciemności
Zajrzyj do książki

Zło w ciemności

Liczba stron368
Seria/cyklMidnight Creed
ISBN978-83-8342-879-6
Wysokość215
Szerokość145
EAN9788383428796
Tytuł oryginalnyMidnight Creed
TłumaczKatarzyna Ciążyńska
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-09-11
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Ciemność niesie z sobą zagrożenia, których nie sposób zobaczyć ani przewidzieć.
Od czasu służby w Afganistanie Ryder Creed unika zmroku. Liczy się bezpieczeństwo psów tropiących, z którymi pracuje. Jednak zniknięcie nastolatka w Panhandle na Florydzie zmusza go do odłożenia na bok lęków i pomocy miejscowemu szeryfowi w poszukiwaniach. Tym bardziej, że Creed zna to dziecko.
Determinacja by złapać mordercę jest często silniejsza niż instynkt samozachowawczy.
Agentka Maggie O’Dell zostaje wezwana na miejsce zbrodni. Wszystko wskazuje na to, że druga ofiara w okolicy to kolejna z kilku jakie zabił ten sam sprawca polujący na bezdomnych w różnych miastach. Kolejny atak kończy się nieoczekiwanie i dramatycznie, a O’Dell jest zmuszona do pościgu za uciekającym mordercą. Miejsce, do którego zmierza trop jest zaskakujące.
Czy skrzyżowanie się ścieżek obu zdarzeń to na pewno zwykły zbieg okoliczności?

 

Fragment tekstu

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Piątek, 1 grudnia
Waszyngton, D.C.

Peter Gregory doskonale wiedział, w którym momencie jego życie uległo zmianie.
Tamten wypadek wrył się mu w pamięć i pogrążył duszę w ciemności. Wspomnienie wieczoru sprzed prawie dwudziestu lat notorycznie do niego powracało. Nie był w stanie tego kontrolować. Dosłownie wszystko mogło je przywołać. Barista, który zamiast zamówionej przez niego latte podał czarną kawę. Kierowca, który zajechał mu drogę. Bezdomny koczujący na chodniku. Wystarczył przypływ złości i jego umysł zbaczał z toru.
Przerażające obrazy były już na stałe wdrukowane w jego umysł. Rozbłyskały z pełną siłą, w jaskrawym technikolorze, jak początek filmu akcji. Tyle że w zwolnionym tempie. Widział wyraźnie każdy detal. Akcja się rozwijała, a gdy wreszcie dobieg-
ła końca, znów wracała do początku, i tak w kółko.
Tamten wypadek sprzed dwudziestu lat nie dawał mu spokoju. Dręczył go, doprowadzał do szaleństwa. To przez niego stał się człowiekiem, którym był dzisiaj.
Stojąc na pogrążonym w ciemności rogu ulicy, Gregory patrzył na migające czerwone oraz zielone światła i słuchał przeraźliwego wycia syren.
Lubił ten chaos. Czuł w sobie wibracje betonu. Jego puls przyspieszył. Pomimo ziąbu dłonie i czoło zwilgotniały mu od potu. Z biegiem lat coraz bardziej go fascynowało, czemu jedni uciekają przed niebezpieczeństwem, podczas gdy inni wręcz przeciwnie.
Jego ojciec pobiegł w kierunku zagrożenia. A matka? Zaczęła uciekać od niego, pędząc samochodem najszybciej, jak się dało.
Widok służb, które pojawiły się na miejscu wypadku, podziałał na niego niemal kojąco. Wyciszał terkot w jego głowie, zatrzymywał obrazy. Miał nadzieję, że zobaczy coś jeszcze bardziej koszmarnego, co je zastąpi. A jeśli nic takiego nie znajdzie, może jego wyobraźnia zdoła coś stworzyć.
Przez cały ten czas napawał się chaosem niczym dużymi haustami świeżego, zimnego powietrza. Delektował się satysfakcją, że to jego dzieło. Przecież właśnie dzięki niemu pojawiły się tu wszystkie służby, policja i gapie… Tak, tylko dzięki niemu.
On tego dokonał.
A jednak, niezależnie od tego nowego chaosu, hydra złych wspomnień znów wystawiła głowę.
Tamten wieczór był ciemny, atramentowoczarne niebo nakłute tysiącami maleńkich gwiazd. Długa jazda do domu wydawała się nieskończona, zwłaszcza na tylnym siedzeniu. Cierpiał wtedy na chorobę lokomocyjną i ciemność tylko pogarszała jego samopoczucie.
Gdy się skupił, wciąż słyszał słowa kłócących się rodziców. Jego pamięć zwykle odtwarzała je cicho i jednostajnie, ich głosy nakładały się na siebie. Przynudzali bez końca. Tej części filmu nie mógł wyciszyć.
Jakiś hałas przywrócił jego uwagę do tu i teraz. Policjanci odepchnęli go razem z innymi gapiami, by zrobić miejsce dla ryczącej karetki. Gregory oparł się o ceglaną ścianę budynku, przygotowując się na falę mdłości, lecz było już za późno.
Ulice Waszyngtonu przysypał śnieg, ale Gregory czuł stęchłe powietrze Florydy wpadające przez samochodowe odpowietrzniki. Był wtedy chłopcem. Wśliznął się na tylne siedzenie, nie zwracając uwagi na okruchy ziemniaczanych chipsów i mokrą plamę, gdzie wylał wodę sodową. Mama będzie zła z powodu tej plamy, gdy jutro ją zobaczy. Ale tego wieczoru była zła na ojca.
Czemu ciągle brakuje im pieniędzy? I dlaczego ojca to nie obchodzi?
Tak długo, jak długo złościła się na ojca, nic innego się dla niej nie liczyło.
Gregory pamiętał, że zamknął oczy, choć tylko udawał, że śpi. Przez ostatnią godzinę rodzice nie zwracali uwagi ani na niego, ani na jego brata. To było super.
Ciemność połknęła auto. Na starej wiejskiej drodze nie było innych samochodów. Z obu stron rosły drzewa, wyglądało to, jakby jechali tunelem. Gregory lekko uniósł powieki, dość, by widzieć niebieskie światełka deski rozdzielczej. Wnętrze samochodu zalane niebieską poświatą przypominało statek kosmiczny.
W tamtym czasie wyobraźnia przenosiła go tam, gdzie tylko zechciał. Pamiętał, że ich stary samochód był dla niego smukłym statkiem kosmicznym wystrzelonym prosto w rozgwieżdżone niebo. Wyobrażał sobie, że podskakujące na drodze auto uderza w zbłąkane meteory, a nie wpada w wyboje. Twarz ojca była skąpana w błękicie świateł deski rozdzielczej, a gdy się krzywił, wyglądał jak czarny charakter z komiksu. Zdecydowanie nie jak kapitan statku kosmicznego.
Wciąż mrużąc oczy, Gregory zerknął na skuloną postać przyciśniętą do drzwi po drugiej stronie, obejmującą się rękami, z nogami na siedzeniu. Lada chwila zacznie płakać. Jego brat był beksą. Nie potrzebował wiele, a głównie nie znosił krzyku. Może myślał, że rodzice są na niego źli. Był małym dzieckiem. Skąd miał to wiedzieć?
Peter szybko na niego zerknął i w niebieskiej poświacie zobaczył drżącą wargę. Za moment nastąpi wybuch. A co było w tym wszystkim najgorsze? Rodzice wpadną w jeszcze większą złość. Zapomną, o co tak naprawdę się kłócili, i zaczną spierać się o to, które z nich doprowadziło syna do płaczu. Złotowłosego, ukochanego synka mamusi.
Zsunął się jeszcze niżej, ale nie tak nisko, żeby nie widzieć mijanego krajobrazu. Co by się stało, gdyby otworzył drzwi samochodu i wyśliznął się na zewnątrz? Pewnie by się uderzył, pewnie by bolało. Ale może tylko z początku, tak jak wtedy, kiedy spadł z roweru.
A właściwie z niego zleciał.
Podrapane kolana i łokcie się wyleczyły, choć do tej pory zostały paskudne blizny. Mama odetchnęła, że nie wybił sobie zębów, za to wściekała się, że przednie koło roweru się zgięło.
– Nie kupimy ci żadnych nowych rowerów ani zabawek, ani komputerów – powiedziała, gdy zdała sobie sprawę, że jego obrażenia nie wymagają wizyty na oddziale ratunkowym. Nieważne, że krwawił. – Potrafisz tylko wszystko psuć.
Ostatnie słowa bolały bardziej niż otarte do żywego mięsa kolano ze żwirem, który wbił się w krwawiącą ranę. Ile razy mogła go tak ranić słowami i wciąż spodziewać się, że nie załamie się pod ich ciężarem?
Wtedy właśnie zaczął myśleć o tym, żeby otworzyć drzwi samochodu. Co by powiedziała, gdyby z niego wypadł, potoczył się po jezdni i złamał rękę albo nogę? Mógłby się założyć, że pożałowałaby swoich podłych słów.
Choć na ulicy przed nim rozbrzmiały kolejne syreny, on czuł, jak jego palce, palce dziesięcioletniego chłopca, wymacują klamkę w drzwiach samochodu. Czy mógłby je otworzyć, podwinąć pod siebie nogi i wytoczyć się, jak to widział w filmach?
A gdyby złamał rękę?
Na tę myśl uśmiechał się jeszcze dwadzieścia lat później.
Czy rodzice poczuliby się bardzo winni? Czy tylko bardziej by się złościli, bo wtedy już na pewno musieliby z nim pojechać na oddział ratunkowy? Kosztowałoby to fortunę, a oni już kłócili się o pieniądze. Wyobrażał sobie białą kość, która przebiła skórę. Czy przyciągnęłaby ich uwagę? Czy skradłby dzięki temu kilka dni uwagi zazwyczaj poświęcanej Mickeyowi?
Matka miałaby sobie za złe, prawda?
Albo też powiedziałaby:
– Widzisz, ty zawsze wszystko psujesz i niszczysz.
Tamtej nocy nie otworzył drzwi samochodu. Zwyciężył tkwiący w nim mały tchórz. Wygrał ze zrodzoną w wyobraźni wielką ucieczką. Zerknął na brata i zrozumiał, że rodzice już dawno przestali się kłócić, bo jego warga już nie drżała, Mickey zamknął oczy, wyglądał, jakby spał. Zazdrościł bratu tej zdolności gwałtownego przejścia od łez do snu. Słowa nie zostawiły jeszcze na nim żadnych bolesnych śladów.
Czemu on tak nie potrafi?
Oczami wyobraźni zobaczył siebie jako dziesięciolatka w stalowej zbroi superbohatera: słowa odbijają się od metalu jak kule. Iskry zapalają wszystko wokół, ale żadna z nich nawet go nie tknie. W ogóle nic go nie tknie, nie grozi mu najlżejsze draśnięcie. Jest niezwyciężony, posiada moce, którym nikt nigdy nie sprosta. I sam decyduje, kogo zmiażdżyć, a kogo uratować.
Nagle samochód gwałtownie skręcił, do dziś czuł to niespodziewane szarpnięcie. Ojciec jechał łukiem drogi, gdy światła innego samochodu oślepiły ich przez przednią szybę. Na poboczu stała zaparkowana furgonetka.
– Ktoś tu utknął – powiedział ojciec i zwolnił, a potem zahamował. Zjechał na prawą stronę drogi, koła ślizgiem wjechały w błoto i trawę.
W tym momencie zaczął się horror jak z filmu. Wszystko działo się tak szybko, a jednak nawet dwadzieścia lat później jego pamięć zawsze odtwarzała to w irytującym zwolnionym tempie.
Ojciec otworzył drzwi, nie wyłączając silnika.
– Pewnie zabrakło im benzyny – stwierdził, wysiadając, i zostawił drzwi otwarte.
W niektórych wersjach jego wspomnienia matka protestowała.
Czasami słyszał jej krzyk.
Słyszał krzyki, ale nigdy nie był pewien, czy to Mickey krzyczy, czy może jednak matka. Był za to pewien, że kiedy mężczyzna stojący obok furgonetki zaczął uderzać ojca, nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
To musi być jakaś gra.
A może ciemność igra z jego wzrokiem.
Później matka powiedziała oficerom policji, że ojciec dawał jej znaki i błagał, żeby odjechała. Wszyscy byli w niebezpieczeństwie. Ojciec chciał, żeby stamtąd uciekli. Żeby wezwali pomoc.
Gregory niczego takiego nie pamiętał.
Nie słyszał, żeby ojciec wołał coś do matki. Jakim cudem ona to słyszała? Skąd brało się jej przekonanie?
Jedno pamiętał wyraźnie – i za każdym razem w jego wspomnieniach ten moment wyglądał identycznie. To była chwila, gdy ostatni raz widział ojca przez tylną szybę. Nigdy nie zapomni wyrazu jego twarzy.
Zdziwienie? Szok? Ból? Wszystko razem. Ale przede wszystkim na twarzy ojca Gregory widział niedowierzanie. Po prostu ojciec nie mógł uwierzyć, że go tam zostawiają.
Gwizdek policyjny znów przywrócił go do teraźniejszości. Do zimnej ciemnej ulicy, na której zebrali się gapie. Ludzie, którzy to obserwowali tak samo jak on. Nocni gapie. Policja po raz kolejny kazała im się cofnąć, więc odsunął się od migających świateł.
Jeden z policjantów spojrzał prosto na niego, chociaż do głowy mu nie przyszło, że znalazł się tu z jego powodu. To Gregory odpowiadał za ten chaos, to on ich tu sprowadził w samym środku mroźnej ciemnej nocy.
Nadal potrafił czynić szkody.
ROZDZIAŁ DRUGI

Hrabstwo Santa Rosa, Floryda

Ryder Creed miał złe przeczucie w związku z tą akcją poszukiwawczą.
Zaczęło się od ciarek wzdłuż kręgosłupa, po których włoski stawały mu na karku. Nie mógł tego ignorować nawet wtedy, gdy biegł, żeby dogonić psa. Już żałował, że nie przypiął Bolowi smyczy.
Szczupły zwinny pies przemykał między drzewami, pędząc w głąb lasu. Rhodesian ridgeback skakał i ślizgał się na długich nogach. Zwalniał tylko po to, żeby obwąchać krzaki. Oglądał się na Creeda wyłącznie w tym celu, by sprawdzić, czy opiekun za nim nadąża. Od czasu do czasu prychał, jakby mówił: Nie, to nie tu. Nie zatrzymywał się na długo, zaraz potem gnał dalej.
Creed starał się przynajmniej nie stracić go z oczu, co nie było wcale proste. Biegł, przydeptując kolczaste krzewy, które czepiały się dżinsów i groziły, że się potknie. Nie słyszał już szeryf Norwich ani jej zastępcy, którzy zostali w tyle.
Do diabła, nie słyszał nic prócz własnego walącego serca i swoich ciężkich kroków.
Kiedy się okazało, że chrzęst pod nogami to nie pęknięta gałązka, ale szkło, Ryder się przestraszył.
Łapy Bola.
Nie mylił się. Nie powinien był spuszczać psa ze smyczy. Znajdowali się na nieznanym mu terytorium.
Opadłe liście ledwie zakrywały porzucone w lesie śmieci. Butelki, puszki, plastikowe pojemniki na jedzenie na wynos. Kawałki betonu, zardzewiałą zmywarkę, fotel z podartą tapicerką – coraz więcej śmieci, które jednak nie powstrzymywały psa.
Potem nagle Creed stracił go z oczu.
– Bolo! – Wbrew swoim intencjom do jego głosu wkradła się panika.
Opiekun nigdy nie spuszcza psa ze smyczy na niebezpiecznym terenie, niezależnie od tego, jak bardzo sprawne i silne jest zwierzę. O czym on myślał?
Rozległ się pełen zaskoczenia pisk. Creed zatrzymał się w pół kroku.
Wstrzymał oddech, co nie było łatwe, kiedy tak ciężko dyszał i waliło mu serce.
Kolejny pisk.
A jednak ludzki, nie psi. Był o tym przekonany.
Nieważne. Jego puls jeszcze przyspieszył. Mrowienie na karku zamieniło się w ogień.
– Bolo, do nogi! – zawołał, choć wciąż nie widział psa.
Niedobrze.
Creed potknął się o porzuconą kuchenkę mikrofalową zaplątaną w gałęzie krzewu, ale złapał równowagę, nie upadł. Wyciągnął przed siebie ręce, trafiając w pień drzewa. Szew w boku kazał mu się zatrzymać. Rana kłuta po nie tak dawnym ataku nożem wciąż do końca się nie wygoiła. Pomimo walenia, które przeniosło się z piersi do głowy, usłyszał głos Hanny, swojej partnerki biznesowej:
– Rye, naprawdę nie rozumiesz, co to znaczy, że masz odpoczywać?
Za plątaniną gałęzi Creed dostrzegł materac balansujący na stercie śmieci. Po drugiej stronie stał Bolo na wprost mężczyzny, który ledwie przed chwilą poderwał się z brudnego materaca, a teraz całym ciałem przylgnął do ogromnego dębu.
– Bolo! – zawołał znów Creed. Głos uwiązł mu w gardle, kiedy wciągnął powietrze i starał się złapać oddech. – Bolo… do nogi.
Tak naprawdę nie była to poprawna komenda, pies nadstawił uszu, jakby czekał na tę właściwą. Przeniósł spojrzenie na opiekuna, nie zmieniając pozycji i wciąż pilnując swojego celu.
Za plecami Creed słyszał kroki i głosy. Szeryf Norwich i jej zastępca wreszcie ich dogonili. Mężczyzna przy drzewie stał nieruchomo z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami i na lekko rozstawionych nogach. Wytrzeszczał oczy. Creed podejrzewał, że Bolo wyrwał go ze snu i śmiertelnie przeraził. Już zaczął litować się nad nieznajomym, gdy dojrzał, że ten lekko unosi rękę.
Jak mógł nie dostrzec noża w jego dłoni?
– Hej, spokój. Pies nie zrobi panu krzywdy. To pies poszukujący, nie policyjny.
– Co się dzieje?
To była Norwich. Creed słyszał, jak otworzyła kaburę.
– Niech pan rzuci nóż.
Mężczyzna go nie słuchał. W żaden sposób nie okazał, że jest świadomy ich obecności. Mierzył Bola wzrokiem, zastygły w bezruchu. Opierał się o drzewo. Potem nagle rzucił się naprzód, zaciskając palce na nożu.
Pies zaskowyczał. Creed puścił się pędem, skoczył nad materacem między psa a mężczyznę i pchnął go do tyłu. A on wylądował plecami na ostrokrzewie, lecz wciąż nie puszczał noża.
Creed z trudem uklęknął. Szew w boku kazał mu zaczekać. Bolo otarł się o niego, nosem podniósł jego rękę, sprawdzał go. Potem znów nadstawił uszu, przeniósł wzrok na mężczyznę, po czym zerknął na Creeda, jakby pytał: „Dać mu nauczkę?”.
– Nie, Bolo. Zostań.
Creed chwycił psa za kamizelkę. W pierwszej chwili chciał się przekonać, czy nóż go zranił, lecz ostatecznie zamiast tego złapał za uchwyt kamizelki i odciągnął psa na tyle daleko, żeby wiedział, że ma zostać na miejscu.
Bolo zachowywał się nadopiekuńczo wobec Creeda. Był szczupły, ale muskularny i silniejszy, niż wyglądał. Powalał na ziemię potężniejszych zawodników niż ten, a wszystko to w obronie swojego opiekuna. Zdawało się jednak, że do mężczyzny nic nie dotarło. Podniósł się niezgrabnie, patrząc na psa dzikim wzrokiem. Był gotów znowu się na niego rzucić.
Bolo zaczął mocno ciągnąć. Z jego gardła dobył się cichy warkot.
– Rzuć nóż! – krzyknęła Norwich.
Creed czuł za sobą zastępcę szeryfa. Kątem oka dojrzał służbowy rewolwer wymierzony w sam środek klatki piersiowej mężczyzny. Ten jednak wciąż ich ignorował.
– Rzuć nóż! Teraz – powiedziała Norwich, posuwając się do przodu.
Mężczyzna był młody, pewnie tuż po dwudziestce. Gęste, niesforne włosy opadały mu wokół głowy. Trudno było określić oryginalny kolor ziemistoszarego T-shirtu. W jego oczach było coś, co nie podobało się Creedowi. Rzucał wzrokiem dokoła i wracał spojrzeniem do Bola. On nie tylko został nagle wyrwany ze snu. Creed zastanawiał się, czy nie jest na haju, przez co mógł być jeszcze bardziej niebezpieczny.
– Nie chciałem nikogo skrzywdzić. Rzuciłem się na psa.
Creed już miał krzyknąć, że właśnie dlatego go powstrzymał, ale Norwich go uprzedziła.
– No cóż, ten pies jest funkcjonariuszem służb porządkowych – oznajmiła spokojnie, lecz stanowczo. Mężczyzna natychmiast przeniósł na nią uwagę, przez jego twarz przemknął cień niepokoju. – Atakowanie tego psa – podjęła – jest tym samym co atakowanie jednego z nas.
To nie była do końca prawda. Creed i Bolo nie należeli do policji. Byli niezależnymi kontrahentami zatrudnionymi do prowadzenia akcji poszukiwawczej. Ale po dziesiątkach wspólnych poszukiwań Creed wiedział, że szeryf Norwich traktuje jego i Bola jak członków swojego zespołu.
– Ten durny pies mnie zaatakował. Nikomu nie przeszkadzałem. Spałem sobie. On się na mnie rzucił. – Wskazał na niego nożem, jakby zapomniał, że wciąż ściska go w dłoni.
– Nie ruszaj się. – To znów była Norwich.
Creed zmienił pozycję, żeby chronić psa.
Dopiero kiedy Norwich wyszła naprzód, uświadomił sobie, że to nie mężczyźnie z nożem kazała się nie ruszać. Unosząc rękę, pokazała swojemu zastępcy, że ma zostać na miejscu. Za to ona trzymała broń w opuszczonej ręce, gotowa do strzału.
Zdawało się, że mężczyzna nie zwraca na to uwagi. Jeśli już, to jego niepokój wzrósł. Creed stał jakieś trzy metry od niego, więc łatwo mógł dostać kolejny cios nożem. Był dość blisko, żeby czuć zapach potu mężczyzny. Widział nerwowy tik prawej strony jego twarzy i drżenie palców zaciśniętych na rękojeści noża.
Gdyby nie martwił się o Bola, mógłby podciąć mężczyźnie nogi. Pies cały drżał, przepełniony tłumioną energią uderzał przednimi łapami o ziemię. Jego podejście było proste. Nie kombinował. Wskazywał Creedowi cel, jakby mówił: „Proszę, znalazłem to, czego szukałeś”.
Ale nie w tym wypadku. Ten mężczyzna nie był nastolatkiem, którego szukali. Teraz Creed żałował, że postawił ich w tym trudnym położeniu.
Potem nagle Bolo przechylił głowę. Jego ciało zesztywniało. Usłyszał zbliżające się zagrożenie, nim Creed je zauważył. A stało się to dopiero wtedy, kiedy w dali dojrzał poruszające się czubki wysokich traw.
Za mężczyzną z nożem. Za drzewem. Krzewy się rozchyliły. Rozległ się trzask gałązek. Coś biegło w ich stronę. I to szybko.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel